piątek, 30 kwietnia 2021

Tom II, część 30. (Mrok)

 

– Przyleciał kruk – powiedział Vaadar, odchylając się na siedzisku wyściełanym zwierzęcymi futrami i spoglądając przy tym na blat, na którym leżał duży płat cielęcej skóry z wyrysowaną mapą. – Ojciec daje nam wolną rękę.

Xahen zakrył dłonią usta i zmarszczył brwi, śledząc wzrokiem schemat podziemi, próbując jednocześnie jak najwięcej z niego zapamiętać.

– Tak będzie najlepiej – mruknął. Wstał i pochyliwszy się nad planem, przesunął zielony kamyk ku zaznaczonemu wyjściu z krętych lochów. – Przeprowadzę swoich ludzi dołem, a ty z Kavremem będziesz działał na powierzchni. Nie ma sensu nacierać na nich od boków, skoro i tak się tego spodziewają.

Vaadar, po raz pierwszy od naprawdę dawna potaknął mu, całkowicie się z nim zgadzając. To była jedyna kwestia, w której mogli sobie podać dłonie. Nie potrafiliby przeprowadzić ataku wspólnie na powierzchni, bo to z pewnością zakończyłoby się dla nich sromotną klęską. Zmieniając plany ojca i chcąc uderzyć w Liodem Hum od głównych bram, musieli się rozdzielić, aby nie wchodzić sobie w kompetencje dowódców i zamiast wroga, nie zacząć wybijać siebie nawzajem.

– Wątpię, że uda nam się wedrzeć od frontu – powiedział Vaadar, opierając głowę na ręce i popatrując na brata spod przymrużonych powiek. – Nie możesz nas zawieźć.

Xahen kiwnął głową. Doskonale to wiedział, że to od niego zależy powodzenie ataku.

– Jeśli mapa Janh'ahm'iha jest prawdziwa i nie zawiera błędów, dam radę – oznajmił stanowczo, przez moment patrząc na brata nie jak na najbardziej znienawidzoną osobę na świecie, a po prostu jak na partnera. Wiedział, że muszą ze sobą współpracować dla dobra plemienia, więc na ten moment puścili wszystkie zadry w niepamięć. – Najszybciej jak to możliwe, zaatakujemy od wewnątrz i opuścimy bramę. Fort jest tak dobrze chroniony, że nie dacie jej sforsować nawet taranami.

– Mimo wszystko będziemy próbować – mruknął Vaadar pod nosem i odchylił się na fotelu. – Skąd wiedzieli o naszych planach? – rzucił pytanie w przestrzeń, jakby nie pytał tylko Xahena, ale i samego siebie.

Xahen wzruszył ramionami.

– Myślisz, że to robota tego, który nam zbiegł? – zapytał znów Vaadar, tym razem kierując już słowa do swojego brata. Ciemne, bystre oczy prawowitego syna Azogha zatrzymały się na Xahenie, a ten wytrzymał jego mocne spojrzenie, bez chociażby cienia emocji na twarzy.

Zmarszczył brwi i kiwnął głową.

– Tak mogło być.

– Tylko... jak? Przecież nie zna języka, nie ma posłuchu wśród szlachty i króla z Liodem... – myślał na głos, opuszczając spojrzenie niżej, na plany podziemi.

– Więc myślisz, że stoi za tym ktoś jeszcze?

Vaadar zwilżył z wolna usta, żeby zaraz sięgnąć po gliniany kielich z winem. Wziął spory łyk, aż wreszcie, na wydechu, powiedział zgodnie z prawdą:

– Nie wiem. – Zakręcił kielichem, a karminowy płyn zachlupotał. – Ale jeśli brat tego twojego elfa jest w Liodem Hum, możemy znów go przejąć. – Xahen zmarszczył brwi, ale nawet nie drgnął. Nie chciał myśleć, jaki los w takim wypadku czekałaby starszego z książąt i jak na to wszystko mógłby zareagować Trevedic.

Musiał odłożyć własne pobudki na bok. Nigdy przecież nie chciał zdradzić swojego plemienia, nawet jeśli potyczka rozgrywałaby się między nim, a pewnym złotowłosym elfem. Wiele błędów już popełnił przez tego chłopaka, musiał się opamiętać, bo jeśli wciąż będzie się poddawał emocjom, zaszkodzi swoim pobratymcom.

– Jeśli tam jest – odpowiedział i jakby wbrew swoim postanowieniom, dodał: – Bardziej prawdopodobne, że kryje się w lasach gdzieś na naszym półwyspie. Albo już dawno nie żyje.

Vaadar mimowolnie uśmiechnął się, by nagle zarechotać cichym, chrapliwym śmiechem, którego Xahen szczerze nienawidził.

– Może być i tak. Stawiałbym na tę ostatnią opcję. Pewnie właśnie staje się częścią runa leśnego. – Wyglądał na wyjątkowo rozbawionego taką wizją, a Xahen nie miał zamiaru wyprowadzać go z tego stanu.

Kiwnął głową i oznajmił:

– Przygotuj się. Wyruszamy nim zacznie zmierzchać.


***


Szedł wąską ścieżką między stawianymi naprędce namiotami, w których teraz tętniło pełne zacięcia do przyszłej walki życie. Wszędzie unosiły się szczękające odgłosy ostrzonych broni, szelesty zakładanych kolczug, stukoty składowanych hełmów czy trzaski sprawdzające wytrzymałość tarcz.

Przyglądał się temu wszystkiemu z głębokim zastanowieniem, jakby jeszcze coś analizował. W jego głowie wciąż toczyła się batalia i nie rozgrywała się ona ani w podziemiach prowadzących do Liodem Hum, ani w samym centrum miasta, które lada chwila mieli podbić. Zbliżająca się wielkimi krokami bitwa nie robiła na nim większego wrażenia – choć może tylko niezdrowo go ekscytowała.

Dręczący go problem był bardziej błahej natury, tak nieistotnej dla wielu Ta'nehów, że jego samego również to irytowało. Nie powinien się tym przejmować, do cholery.

A jednak, mimo że lada moment mieli wyruszyć, zostawiając obozowisko ukryte za wzgórzem bez większej ochrony, on martwił się tym, co może tu zastać po powrocie. O ile wrócą, oczywiście, ale ta'heńska duma i odwaga nie pozwalała mu myśleć inaczej.

I znów wszystko sprowadzało się do jednej, irytującej, ale w pewien sposób ważnej dla niego osoby. Choć chciałby całkowicie zignorować jego istnienie, nie przejmować się nim bardziej niż trzodą chlewną, którą tu ze sobą zabrali, nie potrafił. Myślał o nim i za wszelką cenę chciał, aby ten mały zdrajca i krętacz był bezpieczny.

Niechybnie przybijał kolejne gwoździe do swojej trumny, pieczętując swój los, ale nawet mając tego świadomość, nie potrafiłby zostawić Trevedica zdanego na samego siebie. I wystawionego na niebezpieczeństwo w obcym dla siebie miejscu.

Kurwa mać, kiedyś tego pożałuję – przeklął się jeszcze w myślach i wyciągnął rękę, łapiąc przechodzącego obok chłopca za ramię. Dzieciak popatrzył na niego ciemnymi, podkrążonymi od zmęczenia oczami z zaskoczeniem, na co Xahen po raz kolejny posłał w myślach wiązankę niewybrednych słów. Tym razem sam już nie wiedział, kto był jej adresatem.

– Coś się stało? – Grube, mocne brwi zbiegły się ze sobą, a gdy młodzieniec spostrzegł, z kim ma do czynienia, wyprostował się niczym struna lutni.

– Mam do ciebie prośbę. Do ciebie i jakichś twoich zaufanych kolegów. Zawołaj ich i przyjdźcie do mnie, będę czekał pod tamtym drzewem – powiedział, ruchem głowy wskazując na rosnący przy granicy lasu rozłożysty klon.

Chłopak potaknął gorliwie i czym prędzej pognał przed siebie.

Xahen nie pamiętał jego imienia, majaczyło mu się jedynie coś, że był synem młynarza, ale może i źle kojarzył, bo niezbyt interesowały go jakieś tam podrostki. Obserwował go jeszcze chwilę, dopóki jego sylwetka nie zniknęła za jednym z namiotów, po czym sam ruszył pod drzewo i niewiele myśląc, opadł na ziemię.

Dzieciak nie kazał mu długo tak bezczynnie siedzieć. Już po chwili biegł w jego stronę z trójką swoich, wcale nie bardziej wyrośniętych kolegów. Xahen patrzył na ich zaczerwienione, wciąż młode twarze, bez chociażby cienia zarostu, ale za to z całą masą młodzieńczych wyprysków. Aż jęknął w duchu, kontynuując słanie przekleństw w każdym możliwym kierunku. Jak nisko upadł, że musiał polegać na takiej gówniarzerii?

Odetchnął ciężko.

Nie ma innego wyboru – pomyślał jeszcze i podniósł się z ziemi, aby spojrzeć na chłopców z góry i wywrzeć w nich nieco więcej presji.

– Wyruszamy jeszcze przed zachodem słońca – oznajmił, zerkając na każdego z nich osobna.

Chłopcy wlepiali w niego szeroko otwarte, błyszczące z podniecenia oczy. Byli nieświadomi, co tak naprawdę to oznaczało. Wojny znali jedynie z opowieści dorosłych i z dziecięcych zabaw. Ledwo odrośli od piersi mamy i dopiero co zaczęli uczyć się sztuki walki, ale w ich głowie obraz pola bitwy wciąż majaczył się jako coś męskiego oraz chwalebnego. Xahen skrzywił się mimowolnie, ciesząc się tylko, że nikt nie był na tyle bezduszny, aby posyłać takie dzieci w wir batalii.

– Przypilnujemy obozowiska! – oznajmił żwawo chłopiec, którego zaczepił jako pierwszego. – Jak wrócicie, wszystko będzie na swoim miejscu!

Xahen zapatrzył się na niego, przejętego do szpiku kości swoją nową rolą. Chociaż nie osiągnęli jeszcze pełnoletniości, to możliwość wyruszenia na wyprawę dała im poczucie, że lada moment staną się prawdziwymi mężczyznami. Kto wie, może już niedługo sami złapią za oręż, dołączając do linii frontu.

Całe szczęście, że na razie ich jedyną rolą było giermkowanie ta'heńskim wojownikom. W innym wypadku młodzieńcza naiwność mogłaby prędko zaprowadzić ich przed oblicze Przedwiecznego.

– Chcę, żebyście kogoś przypilnowali – zaczął Xahen, posyłając każdemu z chłopców mocne, nieznoszące sprzeciwu spojrzenie. – Zróbcie wszystko, żeby pod moją nieobecność nie spadł mu włos z głowy, a wam to sowicie wynagrodzę.


***


Wszedł do jurty zamaszystym krokiem, udając, że wcale nie widzi odwróconej do niego plecami sylwetki, ułożonej tuż przy skórzanej ścianie namiotu. Podszedł do ustawionej na drewnianym stojaku zbroi, którą kiedyś dostał od ojca. Była łupem wojennym z dalekich zachodnich ziem, zdobyta przez Azogha jeszcze za jego młodości. Dobrze konserwowana, ostała się w nienagannym stanie do dziś.

Jedno spojrzenie wystarczyło, aby stwierdzić, że zachodnie pancerze wojenne były o wiele lepiej wykonane, niż te, które wychodziły spod młotów ta'heńskich kowali. Mocniejsze, trwalsze i o wiele lepiej wyprofilowane.

Dbał więc o zbroję najlepiej jak potrafił, choć i tak nosiła na sobie już ślady poprzednich starć. Do dziś jednak pamiętał przyjemny uścisk w żołądku, kiedy Azogh na jego ceremonii wejścia w dorosłość sprawił mu ten prezent. Przez moment, dosłownie przez parę uderzeń serca, poczuł, że był dla ojca równie ważny co i Vaadar.

Ale trwało to tylko chwilę.

Westchnął, ściągając z drewnianego stelaża najpierw napierśnik, który odłożył na posłanie, a następnie kolczugę. Była ciężka, ale porządnie zrobiona. Ważył ją w dłoniach, jakby się nad czymś zastanawiał, a po chwili jego spojrzenie samoistnie powiodło w stronę skulonej nieopodal postaci.

Rozsypane na kocu włosy układały się w zawiłe wzory, zapomniawszy już o byciu splątanymi w warkocz. Kiedy Trevedic je rozpuścił? I dlaczego na powrót ich nie związał?

Pokręcił głową, odrzucając od siebie te niedorzeczne myśli. Nie miał większych zmartwień niż fryzura elfa?

Jego wzrok ześlizgnął się niżej, na szczupły, blady kark prześwitujący przez plątaninę włosów, a następnie na żeliwną obrożę, zdobiącą szyję Trevedica już od dnia podboju Elmarnaki. Zwilżył powoli wargi, a w jego głowie rozpoczęła się batalia wątpliwości.

Wiedział, że naraża go na niebezpieczeństwo zostawiając tutaj samego. Już nie wspomniawszy o jego nieznajomości terenu i braku jakichkolwiek mocy. Nawet znając podstawy samoobrony, był całkowicie odsłonięty.

Ukryli obóz za górą, aby nie dało się ich dostrzec z wież strażniczych fortecy, więc teoretycznie nieprzyjaciel nie powinien się wedrzeć do koczowiska. Wojna kierowała się jednak swoimi prawami – albo prędzej ich brakiem – nikt nie był więc bezpieczny. Nigdzie.

Przeklął szpetnie pod nosem, a ramiona Trevedica na ułamek chwili się spięły. Więcej już nie dostrzegł, zabrał się za przygotowywanie swojego ekwipunku. Zawsze robił to w samotności, oddelegowywał nawet Yamniego, nie chcąc, aby ktokolwiek zakłócał mu jego mały rytuał.

Tym razem nie był jednak sam.

I co najdziwniejsze, obecność Trevedica wcale mu nie ciążyła. Może dlatego, że była niemalże niedostrzegalna? Ciężko było wychwycić chociażby jego oddech, a co dopiero jakieś inne oznaki istnienia młodzieńca w jurcie.

Zapiął pas nośny, czując niepokój zaciskający mu się na krtani. Chciałby móc tak po prostu opuścić obozowisko bez jakichkolwiek dręczących go myśli. Wiedział już jednak, że to nie będzie takie proste.

Walka niosła za sobą niebezpieczeństwo dla wszystkich uczestników, Trevedic – chciał czy nie – był jednym z nich. Mimo to myśl, że zostawiał go tu całkowicie bezbronnego, przyprawiała go o mdłości.

Nie fakt, że zaraz złapie za swój miecz, że będzie zabijał, a może i sam zostanie zabity. Bardziej przejmował się losem tego małego zdrajcy.

Lubił tak go nazywać w myślach. Oszukiwał się, że chłopak nie powinien być mu tak bliski i, cholera, nie powinien wciąż i wciąż dręczyć jego sumienia.

Poprawił karwasze przy nadgarstkach i zacisnął jeszcze kilka razy dłonie w pięści, aby sprawdzić jakość wiązania. Lada moment mieli wyruszyć, słyszał już podniesione głosy, a w obozowisku życie jakby zaczęło toczyć się szybciej.

Zerknął jeszcze raz na Trevedica. Nie poruszył się od momentu, w którym Xahen wszedł do jurty. Wciąż leżał na boku, całkowicie bez życia. Gdyby ktokolwiek tylko chciał, nie musiałby się nawet trudzić, aby pomóc mu całkowicie się go pozbyć.

Kto wie, może Trevedic byłby nawet tej osobie wdzięczny.

Sam nie wiedział dlaczego, ale to stwierdzenie rozjuszyło go jeszcze bardziej. Aż zmełł pod nosem przekleństwo, po czym, nie roztrząsając już tego więcej, podszedł prędko do posłania księcia.

Drgnął. Wreszcie jakakolwiek oznaka jego egzystencji.

– Podnieś się – rozkazał znacznie ostrzej niż planował.

Trevedic nie odpowiedział. Trwał chwilę w bezruchu, gdy nagle powoli, jakby obolały, usiadł przed Xahenem bez słowa.

Patrzył na niego przez moment, jeszcze rozważając swoją decyzję. Nie widział jednak innego wyjścia, jeśli nie chciał zastać go tutaj martwego. Westchnął ciężko, po czym wyciągnął przed siebie rękę z maleńkim kluczem, którego obracał w dłoni już od jakiegoś czasu.

– Wiem, że to niewiele, bo i tak nałożyliśmy na waszą magię pieczęć, ale chyba i tak trochę ci jej tam zostało, co? – zapytał pokrętnie, wciąż nie rozumiejąc, na jakiej zasadzie działała elmarniańska mana.

Zaskoczenie, jakie odbiło się na twarzy Trvedica było przyjemną odskocznią od tej jego ostatnio wiecznie obojętnego wyrazu. Xahen mimowolnie uśmiechnął się, po czym nie zwlekając już dłużej, odgarnął jasne włosy na bok, aby rozpiąć obrożę.

Rozległ się szczęk ustępującego zamka i w tej samej chwili Xahen poczuł smagnięcie wiatru na twarzy. Zmarszczył brwi, patrząc, jak pasma złotych włosów podrywają się, aby zaraz opaść bezwładnie na ramiona potomka elfów.

– Więc już wróciła? – rzucił do siebie, uśmiechając się lekko pod nosem.

Trevedic uchylił usta, czując znów jak przez jego ciało przepływa mana. Nie było jej wiele, wciąż zbyt mało, aby móc komfortowo używać magii, ale wrażenie po długim czasie absencji było wręcz mistyczne. Wciągnął powietrze, przymykając na moment oczy i rozkoszując się powrotem swojej mocy. Nawet, jeśli była to tylko jej cząstka.

– Musisz być silny, skoro nawet po nałożonej pieczęci potrafisz posługiwać się magią – mruknął jeszcze Xahen, już nawet nie przeklinając się w myślach, że to co zrobił, było bezdennie głupie.

Trevedic w końcu był wrogiem. Silnym wrogiem, przepełnionym czymś, co zwykłym ludziom się nawet nie śniło.

– Dlaczego to zdjąłeś?

Westchnął ciężko i podniósł się z kucek, czemu towarzyszył głośny szczęk jego zbroi.

– Zaraz robimy przegrupowanie i wyruszamy. W obozie nie zostaje nikt prócz młodzików, niewolników i kilku starszych nienadających się do walki. To zbyt mało, abym miał pewność, że będziesz bezpieczny.

Oczy Trevedica otworzyły się szeroko.

Z pewnością nie tego się spodziewał. Nie po tym wszystkim, jak wyglądała teraz ich relacja, która powoli zdawała się obumierać i przeobrażać w obojętność. Czyli coś gorszego nawet od nienawiści.

A jednak Xahen uwolnił go od tej przeklętej obroży, przywrócił mu manę – i nawet jeśli było jej stanowczo zbyt mało, nie czuł się już tak bezradny i bezwartościowy.

Uchylił usta i zaraz je zamknął, nie wiedząc już nawet, jak zareagować. Podziękować? Przeprosić? Czy może życzyć szybkiego powrotu?

Przełknął ślinę, zaciskając dłonie w pięści. W głowie zapanowała mu totalna pustka, Xahen tak go zaskoczył, że nie wiedział nawet, co w takiej sytuacji powinien nie tylko powiedzieć, ale nawet czuć.

– Więc uważaj na siebie. – Ciężka, duża dłoń wylądowała na czubku jego głowy. – Nie pozwól nikomu skopać sobie tyłka, bo jak wrócę, to jeszcze ci dołożę – dodał żartobliwie i potargał jego włosy w przyjaznym geście, na co książę poczuł, jak w kącikach jego oczu zbierają mu się łzy.

To mogło być ostatnie ich pożegnanie. Doskonale o tym wiedział, bo jeśli w Liodem Hum był jego brat, z pewnością miał jakiś plan, którego Trevedic również był częścią.

– Żeby to zrobić, musisz wrócić żywy – mruknął pod nosem mimowolnie, na co Xahen parsknął z rozbawieniem.

– Oczywiście. Ale zobaczymy, jak to będzie.

7 komentarzy:

  1. Hej. Cóż tu dużo pisać od początku wiedziałam że Xahen wogole nie pasuje do tej grupy. Pomimo tego wszystkiego w jakich warunkach żył i jak go traktowali on potrafił docenić innych ludzi. Travedic ma szczęście ,że trafił pod jego skrzydła. A jeszcze teraz to ,że X. Pozbył się obroży i dał szansę na obronę. Ciekawe czy T. Będzie próbował uciec czy jednak wiernie będzie czekał na X. ? Pozdrawiam w.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział jak zwykle super. Już nie mogę się doczekać następnego. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedy rozdział będzie? Nie mogę się doczekać. Opowiadanie super jest.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej. Jest szansa ,że teraz po wakacjach coś się pojawi ? Tęsknię, chciałabym się dowiedzieć co tam dalej wymyśliłaś . Pozdrawiam w.

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej, chetnie poczytam, ale jak nie widzę końca to nawet nie zaczynam.... bo nie lubię nie dokonczonych historii... będą kolejne rozdziały?

    OdpowiedzUsuń
  6. Hejeczka,
    kochana bardzo tęsknię za Twoją twórczością, choć proszę odezwij się...
    no i wszystkiego dobrego w Nowym Roku
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  7. Hejeczka,
    świetnie opowiadania, szkoda tylko, że już ich nie kontynuujesz...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.