Jedna z moich czytelniczek, Interia, założyła bloga z opowiadaniem. Jeśli chcecie, zachęcam Was do odwiedzenia go i zostawienia śladu po sobie. Wsparcie komentarzami na pewno jej się przyda, bo początki zawsze są trudne. :)
Niebetowane
Zielone oczy, pączki z sieciówki i wystraszony Prezes, czyli
pierwszy dzień na kulturoznawstwie
Poranek
nie zwiastował zbyt przyjemnej pogody na resztę dnia. Ciężkie
chmury, które zawisły nad Krakowem, stopniowo ustępowały jednak
spozierającemu zza nich słońcu, aż wreszcie nieprzyjemna,
szarobura aura odeszła w zapomnienie. Ludzie szybko zaczęli gotować
się w wyciągniętych z dna szafy jesiennych płaszczach, bo oto na
początku października znów zawitało lato.
Tylko
ja jeden wcale nie narzekałem na zmieniającą się z godziny na
godzinę temperaturę. Z radością ściągnąłem z siebie kurtkę i
idąc chodnikiem, miałem ochotę złapać każdy promień słońca.
Najchętniej jeszcze bym zwolnił – nigdy nie lubiłem się
spieszyć, bo i po co? Wolne życie było znacznie przyjemniejsze niż
ciągły bieg. Niestety, zapowiadało się, że spóźnię się już
na pierwszy wykład. Niby nic zaskakującego – pierwszy raz to ja
się na coś spóźniam? Z drugiej strony kiepsko od razu pozwolić
sobie na przyklejenie łatki niepunktualnego... nawet jeśli ta
niepunktualność to moje drugie imię. Niechętnie więc parłem
dalej na przód, trochę poirytowany faktem, że wysiadłem nie na
tym przystanku co powinienem, zbyt rozkojarzony dziwnym wydarzeniem w
tramwaju. Z chwili na chwilę miałem jednak wrażenie, że wszystko
co tam się zdarzyło, to jedynie głupi wymysł mojej wyobraźni.
Jasne –
słyszałem już o jakichś zboczeńcach łapiących za tyłek,
masturbujących się w miejscach publicznych i tak dalej, ale to
wszystko przytrafiało się laskom! A teraz, kiedy to miałem zacząć
swoje przyszłościowe studia na równie przyszłościowej uczelni,
ktoś bezkarnie obwąchał mnie w tramwaju!
Nie,
zdecydowanie sobie to wymyśliłem... zresztą, czy nie lepiej o tym
zapomnieć? Zrzucić na dno umysłu; udawać, że nigdy się nie
wydarzyło.
Rozejrzałem
się dookoła, po oblanym słonecznym blaskiem dziedzińcu wydziału
biologii. Każdy, kto chociaż raz oglądał jakiś amerykański film
z życiem studenckim w tle, kojarzył te wszystkie imponujące
kampusy akademickie w USA. Nowe, odrestaurowane budynki, piękne
uliczki, patia, fontanny i całą masę młodych ludzi kręcących
się dookoła – American Dream każdego studenta, bo kto nie
chciałby studiować w takich warunkach? I w tym momencie Uniwersytet
Jagielloński wyszedł naprzeciw oczekiwaniom biednej, polskiej
młodzieży, dając jej dopiero co rozbudowujący się, ale dobrze
rokujący kampus na Ruczaju. Nowe, mieniące się w krakowskim słońcu
gmachy przeróżnych wydziałów, ławeczki na każdym kroku, uroczo
przystrzyżone drzewka, trawa, brukowane dróżki... bajka, która
skończyła się na Gronostajowej trzy, przy najbardziej zadłużonym,
powoli rozsypującym się, wyglądającym jak siedem nieszczęść
Instytucie Studiów Międzykulturowych. Żółty, klockowaty budynek
ze zniszczoną elewacją nijak nie pasował do reszty kampusu
pachnącego nowością i funduszami europejskimi. A jednak tkwił
tutaj, jak ta najbrzydsza, adoptowana, ale przy tym niechciana
sierota.
Popatrzyłem
na budynek z niechęcią, żeby zaraz przenieść wzrok naprzeciw, na
piękny, nowy gmach wydziału biologii, niemal krzyczący do mnie,
które kierunki Uniwersytet Jagielloński cenił sobie bardziej... i
zdecydowanie nie były to kierunki międzykulturowe.
No ale
ja, jako dziecko fortuny, ulubieniec życia, chłopiec spod
szczęśliwej gwiazdy, wcale się temu nie dziwiłem. Jak
to głosi stare, mądre polskie przysłowie – biednemu to zawsze
wiatr w oczy, chuj w dupę, nóż w serce i chleb masłem do ziemi.
Przecież logiczne, że to właśnie ja będę studiować w
tej jednej, wielkiej rozsypującej się melinie, zapomnianej przez
fundusze europejskie i sponsorów miasta Kraków... Zapomnianej, bo
bezużytecznej. Na co komu magistrzy kulturoznawstwa czy relacji
międzykulturowych? Wspaniale, że zasilę grono przyszłych
bezrobotnych.
Ruszyłem
do drzwi, przypominających prędzej drzwi do warzywniaka, niż do
szanującego się wydziału na najlepszej uczelni w Polsce.
Pociągnąłem za obrzydliwie pomarańczową klamkę i już od
wejścia powitał mnie harmider rozmów osób stojących przed
wejściami do sal. Coś mi jednak podpowiadało, że taki widok to
tylko pierwszego października, później już wydział może zacząć
świecić pustkami. Sam zresztą nie podejrzewałem siebie o zbyt
częste uczęszczanie na zajęcia. Jak często sobie powtarzałem –
grunt to znaleźć łosia, który
kopsnie notatki. Zarobić, a się nie narobić, to też
przecież sztuka, co nie?
Przeszedłem
obok jednej grupki ludzi, uważnie patrząc na cyfry tuż przy
drzwiach. Pierwsze zajęcia zaczynały się w sali sto czterdzieści
pięć, więc prawdopodobnie piętro wyżej. Minąłem ogromne,
czarne popiersie jakiegoś chińczyka czy innego mongoła (skąd
mogłem wiedzieć, kto to, skoro posąg podpisano azjatyckimi
krzakami?) i szybko wspiąłem się po schodach. Nim jednak wróciłem
do poszukiwania swojej sali, zamarłem, zapatrując się na sufit.
Białe kasetony odpadały płatami, tworząc dziurę i idealny widok
na surowe poddasze.
Że
niby renomowana uczelnia, tak?
Szybko doszedłem do wniosku, że lepiej tu się nie rozglądać –
trzymać wzrok zawieszony gdzieś w okolicach podłogi i może jakoś
przetrwam te trzy lata do licencjatu... bo niestety wątpiłem, że
zechce mi się później jeszcze magisterkę ciągnąć. Ambitny to
ja raczej nigdy nie byłem.
Pod salą sto czterdzieści pięć stała spora grupka ludzi.
Otaksowałem ją spojrzeniem, momentalnie dochodząc do wniosku, że
znalazłem się w babińcu. Jakieś osiemdziesiąt pięć procent
mojego przyszłego roku stanowiły dziewczyny... No to klops. Nigdy
nie potrafiłem dogadać się z kobietami, ale mogłem przecież
przewidzieć, że na kulturoznawstwie nie nacieszę wzroku męskimi
ciałami. A trzeba było iść na AWF.
Stanąłem pod ścianą, raczej niechętny na integrację z innymi.
Nie lubiłem tłumów, a już tym bardziej nie tłumu trajkoczących
bab. To tylko trzy lata. Trzy lata dam radę wytrwać w tym
wariatkowie. Przecież i tak nie będę tu zbyt częstym gościem, no
nie?
Nagle przede mną wyrosła pulchna postać, wybijając mnie z moich
jakże mądrych rozważań. Popatrzyłem na uśmiechniętą od ucha
do ucha blondynkę z tak ogromnym dekoltem, że mimo mojego
zdeklarowanego gejostwa nie wiedziałem na co patrzeć – na twarz,
czy na olbrzymie cycki?
– Hej, Elka jestem – przedstawiła się dziewczyna, wyciągając
do mnie dłoń i niby przez przypadek (nie, nie wierzę w przypadki)
wypięła piersi do przodu, jakby już nie były nazbyt widoczne.
– Hej, Wiktor – odpowiedziałem z całkiem uprzejmym uśmiechem,
przypominając sobie swoje postanowienie o łosiu, który dawałby mi
notatki. Kto wie, może Elka zostanie moim prywatnym łosiem.
– Kulturoznawstwo międzynarodowe, nie? Masakra, nie myślałam, że
będzie tyle ludzi! – zaczęła mówić, a ja już po kilku
sekundach miałem dość. Jej piskliwy, irytujący i wdzierający się
do każdej komórki mojego ciała głos nie był najprzyjemniejszym
dźwiękiem, jaki mógłbym sobie wymarzyć. Mimo wszystko
spróbowałem być uprzejmy, to w końcu dopiero pierwszy dzień,
trzeba zrobić dobre wrażenie.
– Tak, kulturoznawstwo. – Pokiwałem głową i nagle, właściwie
nie wiadomo kiedy, tuż obok znalazła się kolejna dziewczyna, tym
razem z wyblakłymi różowymi włosami. Przedstawiła mi się
ochoczo jako Andżelika, a ja szybko odnotowałem w myślach, że
jeszcze nigdy nie zaznałem takiej atencji wśród kobiet – nie,
żeby kiedykolwiek mi na tym zależało. Nie byłem przecież
przystojny; wysoki, ale dość pulchny, o całkiem przeciętnej twarzy i
jeszcze przeciętniejszym stylu ubierania się. Mała ilość
chłopaków na roku najwidoczniej robiła swoje.
Wreszcie jednak, gdy już myślałem, że uszy mi odpadną od
trajkotania Andżeliki i Elki, na horyzoncie pojawił się chudy,
wysoki i łysiejący profesor w błękitnym, dość dobrze leżącym
garniturze. Szybko omiotłem jego sylwetę oceniającym spojrzeniem i
pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to delikatne, dość kobiece
ruchy wykładowcy.
A może jednak będzie zabawnie? Może jakoś wytrzymam?
Salę, prędzej przypominającą klasę w polskiej szkole, niż na
uczelni wyższej, momentalnie zalał tłum żądnych wiedzy (dobre
sobie), świeżo upieczonych studentów. Nieporuszony ruszyłem za
tabunem spokojnie; nie obchodziło mnie, w której ławce przyjdzie
mi siedzieć. To przecież dopiero pierwsze zajęcia,
najprawdopodobniej organizacyjne. Zniewieściały profesorek trochę
pogada o swoim przedmiocie i da nam spokój na resztę dnia. Nie
widziałem więc sensu w walce o miejsca.
W rezultacie usiadłem prawie pod nosem wykładowcy, gdyż wszystkie
tylne ławki były już zajęte. Tuż obok mnie na krześle oklapła
Elka; całe jednak szczęście nie wyglądała na chętną do
kontynuowania rozmowy. Ku mojemu zadowoleniu, wyciągnęła telefon i
zaczęła pisać coś pod ławką.
– Dobrze – oznajmił profesor, patrząc na nas z uprzejmym
uśmiechem. – Kulturoznawstwo międzynarodowe, pierwszy rok, zgadza
się? – zapytał, roztaczając dookoła bardzo dobrotliwą aurę,
która jednak podczas sesji może okazać się zwodnicza.
Uśmiechnąłem się jednak pod nosem z rozbawieniem, no bo przecież
to nie zwykłe kulturoznawstwo, to kulturoznawstwo międzynarodowe i
ten fakt należy podkreślić. – Nazywam się Rafał Belchta, będę
prowadził zarówno wykłady jak i ćwiczenia z przedmiotu relacje
międzyreligijne – powiedział, ledwo co przebijając się swoim
cichutkim głosem przez dźwięki rozmów. Nie wyglądał na zbyt
stanowczego i budzącego respekt, więc jasne się stało, że o ile
po drodze kilkanaście osób nie odpadnie, tak właśnie będą
wyglądać zajęcia z profesorem Belchtą.
Przyglądałem się wszystkiemu z postępującym znużeniem. Jednym
uchem słuchałem tego co właśnie mówił Belchta, drugim
wypuszczałem, nie bardzo zainteresowany, jak przedmiot będzie
wyglądać. I tak przecież znalazłem się tu raczej z przypadku,
niż z misji i żywego zainteresowania kulturami.
Usypiający głos Belchty powoli robił swoje, a pójście spać po
trzeciej w nocy zaczęło dawać mi się we znaki. Moje powieki stały
się nagle niesamowicie ciężkie, a słowa Belchty zbijały w coraz
bardziej niezrozumiałą papkę. Tylko cudem całkowicie nie
odpłynąłem, balansując na pograniczu snu i jawy, gdy nagle drzwi
do sali otworzyły się. W pomieszczeniu momentalnie zapanowała
cisza, Belchta też zamilkł. Zaalarmowany nagłą zmianą otoczenia,
otrzeźwiałem, podnosząc głowę z ławki i wpatrując się w
chłopaka, który właśnie wszedł do sali.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedział zdyszany,
rudawo-brązowy Okularnik, którego już skądś kojarzyłem.
To on, cholera! On!
– Nic się nie stało, siadaj – odparł uprzejmie Belchta, a mnie
jak na zawołanie zrobiło się gorąco. Pod wpływem emocji aż
wstałem z krzesła, nie bardzo świadom co właśnie robiłem.
Szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w Okularnika, który
obdarzył mnie znajomym, zielonym spojrzeniem.
Wszystko dookoła nagle zwolniło, a mój umysł pracował na
najwyższych obrotach.
To on, cholera jasna! Ten świr, co mnie wąchał! – wszystko we
mnie krzyczało, jednak kiedy Belchta posłał mi zaskoczone
spojrzenie, zrozumiałem, że niczym największy idiota stoję
właśnie przy ławce, wpatrując się w Okularnika, jakbym zobaczył
co najmniej ducha albo inne zjawisko paranormalne.
– Tak, panie...?
– Wiktor Sarnicki. Muszę do toalety – wybąkałem i tak szybko,
jak tylko mogłem, przecisnąłem się za plecami Elki i ruszyłem do
drzwi. Wyminąłem Okularnika, nie obdarzając go chociażby
spojrzeniem, a później, niczym rosyjska torpeda Szkwał, wypadłem
na korytarz.
***
Chciałem czy nie, nie mogłem spędzić w toalecie nieskończoności
– musiałem wrócić na zajęcia, które i tak już powoli się
kończyły. Zresztą, to chyba nie ja powinienem teraz siedzieć w
kiblu i czuć zażenowanie, bo to, cholera, nie ja obwąchiwałem
ludzi w tramwaju.
Odetchnąłem ciężko, stwierdzając, że zdecydowanie zareagowałem
zbyt nerwowo. Patrząc na swoje pyzate odbicie w lustrze, sprzedałem
sobie mentalnego kopniaka, a później, już nie wahając się ani
chwili, ruszyłem ku wyjściu z toalety. Jakby nigdy nic wszedłem z
powrotem do sali, wyprostowany niczym struna, z wciągniętym
brzuchem (trochę mi się po wakacjach przytyło) i z zadartą brodą.
Nie rozglądając się dookoła – bo i po co – zająłem swoje
miejsce. Wykładowca mówił właśnie coś o dopuszczalnych
nieobecnościach, a ja, całkowicie przypadkiem oczywiście,
odnalazłem okularnika w równoległej ławce na drugim końcu sali.
Zerknąłem na niego bardzo dyskretnie i tu popełniłem błąd. Po
co w ogóle zwracałem na niego uwagę?
Zielone oczy przyglądały mi się uważnie, całkowicie
nieskrępowane tym, że niemal wywiercają mi dziurę w głowie.
Poczułem, jak oblewa mnie gorąco, chociaż normalnie przecież bym
się tym nie przejął. No ale Okularnik to troszkę inna para
kaloszy, może gdybyśmy nie mieli za sobą tramwajowej przygody... i
gdyby nie był aż tak przystojny (ale, rzecz jasna, ani trochę nie
w moim typie), to pewnie spłynęłoby to po mnie jak po kaczce. A
jednak, te oczy wciąż i wciąż patrzyły na mnie, zupełnie nie
przejmując się spojrzeniem pełnym niechęci, które dostały w
odpowiedzi.
Całą swoją uwagę usiłowałem skupić na Blechcie. Na jego
łysiejącej głowie, wyważonej jak u polityka gestykulacji i na
monotonnym tonie głosu zlewającym się z dźwiękami rozmów
dobiegających z tylnych ławek. Blechta jednak wydawał się wcale
nie przejmować tym całym bajzlem. Ani na moment nie przerywał
nużącego monologu, a ja udawałem naprawdę zainteresowanego jego
ględzeniem. Tylko na moment (dosłownie chwilę!), oderwałem
spojrzenie od wykładowcy i zerknąłem na bok.
Okularnik leżał z głową na ławce. Zielone oczy, wyrażające
teraz jedynie znudzenie, skierował w zupełnie inną stronę, gdzieś
na załamanie ściany a sufitu. Korzystając z okazji, przyjrzałem
mu się. Jego szerokim ramionom zarysowującym się pod materiałem
jasnej koszulki i kompletnie niepasującej do ciała, delikatnej
twarzy. Duże bordowe i okrągłe oprawki okularów zsunęły się na
sam czubek zadartego nosa, a kilka rudych loczków opadało mu na
czoło. Po dłużej kontemplacji mojego prywatnego zboczeńca,
doszedłem do wniosku, że nijak mi na tego zboczeńca nie wyglądał.
Przypominał prędzej słodkiego nastolatka z Tumblra, któremu ktoś
przykleił ciało gościa mieszkającego na siłowni. Chciałem czy
nie, musiałem zaakceptować smutną prawdę – w porównaniu do
Okularnika wyglądałem jak najtańszy pączek z sieciówki. Nie,
żebym narzekał, bo jakoś mi te moje ponadprogramowe kilogramy nie
przeszkadzały – idealnie wpasowywały się w mój żywot, będący
jednym wielkim pasmem porażek. No ale byłem świadom swoich wad,
nie kreowałem się na żadną primadonnę, które to oblegają w
piątkowe wieczory krakowski Cocon w poszukiwaniu adoratorów. Ale
Okularnik też mi na taką primadonnę nie wyglądał... pomimo
naprawdę ładnej buźki, wydawał się dość cichym, zamkniętym
chłopakiem.
I wtedy zielone oczy znów spojrzały prosto na mnie. Przez moment
patrzyłem w nie zafascynowany ich kolorem, zupełnie zapominając,
że przecież nie szukałem kontaktu z tym dziwolągiem. Te oczy
przyciągały, wabiły, po prostu nie pozwalały mi przed sobą
uciec. Parę chwil później, kiedy już uwolniłem się z tej
pułapki, rzecz jasna sprzedałem sobie kilka mentalnych kopów za
takie głupie myśli.
Wabiły? Przyciągały? A co ja, prozaik z XIX wieku?
– Dobrze, to byłoby na tyle dzisiaj. Puszczę was wcześniej –
poinformował Belchta. – Jako że następne zajęcia też
mielibyście ze mną, a już wszystko powiedziałem, możemy uznać
je za odbyte. – Osoby z tylnych ławek momentalnie poderwały się
z miejsca. Po sali rozniosły się odgłosy szurających krzeseł i
szybkiego zapinania toreb, całkowicie zagłuszające cichutkiego
Belchtę. – Widzimy się za tydzień już na normalnych zajęciach
– dodał jeszcze, próbując przekrzyczeć panujący harmider.
– Jezu, wreszcie – zajęczała mi nad uchem Elka, a ja dopiero
zdałem sobie sprawę z jej obecności. Popatrzyłem na nową znajomą
jakby zaskoczony, po czym sam zacząłem zbierać się do wyjścia.
Kątem oka mignął mi okularnik, który jako pierwszy dopadł do
drzwi sali.
I dobrze ci tak, świrze, pomyślałem z zadowoleniem, zarzucając
swoją czarną torbę na ramię. To
ty powinieneś uciekać i się wstydzić, nie ja, cholera jasna.
***
Po krótkim i mało wylewnym pożegnaniu z Elką, mogłem wsiąść w
pięćdziesiątkę dwójkę i wrócić do domu, a dokładniej do
moich bezpiecznych czterech ścian sypialni. Za długo na tej uczelni
to ja nie posiedziałem, ale czego innego mogłem się spodziewać po
kulturoznawstwie? (Międzynarodowym, rzecz jasna! Nie zapominajmy o
tym fakcie i podkreślmy to trzema liniami, bo to wyższa szkoła
jazdy niż zwykłe kulturoznawstwo.) Dwa dni w tygodniu wolne, tylko
środa i czwartek zawalony od jedenastej do dwudziestej. Tak to ja
mogę studiować, pomyślałem z zadowoleniem, kiedy doszedłem na
przystanek i popatrzyłem na tablicę z rozkładem. Mój tramwaj miał
przyjechać dopiero za cztery minuty. Po szybkiej kalkulacji godnej
przyszłego uczonego, doszedłem do wniosku, że zdążę doładować
kartę miejską. Ustawiłem się więc w kolejce do automatu, przede
mną jakaś gruba baba (zawsze powtarzałem – grubas z grubasa może
się nabijać, w inną stronę już jest niesmacznie) próbowała
zapłacić kartą. Automat jak to automat, najwredniejszy typ
urządzeń w całym Krakowie, odmówił jej, tłumacząc się awarią
czytnika. Nie, żeby coś, ale te awarie czytnika zdarzały się już
zdecydowanie zbyt często, właśnie dlatego nauczyłem się wypłacać
pieniądze z karty.
Kiedy przyszła moja kolej na użeranie się z blaszanym ustrojstwem,
kątem oka dostrzegłem znajomą sylwetkę w niebieskiej
kurtce. Minęła niezainteresowana paplające dziewczyny z naszego
roku, również czekające na któryś z tramwajów, później minęła
mnie i ustawiła się kilka metrów przed przystankiem. Kątem oka
zerknąłem na Okularnika. Wyciągnął telefon i zaczął coś
pisać, kompletnie niezainteresowany otoczeniem. Odebrałem
doładowaną kartę, złapałem za trzy złote reszty, które wydał
automat, a później popatrzyłem na monitor z rozkładem,
informujący, że teraz została mi już tylko minuta do przyjazdu
pięćdziesiątki dwójki. Wreszcie tramwaj nadjechał, tym razem nie
puścili rozpadającego się rzęchu, a najnowszą chlubę Krakowa –
przestrzennego Krakowiaka z klimatyzacją, wygodnymi siedzeniami i
gniazdkami USB do ładowania telefonu. Panie, panowie, nastał
dwudziesty pierwszy wiek.
Znów zerknąłem na Okularnika. Nie oglądając się na nic, wsiadł
przednimi drzwiami, a ja, żeby być jak najdalej od zboczeńców,
przeszedłem na sam tył. I nie, wcale nie obserwowałem tego
dziwoląga, w końcu żaden ze mnie prześladowca, ale przez
przypadek zarejestrowałem, że wysiadł przystanek przede mną, a
później ruszył w stronę bloków.
Wspaniale. Czyli mieszka niedaleko mnie.
***
Po długiej drodze z przystanku do domu (za każdym razem muszę
przemierzać całe osiedle domków, żeby w ogóle dotrzeć do
cywilizacji), byłem tak wykończony, że już o niczym nie myślałem,
tylko o śnie. Gdy tylko wszedłem do przedpokoju, tuż pomiędzy
nogami, z głośnym, ostrzegawczym sykiem, przemknął mi Prezes.
Obejrzałem się za jego rudym, nastroszonym ogonem, a później
zajrzałem do salonu, skąd dobiegały odgłosy rozmowy.
– O, Wiktor, już jesteś? – Ojciec momentalnie mnie dostrzegł.
Ściągnąłem szybko buty, zerkając jeszcze na drugiego mężczyznę
siedzącego na kanapie.
– Mhm, skończyłem zajęcia – powiedziałem, rzucając swój
plecak w kąt. Mężczyzna przyglądał mi się uważnie, aż
wreszcie wstał, a ja na kilka chwil zamarłem. Z dwa metry co
najmniej, cholera! Sam jakiś niski nie byłem; ponoć mężczyzna
zaczyna się od stu osiemdziesięciu centymetrów, więc pod względem
tego wyznacznika całkiem męski ze mnie facet, ale ten koleś
przypominał olbrzyma. Dodać do tego szerokie ramiona, kwadratową
szczękę, lekki zarost i głęboko osadzone oczy... Osoby zajarane
drwaloseksualnością miałyby właśnie morko w majtkach.
– Będę się zbierać – zwrócił się do mojego ojca, taksując
mnie jeszcze uważnym spojrzeniem. – Twój syn wyrósł – dodał,
zupełnie jakbym nie stał tuż obok. Uniosłem z zaskoczeniem brwi,
bo przecież nie przypominałem sobie, żebym kiedykolwiek spotkał
tego wielkiego gościa. Nic jednak nie mówiąc, skierowałem się do
kuchni, ale jako że była ona połączona z salonem, wciąż
pozostawałem świadkiem rozmowy Olbrzyma z moim ojcem.
– Tak, trochę minęło – powiedział tata i zaśmiał się
szczerze. – Jakby coś się działo, wiesz, że zawsze możesz na
mnie liczyć. Dobrze, że wróciliście do Krakowa.
Nalałem sobie soku i stanąłem bokiem do blatu, udając, że
całkowicie pochłonęła mnie zawartość telefonu. W rzeczywistości
czekałem tylko, aż Olbrzym wyjdzie, a ja wreszcie będę mógł
zapytać kto to taki, do cholery. No i dlaczego Prezes spieprzył z
domu, jakby diabła zobaczył?
– Gdzie indziej nie da się żyć. W szczególności, że Jagoda
niedługo się o... urodzi – powiedział szybko, a ja zerknąłem w
jego stronę ze zdziwieniem.
– Rozumiem, rozumiem. To jesteśmy w kontakcie – odparł jeszcze
ojciec i odprowadził gościa do drzwi. Nie musiałem zbyt długo
czekać, żeby wrócił do salonu z szerokim, dobrotliwym uśmiechem,
jak to na mojego tatę przystało. Generalnie, całkiem go lubiłem.
W ogóle miałem spoko rodziców, prócz nauki i wyboru studiów, nie
naciskali mnie zbytnio oraz dawali mi wolną przestrzeń. Jaki
nastolatek mógłby się tym pochwalić?
– Kto to? – zapytałem, odstawiając pustą szklankę do zlewu.
– Pomyj, żeby mama się nie wściekała – upomniał ojciec, na
co ja z cierpiętniczym westchnieniem złapałem za gąbkę. –
Stary znajomy.
– Wielki – skomentowałem, odkręcając wodę.
– Tak. Trochę tak. – Tata zaśmiał się i opadł na kanapę. –
Widziałeś Prezesa?
– Spierdolił. – Szybko opłukałem kubek, jedynie niedbale go
przecierając, po czym odstawiłem na suszarkę.
– Wiktor, wyrażaj się – warknął ojciec.
– No inaczej tego nazwać nie można. – Wzruszyłem ramionami i
popatrzyłem na naznaczoną zmarszczkami, ale wciąż przystojną
twarz taty. Szok, że byłem z tym człowiekiem w jakikolwiek sposób
spokrewniony. – Pewnie znów pobiegł do sąsiadki. Coś się
stało?
– Nic. Kot jak kot, nie lubi obcych – skwitował tata, wstał z
kanapy i wyszedł do przedpokoju.
– Nie zapytasz jak na uczelni? – krzyknąłem za nim jeszcze.
– Pewnie jak zawsze nic ciekawego – usłyszałem odpowiedź ojca,
który już nauczył się, żeby nie wypytywać o moje dni, bo zawsze
dostawał tę samą informację zwrotną.
– No właśnie, tym razem nie – zaburczałem pod nosem i
wpatrzyłem się w okno, skąd rozprzestrzeniał się widok na nasz
ogród i schody do domu sąsiadki. Uśmiechnąłem się, widząc tam
włochatą, tłustą kulkę, machającą nerwowo ogonem we wszystkie
strony. Dawno już nie widziałem tak poirytowanego Prezesa.
***
Wspominałem już kilka razy, że Alicja Sarnicka (moja matka) i
Hubert Sarnicki (mój ojciec) to para całkiem atrakcyjnych ludzi,
którym czas wcale nie działał na niekorzyść. Super by było,
gdybym i ja wpisał się w ten wzór, wtedy z pewnością
tworzylibyśmy idealne trio, coś jak nowoczesna rodzinka z seriali.
Nie oszukujmy się jednak, moje życie byłoby wtedy zbyt kolorowe.
Już od kilku minut stałem przed lustrem po wieczornej kąpieli,
wpatrując się w swój brzuch zasłonięty materiałem koszulki.
Westchnąłem ciężko i złapałem za materiał, odsłaniając
ukrytą tam oponkę. Jak to możliwe, że przy kuchni mamy
wyhodowałem coś takiego? Matka była zafiksowana na punkcie
zdrowego jedzenia, ciągle tylko szukała nowych – zdrowszych –
przepisów. Chociaż czasem nie smakowało to lepiej niż kapeć,
byłem pewny, że na tym naprawdę nie można przytyć. Jak na
zawołanie zerknąłem w stronę swojego łóżka, na którym jeszcze
ostał się papierek po chwilę temu spożytym batonie.
Zagadka rozwiązana.
– Cholera – warknąłem z niesmakiem i opadłem pośladkami na
stojący nieopodal fotel do biurka. Wcześniej naprawdę nie
przejmowałem się swoim wyglądem, bo – nie ukrywajmy – brzuch
hodowałem już od kilku dobrych lat. Ostatnio jednak buzujące
hormony zaczynały dawać mi o sobie znać. Byłem w końcu zdrowym,
napalonym dziewiętnastolatkiem, który już od jakiegoś roku żył
w celibacie. Świat gejowski w głównej mierze opierał się jednak
na wyglądzie. Może i nie utożsamiałem się z tymi ludźmi, ale
chcąc wylądować z kimś w łóżku, miałem świadomość, że na
pierwszy ogień pójdzie wygląd.
Z niechęcią sięgnąłem po telefon, szybko odpalając aplikację
Grindra. Może magia słabej jakości zdjęć znów zadziała i
znajdę sobie kogoś na piątek? Z tą myślą zacząłem przeglądać
profile innych gejów szukających tego samego co ja. Po raz pierwszy
miałem takie parcie, aby znaleźć kogoś jedynie na jedną noc.
Przygodny seks to przecież nic strasznego w dzisiejszych czasach, no
nie?
Jak to mawiał święty Łukasz, ręką chuja nie oszukasz,
pomyślałem z rozbawieniem, kiedy pisałem jakiemuś Łukaszowi
wiadomość z propozycją spotkania, a później jeszcze raz wszedłem
na jego zdjęcia. Nic szczególnego, ot, zwykły chłopak, po którym
ciężko byłoby nawet rozpoznać, że nie kręcą go dziewczyny. No
ale ja za wysoko nie mierzyłem, taki Łukasz z całą pewnością mi
wystarczy. A gdy dostałem od niego wiadomość zwrotną, na kilka
minut wryło mnie w fotel.
„Chętny na kawę w piątek?”
Kawę, do cholery? Kto normalny na Grindru proponuje kawę? Tu się
szuka seksu, nie kawy!
„Jasne” – odpisałem, nim zdążyłem to dobrze przemyśleć. W
sumie Łukasz miał całkiem słodki uśmiech. Może po tej kawie
będzie jeszcze miejsce na jakieś ciastko z lukrem.
Podoba mi się poczucie humoru u Wiktora :) Fajnie to wszystko wygląda jego okiem 😉 Ten wielki facet to zapewne ojciec Oliwiera co? Tak mi jakoś wyglądem pasują :) A co to za Jagoda? Ech taki ze mnie niecierpliwy czytelnik, już bym chciała wszystko wiedzieć 😊 Super rozdział, dziękuję bardzo 😀
OdpowiedzUsuńNie spodziewałam się pierwszego rozdziału tak szybko, ale nie zamierzam narzekać :D
OdpowiedzUsuńPrzemyślenia Wiktora są po prostu genialne. Nie sposób czytać to bez zacieszu na twarzy.
Czyli wychodzi na to, że z Oliwera taki twink trochę, nie? (wydaje mi się, że to właśnie te określenie do przypakowanych chłopaków ze słodkimi buźkami)
No i teraz faktycznie się głowię, co z tym Oliwerem nie tak, bo z dzisiejszych rozważań Wiktora, zachowywał się przeciętnie do bólu. Może to jakiś fetyszysta? Nie wątpię w to, że dojdzie między nimi do jakieś interakcji i jestem strasznie ciekawa, jak wtedy będzie się tłumaczył?
Czekam na kolejny rozdział i liczę, że w takim wypadku też się dosyć szybko pojawi.
No ale przede wszystkim muszę Ci podziękować za reklamę. Naprawdę. Nie spodziewałam się tego i jestem zaszczycona!
Dziękuję jeszcze raz i pozdrawiam! :)
Meh. Widzę, że tylko ja jestem zawiedziona zmianą narracji? Chociaż może nie tyle zawiedziona, co w Twoim wypadku uwielbiam trzecioosobową. I tak sobie czytam prolog i czytam i zastanawiam się co mi nie pasuje. Bum! Narracja. Może to dziwne, bo ogólnie preferuje pierwszo, a nie trzecioosobową, chociaż według mnie dużo lepiej wychodzi Ci ta druga. Cóż, może to kwestia przyzwyczajenia? Zobaczymy z czasem:)
OdpowiedzUsuńJeśli zaś chodzi o zamysł historii, to wydaje być się dość ciekawa. Komedia i urbanfantasy. To fantasy, weterynaria i to, że Oliwer obwąchiwał Wiktora podsuwa mi pod nos likantropię :D + Wiktor nie lubi zwierząt, ah, pasowałoby. Kilka sytuacji było zabawnych, biorąc pod uwagę uwagi i przemyślenia głównego bohatera.
Jestem ciekawa co z tego wszystkiego wyniknie:)
Weny życzę i pozdrawiam!
Moja beta również uważa że lepiej wychodzi mi trzecioosobowa. ;) Właśnie dlatego postawiłam na swoim i Oliwera poprowadzę w pierwszej. Może z czasem będzie lepiej, może nie, ale ja przynajmniej czuję ogromne wyzwanie przed sobą. Chyba właśnie dlatego przez ostatni czas czułam się wypalona - pisałam w konwencji, którą już dobrze znałam. Czas przekroczyć granice komfortu :D.
UsuńWszytko wychodzi i nawet się podoba:-)
OdpowiedzUsuńWydaje mi sie ze Wiktor zyskal rok zycia
OdpowiedzUsuńMial chyba 20 lat xD
Jestem mile zaskoczona, że nowy rozdział już jest. Muszę przyznać, że od dzisiaj Wiktor to mój ulubieniec;^ z tym swoi poczuciem humoru, osobowością i podejściem do życia od razu przypadł mi do gustu. Osobiście nie przepadam za pierwszoosobową narracją, jednak ty sobie z tym genialnie poradziłaś i z przyjemnością czyta mi się twój tekst. Wcale nie jestem zawiedziona tym, że zmieniłaś narracje, nawet się cieszę że postanowiłaś coś zmienić i jak na razie Ci się to udaje.Opowiadanie jest takie lekkie, komiczne i od razu wywołuje banana na mojej twarzy, co jest pewnie zasługą Wiktora. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić tego całego Oliwiera... masywna sylwetka i urocza twarz? Muszę wspomóc swoją marną wyobraźnię i może wygoogluję kogoś podobnego dla przykładu. Może ktoś podobny się znajdzie, kto wie?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
~Nessie
Lubię już tego bohatera i jego narzekanie na wszystko. Opisy są jak dla mnie świetne i z lekkim humorem. Ciekawie się zapowiada choć w sumie liczyłam, że coś się ciekawego stanie, jak Wiktor zobaczył chłopaka, co go wąchał. Liczyłam, że coś się stanie w tramwaju, ale wszystko w swoim czasie. Wiem, że na pewno ciekawie, to się rozwinie.
OdpowiedzUsuńNiezmiernie miła niespodzianka, kiedy człowiek zagląda na Twojego bloga a tu czeka na niego rozdział opowiadania.
OdpowiedzUsuńKażdy z czytelników wypowiada się na temat narracji, że również mnie się udzieliło wtrącenie swoich trzech groszy. Skłoniło mnie to do małej refleksji odnośnie typu narracji, jaki ja osobiście preferuję w czytanych opowiadaniach. Po chwili zastanowienia doszłam do małego wniosku, że obojętne mi jakiego typu jest narracja dopóki czytana historia sprawia mi radość. Czasami pierwszoosobowa narracja lepiej ukazuje emocje bohaterów a czasami trzecioosobowa narracja lepiej opisuje sytuacje czy wykreowany świat. Dobrze, jeśli autor stara się pisać w różnym stylu, gdyż pokazuje to jego zdolności pisarskie oraz samodoskonalenie czy też rozwijanie swoich umiejętności. Uwielbiam historie napisane dobrym językiem i stylem w narracji pierwszo bądź trzecioosonowej, które przenoszą czytelnika w stworzony świat i przybliżają mu bohaterów, z którymi z czasem aż trudno mu się rozstać. Tobie się to udaje i dlatego już polubiłam kolejne Twoje opowiadanie z tajemniczym Oliwerem o pięknych zielonych oczach i Wiktorem „z oponką”.
Czytając, pomyślałam sobie, że Wiktor wpasowuje się w stereotyp typowego Polaka – sarkastyczne poczucie humoru czy narzekanie na wszystko (niby wszystko jest okay, ale jednak nie do końca tak, jak być powinno). I rzeczywiście z tymi studiami i bezrobociem później, Wiktor ma rację. Jeśli student nie wykorzysta dobrze czasu na uczelni, by się rozwinąć pod różnym względem a jedynie chodzi na zajęcia i zalicza przedmioty, to później może mu być ciężko. Po to są różne organizacje studenckie, szkolenia, kursy, wymiany zagraniczne, wolontariaty, staże czy praktyki by z nich korzystać. Trudniej to też wszystko pogodzić, gdy przy okazji trzeba pracować i się utrzymać na własną rękę. Chociaż mam wrażenie, że niektóre kierunki są tworzone na siłę, nie przyszłościowe, bez pomysłu i wsparcia dla studentów. Problem leży też po stronie młodych ludzi, którzy po szkole średniej nie zawsze wiedzą co chcą w życiu robić.
Nie miałam nigdy okazji zobaczyć Uniwersytetu Jagiellońskiego od środka, ale jeśli faktycznie część budynków jest w takim stanie, jak w Twoim opowiadaniu, to szkoda, że jako najstarsza uczelnia w Polsce i na świecie jest zaniedbywana przez miasto albo gdy władze uczelni inwestują jedynie w wybrane wydziały.
Przeczuwałam, że Wiktor i Oliwer mogą wylądować na tej samej uczelni, na tym samym kierunku. Czekam na ich konfrontację.
Pozdrawiam i życzę Ci dużo weny oraz wolnego czasu: na pisanie, odpoczywanie oraz życie prywatne :)
Aleksandra
Łukasz :) :) :)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo, czytam i postaram się częściej komentować
OdpowiedzUsuń😀 😀
No juz fajnie sie zapowiada, Wiktor jest wyluzowany i taki... normalny? Fajnie zawsze sis ciesze jak moge przwczytac cos twojego.;) I tak sobie mysle, ze ten kolega taty to pewnie tata Oliwiera czy cos? A moze sie myle ;)) hehe
OdpowiedzUsuń