czwartek, 3 sierpnia 2017

Rozdział 1. (Co z Oliwerem nie tak?)

Jedna z moich czytelniczek, Interia, założyła bloga z opowiadaniem. Jeśli chcecie, zachęcam Was do odwiedzenia go i zostawienia śladu po sobie. Wsparcie komentarzami na pewno jej się przyda, bo początki zawsze są trudne. :)


 Niebetowane


 Zielone oczy, pączki z sieciówki i wystraszony Prezes, czyli pierwszy dzień na kulturoznawstwie

Poranek nie zwiastował zbyt przyjemnej pogody na resztę dnia. Ciężkie chmury, które zawisły nad Krakowem, stopniowo ustępowały jednak spozierającemu zza nich słońcu, aż wreszcie nieprzyjemna, szarobura aura odeszła w zapomnienie. Ludzie szybko zaczęli gotować się w wyciągniętych z dna szafy jesiennych płaszczach, bo oto na początku października znów zawitało lato.

Tylko ja jeden wcale nie narzekałem na zmieniającą się z godziny na godzinę temperaturę. Z radością ściągnąłem z siebie kurtkę i idąc chodnikiem, miałem ochotę złapać każdy promień słońca. Najchętniej jeszcze bym zwolnił – nigdy nie lubiłem się spieszyć, bo i po co? Wolne życie było znacznie przyjemniejsze niż ciągły bieg. Niestety, zapowiadało się, że spóźnię się już na pierwszy wykład. Niby nic zaskakującego – pierwszy raz to ja się na coś spóźniam? Z drugiej strony kiepsko od razu pozwolić sobie na przyklejenie łatki niepunktualnego... nawet jeśli ta niepunktualność to moje drugie imię. Niechętnie więc parłem dalej na przód, trochę poirytowany faktem, że wysiadłem nie na tym przystanku co powinienem, zbyt rozkojarzony dziwnym wydarzeniem w tramwaju. Z chwili na chwilę miałem jednak wrażenie, że wszystko co tam się zdarzyło, to jedynie głupi wymysł mojej wyobraźni.
Jasne – słyszałem już o jakichś zboczeńcach łapiących za tyłek, masturbujących się w miejscach publicznych i tak dalej, ale to wszystko przytrafiało się laskom! A teraz, kiedy to miałem zacząć swoje przyszłościowe studia na równie przyszłościowej uczelni, ktoś bezkarnie obwąchał mnie w tramwaju!
Nie, zdecydowanie sobie to wymyśliłem... zresztą, czy nie lepiej o tym zapomnieć? Zrzucić na dno umysłu; udawać, że nigdy się nie wydarzyło.
Rozejrzałem się dookoła, po oblanym słonecznym blaskiem dziedzińcu wydziału biologii. Każdy, kto chociaż raz oglądał jakiś amerykański film z życiem studenckim w tle, kojarzył te wszystkie imponujące kampusy akademickie w USA. Nowe, odrestaurowane budynki, piękne uliczki, patia, fontanny i całą masę młodych ludzi kręcących się dookoła – American Dream każdego studenta, bo kto nie chciałby studiować w takich warunkach? I w tym momencie Uniwersytet Jagielloński wyszedł naprzeciw oczekiwaniom biednej, polskiej młodzieży, dając jej dopiero co rozbudowujący się, ale dobrze rokujący kampus na Ruczaju. Nowe, mieniące się w krakowskim słońcu gmachy przeróżnych wydziałów, ławeczki na każdym kroku, uroczo przystrzyżone drzewka, trawa, brukowane dróżki... bajka, która skończyła się na Gronostajowej trzy, przy najbardziej zadłużonym, powoli rozsypującym się, wyglądającym jak siedem nieszczęść Instytucie Studiów Międzykulturowych. Żółty, klockowaty budynek ze zniszczoną elewacją nijak nie pasował do reszty kampusu pachnącego nowością i funduszami europejskimi. A jednak tkwił tutaj, jak ta najbrzydsza, adoptowana, ale przy tym niechciana sierota.
Popatrzyłem na budynek z niechęcią, żeby zaraz przenieść wzrok naprzeciw, na piękny, nowy gmach wydziału biologii, niemal krzyczący do mnie, które kierunki Uniwersytet Jagielloński cenił sobie bardziej... i zdecydowanie nie były to kierunki międzykulturowe.
No ale ja, jako dziecko fortuny, ulubieniec życia, chłopiec spod szczęśliwej gwiazdy, wcale się temu nie dziwiłem. Jak to głosi stare, mądre polskie przysłowie – biednemu to zawsze wiatr w oczy, chuj w dupę, nóż w serce i chleb masłem do ziemi. Przecież logiczne, że to właśnie ja będę studiować w tej jednej, wielkiej rozsypującej się melinie, zapomnianej przez fundusze europejskie i sponsorów miasta Kraków... Zapomnianej, bo bezużytecznej. Na co komu magistrzy kulturoznawstwa czy relacji międzykulturowych? Wspaniale, że zasilę grono przyszłych bezrobotnych.
Ruszyłem do drzwi, przypominających prędzej drzwi do warzywniaka, niż do szanującego się wydziału na najlepszej uczelni w Polsce. Pociągnąłem za obrzydliwie pomarańczową klamkę i już od wejścia powitał mnie harmider rozmów osób stojących przed wejściami do sal. Coś mi jednak podpowiadało, że taki widok to tylko pierwszego października, później już wydział może zacząć świecić pustkami. Sam zresztą nie podejrzewałem siebie o zbyt częste uczęszczanie na zajęcia. Jak często sobie powtarzałem – grunt to znaleźć łosia, który kopsnie notatki. Zarobić, a się nie narobić, to też przecież sztuka, co nie?
Przeszedłem obok jednej grupki ludzi, uważnie patrząc na cyfry tuż przy drzwiach. Pierwsze zajęcia zaczynały się w sali sto czterdzieści pięć, więc prawdopodobnie piętro wyżej. Minąłem ogromne, czarne popiersie jakiegoś chińczyka czy innego mongoła (skąd mogłem wiedzieć, kto to, skoro posąg podpisano azjatyckimi krzakami?) i szybko wspiąłem się po schodach. Nim jednak wróciłem do poszukiwania swojej sali, zamarłem, zapatrując się na sufit. Białe kasetony odpadały płatami, tworząc dziurę i idealny widok na surowe poddasze.
Że niby renomowana uczelnia, tak?
Szybko doszedłem do wniosku, że lepiej tu się nie rozglądać – trzymać wzrok zawieszony gdzieś w okolicach podłogi i może jakoś przetrwam te trzy lata do licencjatu... bo niestety wątpiłem, że zechce mi się później jeszcze magisterkę ciągnąć. Ambitny to ja raczej nigdy nie byłem.
Pod salą sto czterdzieści pięć stała spora grupka ludzi. Otaksowałem ją spojrzeniem, momentalnie dochodząc do wniosku, że znalazłem się w babińcu. Jakieś osiemdziesiąt pięć procent mojego przyszłego roku stanowiły dziewczyny... No to klops. Nigdy nie potrafiłem dogadać się z kobietami, ale mogłem przecież przewidzieć, że na kulturoznawstwie nie nacieszę wzroku męskimi ciałami. A trzeba było iść na AWF.
Stanąłem pod ścianą, raczej niechętny na integrację z innymi. Nie lubiłem tłumów, a już tym bardziej nie tłumu trajkoczących bab. To tylko trzy lata. Trzy lata dam radę wytrwać w tym wariatkowie. Przecież i tak nie będę tu zbyt częstym gościem, no nie?
Nagle przede mną wyrosła pulchna postać, wybijając mnie z moich jakże mądrych rozważań. Popatrzyłem na uśmiechniętą od ucha do ucha blondynkę z tak ogromnym dekoltem, że mimo mojego zdeklarowanego gejostwa nie wiedziałem na co patrzeć – na twarz, czy na olbrzymie cycki?
– Hej, Elka jestem – przedstawiła się dziewczyna, wyciągając do mnie dłoń i niby przez przypadek (nie, nie wierzę w przypadki) wypięła piersi do przodu, jakby już nie były nazbyt widoczne.
– Hej, Wiktor – odpowiedziałem z całkiem uprzejmym uśmiechem, przypominając sobie swoje postanowienie o łosiu, który dawałby mi notatki. Kto wie, może Elka zostanie moim prywatnym łosiem.
– Kulturoznawstwo międzynarodowe, nie? Masakra, nie myślałam, że będzie tyle ludzi! – zaczęła mówić, a ja już po kilku sekundach miałem dość. Jej piskliwy, irytujący i wdzierający się do każdej komórki mojego ciała głos nie był najprzyjemniejszym dźwiękiem, jaki mógłbym sobie wymarzyć. Mimo wszystko spróbowałem być uprzejmy, to w końcu dopiero pierwszy dzień, trzeba zrobić dobre wrażenie.
– Tak, kulturoznawstwo. – Pokiwałem głową i nagle, właściwie nie wiadomo kiedy, tuż obok znalazła się kolejna dziewczyna, tym razem z wyblakłymi różowymi włosami. Przedstawiła mi się ochoczo jako Andżelika, a ja szybko odnotowałem w myślach, że jeszcze nigdy nie zaznałem takiej atencji wśród kobiet – nie, żeby kiedykolwiek mi na tym zależało. Nie byłem przecież przystojny; wysoki, ale dość pulchny, o całkiem przeciętnej twarzy i jeszcze przeciętniejszym stylu ubierania się. Mała ilość chłopaków na roku najwidoczniej robiła swoje.
Wreszcie jednak, gdy już myślałem, że uszy mi odpadną od trajkotania Andżeliki i Elki, na horyzoncie pojawił się chudy, wysoki i łysiejący profesor w błękitnym, dość dobrze leżącym garniturze. Szybko omiotłem jego sylwetę oceniającym spojrzeniem i pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to delikatne, dość kobiece ruchy wykładowcy.
A może jednak będzie zabawnie? Może jakoś wytrzymam?
Salę, prędzej przypominającą klasę w polskiej szkole, niż na uczelni wyższej, momentalnie zalał tłum żądnych wiedzy (dobre sobie), świeżo upieczonych studentów. Nieporuszony ruszyłem za tabunem spokojnie; nie obchodziło mnie, w której ławce przyjdzie mi siedzieć. To przecież dopiero pierwsze zajęcia, najprawdopodobniej organizacyjne. Zniewieściały profesorek trochę pogada o swoim przedmiocie i da nam spokój na resztę dnia. Nie widziałem więc sensu w walce o miejsca.
W rezultacie usiadłem prawie pod nosem wykładowcy, gdyż wszystkie tylne ławki były już zajęte. Tuż obok mnie na krześle oklapła Elka; całe jednak szczęście nie wyglądała na chętną do kontynuowania rozmowy. Ku mojemu zadowoleniu, wyciągnęła telefon i zaczęła pisać coś pod ławką.
– Dobrze – oznajmił profesor, patrząc na nas z uprzejmym uśmiechem. – Kulturoznawstwo międzynarodowe, pierwszy rok, zgadza się? – zapytał, roztaczając dookoła bardzo dobrotliwą aurę, która jednak podczas sesji może okazać się zwodnicza. Uśmiechnąłem się jednak pod nosem z rozbawieniem, no bo przecież to nie zwykłe kulturoznawstwo, to kulturoznawstwo międzynarodowe i ten fakt należy podkreślić. – Nazywam się Rafał Belchta, będę prowadził zarówno wykłady jak i ćwiczenia z przedmiotu relacje międzyreligijne – powiedział, ledwo co przebijając się swoim cichutkim głosem przez dźwięki rozmów. Nie wyglądał na zbyt stanowczego i budzącego respekt, więc jasne się stało, że o ile po drodze kilkanaście osób nie odpadnie, tak właśnie będą wyglądać zajęcia z profesorem Belchtą.
Przyglądałem się wszystkiemu z postępującym znużeniem. Jednym uchem słuchałem tego co właśnie mówił Belchta, drugim wypuszczałem, nie bardzo zainteresowany, jak przedmiot będzie wyglądać. I tak przecież znalazłem się tu raczej z przypadku, niż z misji i żywego zainteresowania kulturami.
Usypiający głos Belchty powoli robił swoje, a pójście spać po trzeciej w nocy zaczęło dawać mi się we znaki. Moje powieki stały się nagle niesamowicie ciężkie, a słowa Belchty zbijały w coraz bardziej niezrozumiałą papkę. Tylko cudem całkowicie nie odpłynąłem, balansując na pograniczu snu i jawy, gdy nagle drzwi do sali otworzyły się. W pomieszczeniu momentalnie zapanowała cisza, Belchta też zamilkł. Zaalarmowany nagłą zmianą otoczenia, otrzeźwiałem, podnosząc głowę z ławki i wpatrując się w chłopaka, który właśnie wszedł do sali.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedział zdyszany, rudawo-brązowy Okularnik, którego już skądś kojarzyłem.
To on, cholera! On!
– Nic się nie stało, siadaj – odparł uprzejmie Belchta, a mnie jak na zawołanie zrobiło się gorąco. Pod wpływem emocji aż wstałem z krzesła, nie bardzo świadom co właśnie robiłem. Szeroko otwartymi oczami wpatrywałem się w Okularnika, który obdarzył mnie znajomym, zielonym spojrzeniem.
Wszystko dookoła nagle zwolniło, a mój umysł pracował na najwyższych obrotach.
To on, cholera jasna! Ten świr, co mnie wąchał! – wszystko we mnie krzyczało, jednak kiedy Belchta posłał mi zaskoczone spojrzenie, zrozumiałem, że niczym największy idiota stoję właśnie przy ławce, wpatrując się w Okularnika, jakbym zobaczył co najmniej ducha albo inne zjawisko paranormalne.
– Tak, panie...?
– Wiktor Sarnicki. Muszę do toalety – wybąkałem i tak szybko, jak tylko mogłem, przecisnąłem się za plecami Elki i ruszyłem do drzwi. Wyminąłem Okularnika, nie obdarzając go chociażby spojrzeniem, a później, niczym rosyjska torpeda Szkwał, wypadłem na korytarz.

***

Chciałem czy nie, nie mogłem spędzić w toalecie nieskończoności – musiałem wrócić na zajęcia, które i tak już powoli się kończyły. Zresztą, to chyba nie ja powinienem teraz siedzieć w kiblu i czuć zażenowanie, bo to, cholera, nie ja obwąchiwałem ludzi w tramwaju.
Odetchnąłem ciężko, stwierdzając, że zdecydowanie zareagowałem zbyt nerwowo. Patrząc na swoje pyzate odbicie w lustrze, sprzedałem sobie mentalnego kopniaka, a później, już nie wahając się ani chwili, ruszyłem ku wyjściu z toalety. Jakby nigdy nic wszedłem z powrotem do sali, wyprostowany niczym struna, z wciągniętym brzuchem (trochę mi się po wakacjach przytyło) i z zadartą brodą. Nie rozglądając się dookoła – bo i po co – zająłem swoje miejsce. Wykładowca mówił właśnie coś o dopuszczalnych nieobecnościach, a ja, całkowicie przypadkiem oczywiście, odnalazłem okularnika w równoległej ławce na drugim końcu sali. Zerknąłem na niego bardzo dyskretnie i tu popełniłem błąd. Po co w ogóle zwracałem na niego uwagę?
Zielone oczy przyglądały mi się uważnie, całkowicie nieskrępowane tym, że niemal wywiercają mi dziurę w głowie. Poczułem, jak oblewa mnie gorąco, chociaż normalnie przecież bym się tym nie przejął. No ale Okularnik to troszkę inna para kaloszy, może gdybyśmy nie mieli za sobą tramwajowej przygody... i gdyby nie był aż tak przystojny (ale, rzecz jasna, ani trochę nie w moim typie), to pewnie spłynęłoby to po mnie jak po kaczce. A jednak, te oczy wciąż i wciąż patrzyły na mnie, zupełnie nie przejmując się spojrzeniem pełnym niechęci, które dostały w odpowiedzi.
Całą swoją uwagę usiłowałem skupić na Blechcie. Na jego łysiejącej głowie, wyważonej jak u polityka gestykulacji i na monotonnym tonie głosu zlewającym się z dźwiękami rozmów dobiegających z tylnych ławek. Blechta jednak wydawał się wcale nie przejmować tym całym bajzlem. Ani na moment nie przerywał nużącego monologu, a ja udawałem naprawdę zainteresowanego jego ględzeniem. Tylko na moment (dosłownie chwilę!), oderwałem spojrzenie od wykładowcy i zerknąłem na bok.
Okularnik leżał z głową na ławce. Zielone oczy, wyrażające teraz jedynie znudzenie, skierował w zupełnie inną stronę, gdzieś na załamanie ściany a sufitu. Korzystając z okazji, przyjrzałem mu się. Jego szerokim ramionom zarysowującym się pod materiałem jasnej koszulki i kompletnie niepasującej do ciała, delikatnej twarzy. Duże bordowe i okrągłe oprawki okularów zsunęły się na sam czubek zadartego nosa, a kilka rudych loczków opadało mu na czoło. Po dłużej kontemplacji mojego prywatnego zboczeńca, doszedłem do wniosku, że nijak mi na tego zboczeńca nie wyglądał. Przypominał prędzej słodkiego nastolatka z Tumblra, któremu ktoś przykleił ciało gościa mieszkającego na siłowni. Chciałem czy nie, musiałem zaakceptować smutną prawdę – w porównaniu do Okularnika wyglądałem jak najtańszy pączek z sieciówki. Nie, żebym narzekał, bo jakoś mi te moje ponadprogramowe kilogramy nie przeszkadzały – idealnie wpasowywały się w mój żywot, będący jednym wielkim pasmem porażek. No ale byłem świadom swoich wad, nie kreowałem się na żadną primadonnę, które to oblegają w piątkowe wieczory krakowski Cocon w poszukiwaniu adoratorów. Ale Okularnik też mi na taką primadonnę nie wyglądał... pomimo naprawdę ładnej buźki, wydawał się dość cichym, zamkniętym chłopakiem.
I wtedy zielone oczy znów spojrzały prosto na mnie. Przez moment patrzyłem w nie zafascynowany ich kolorem, zupełnie zapominając, że przecież nie szukałem kontaktu z tym dziwolągiem. Te oczy przyciągały, wabiły, po prostu nie pozwalały mi przed sobą uciec. Parę chwil później, kiedy już uwolniłem się z tej pułapki, rzecz jasna sprzedałem sobie kilka mentalnych kopów za takie głupie myśli.
Wabiły? Przyciągały? A co ja, prozaik z XIX wieku?
– Dobrze, to byłoby na tyle dzisiaj. Puszczę was wcześniej – poinformował Belchta. – Jako że następne zajęcia też mielibyście ze mną, a już wszystko powiedziałem, możemy uznać je za odbyte. – Osoby z tylnych ławek momentalnie poderwały się z miejsca. Po sali rozniosły się odgłosy szurających krzeseł i szybkiego zapinania toreb, całkowicie zagłuszające cichutkiego Belchtę. – Widzimy się za tydzień już na normalnych zajęciach – dodał jeszcze, próbując przekrzyczeć panujący harmider.
– Jezu, wreszcie – zajęczała mi nad uchem Elka, a ja dopiero zdałem sobie sprawę z jej obecności. Popatrzyłem na nową znajomą jakby zaskoczony, po czym sam zacząłem zbierać się do wyjścia. Kątem oka mignął mi okularnik, który jako pierwszy dopadł do drzwi sali.
I dobrze ci tak, świrze, pomyślałem z zadowoleniem, zarzucając swoją czarną torbę na ramię. To ty powinieneś uciekać i się wstydzić, nie ja, cholera jasna.

***

Po krótkim i mało wylewnym pożegnaniu z Elką, mogłem wsiąść w pięćdziesiątkę dwójkę i wrócić do domu, a dokładniej do moich bezpiecznych czterech ścian sypialni. Za długo na tej uczelni to ja nie posiedziałem, ale czego innego mogłem się spodziewać po kulturoznawstwie? (Międzynarodowym, rzecz jasna! Nie zapominajmy o tym fakcie i podkreślmy to trzema liniami, bo to wyższa szkoła jazdy niż zwykłe kulturoznawstwo.) Dwa dni w tygodniu wolne, tylko środa i czwartek zawalony od jedenastej do dwudziestej. Tak to ja mogę studiować, pomyślałem z zadowoleniem, kiedy doszedłem na przystanek i popatrzyłem na tablicę z rozkładem. Mój tramwaj miał przyjechać dopiero za cztery minuty. Po szybkiej kalkulacji godnej przyszłego uczonego, doszedłem do wniosku, że zdążę doładować kartę miejską. Ustawiłem się więc w kolejce do automatu, przede mną jakaś gruba baba (zawsze powtarzałem – grubas z grubasa może się nabijać, w inną stronę już jest niesmacznie) próbowała zapłacić kartą. Automat jak to automat, najwredniejszy typ urządzeń w całym Krakowie, odmówił jej, tłumacząc się awarią czytnika. Nie, żeby coś, ale te awarie czytnika zdarzały się już zdecydowanie zbyt często, właśnie dlatego nauczyłem się wypłacać pieniądze z karty.
Kiedy przyszła moja kolej na użeranie się z blaszanym ustrojstwem, kątem oka dostrzegłem znajomą sylwetkę w niebieskiej kurtce. Minęła niezainteresowana paplające dziewczyny z naszego roku, również czekające na któryś z tramwajów, później minęła mnie i ustawiła się kilka metrów przed przystankiem. Kątem oka zerknąłem na Okularnika. Wyciągnął telefon i zaczął coś pisać, kompletnie niezainteresowany otoczeniem. Odebrałem doładowaną kartę, złapałem za trzy złote reszty, które wydał automat, a później popatrzyłem na monitor z rozkładem, informujący, że teraz została mi już tylko minuta do przyjazdu pięćdziesiątki dwójki. Wreszcie tramwaj nadjechał, tym razem nie puścili rozpadającego się rzęchu, a najnowszą chlubę Krakowa – przestrzennego Krakowiaka z klimatyzacją, wygodnymi siedzeniami i gniazdkami USB do ładowania telefonu. Panie, panowie, nastał dwudziesty pierwszy wiek.
Znów zerknąłem na Okularnika. Nie oglądając się na nic, wsiadł przednimi drzwiami, a ja, żeby być jak najdalej od zboczeńców, przeszedłem na sam tył. I nie, wcale nie obserwowałem tego dziwoląga, w końcu żaden ze mnie prześladowca, ale przez przypadek zarejestrowałem, że wysiadł przystanek przede mną, a później ruszył w stronę bloków.
Wspaniale. Czyli mieszka niedaleko mnie.

***

Po długiej drodze z przystanku do domu (za każdym razem muszę przemierzać całe osiedle domków, żeby w ogóle dotrzeć do cywilizacji), byłem tak wykończony, że już o niczym nie myślałem, tylko o śnie. Gdy tylko wszedłem do przedpokoju, tuż pomiędzy nogami, z głośnym, ostrzegawczym sykiem, przemknął mi Prezes. Obejrzałem się za jego rudym, nastroszonym ogonem, a później zajrzałem do salonu, skąd dobiegały odgłosy rozmowy.
– O, Wiktor, już jesteś? – Ojciec momentalnie mnie dostrzegł. Ściągnąłem szybko buty, zerkając jeszcze na drugiego mężczyznę siedzącego na kanapie.
– Mhm, skończyłem zajęcia – powiedziałem, rzucając swój plecak w kąt. Mężczyzna przyglądał mi się uważnie, aż wreszcie wstał, a ja na kilka chwil zamarłem. Z dwa metry co najmniej, cholera! Sam jakiś niski nie byłem; ponoć mężczyzna zaczyna się od stu osiemdziesięciu centymetrów, więc pod względem tego wyznacznika całkiem męski ze mnie facet, ale ten koleś przypominał olbrzyma. Dodać do tego szerokie ramiona, kwadratową szczękę, lekki zarost i głęboko osadzone oczy... Osoby zajarane drwaloseksualnością miałyby właśnie morko w majtkach.
– Będę się zbierać – zwrócił się do mojego ojca, taksując mnie jeszcze uważnym spojrzeniem. – Twój syn wyrósł – dodał, zupełnie jakbym nie stał tuż obok. Uniosłem z zaskoczeniem brwi, bo przecież nie przypominałem sobie, żebym kiedykolwiek spotkał tego wielkiego gościa. Nic jednak nie mówiąc, skierowałem się do kuchni, ale jako że była ona połączona z salonem, wciąż pozostawałem świadkiem rozmowy Olbrzyma z moim ojcem.
– Tak, trochę minęło – powiedział tata i zaśmiał się szczerze. – Jakby coś się działo, wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Dobrze, że wróciliście do Krakowa.
Nalałem sobie soku i stanąłem bokiem do blatu, udając, że całkowicie pochłonęła mnie zawartość telefonu. W rzeczywistości czekałem tylko, aż Olbrzym wyjdzie, a ja wreszcie będę mógł zapytać kto to taki, do cholery. No i dlaczego Prezes spieprzył z domu, jakby diabła zobaczył?
– Gdzie indziej nie da się żyć. W szczególności, że Jagoda niedługo się o... urodzi – powiedział szybko, a ja zerknąłem w jego stronę ze zdziwieniem.
– Rozumiem, rozumiem. To jesteśmy w kontakcie – odparł jeszcze ojciec i odprowadził gościa do drzwi. Nie musiałem zbyt długo czekać, żeby wrócił do salonu z szerokim, dobrotliwym uśmiechem, jak to na mojego tatę przystało. Generalnie, całkiem go lubiłem. W ogóle miałem spoko rodziców, prócz nauki i wyboru studiów, nie naciskali mnie zbytnio oraz dawali mi wolną przestrzeń. Jaki nastolatek mógłby się tym pochwalić?
– Kto to? – zapytałem, odstawiając pustą szklankę do zlewu.
– Pomyj, żeby mama się nie wściekała – upomniał ojciec, na co ja z cierpiętniczym westchnieniem złapałem za gąbkę. – Stary znajomy.
– Wielki – skomentowałem, odkręcając wodę.
– Tak. Trochę tak. – Tata zaśmiał się i opadł na kanapę. – Widziałeś Prezesa?
– Spierdolił. – Szybko opłukałem kubek, jedynie niedbale go przecierając, po czym odstawiłem na suszarkę.
– Wiktor, wyrażaj się – warknął ojciec.
– No inaczej tego nazwać nie można. – Wzruszyłem ramionami i popatrzyłem na naznaczoną zmarszczkami, ale wciąż przystojną twarz taty. Szok, że byłem z tym człowiekiem w jakikolwiek sposób spokrewniony. – Pewnie znów pobiegł do sąsiadki. Coś się stało?
– Nic. Kot jak kot, nie lubi obcych – skwitował tata, wstał z kanapy i wyszedł do przedpokoju.
– Nie zapytasz jak na uczelni? – krzyknąłem za nim jeszcze.
– Pewnie jak zawsze nic ciekawego – usłyszałem odpowiedź ojca, który już nauczył się, żeby nie wypytywać o moje dni, bo zawsze dostawał tę samą informację zwrotną.
– No właśnie, tym razem nie – zaburczałem pod nosem i wpatrzyłem się w okno, skąd rozprzestrzeniał się widok na nasz ogród i schody do domu sąsiadki. Uśmiechnąłem się, widząc tam włochatą, tłustą kulkę, machającą nerwowo ogonem we wszystkie strony. Dawno już nie widziałem tak poirytowanego Prezesa.

***

Wspominałem już kilka razy, że Alicja Sarnicka (moja matka) i Hubert Sarnicki (mój ojciec) to para całkiem atrakcyjnych ludzi, którym czas wcale nie działał na niekorzyść. Super by było, gdybym i ja wpisał się w ten wzór, wtedy z pewnością tworzylibyśmy idealne trio, coś jak nowoczesna rodzinka z seriali. Nie oszukujmy się jednak, moje życie byłoby wtedy zbyt kolorowe.
Już od kilku minut stałem przed lustrem po wieczornej kąpieli, wpatrując się w swój brzuch zasłonięty materiałem koszulki. Westchnąłem ciężko i złapałem za materiał, odsłaniając ukrytą tam oponkę. Jak to możliwe, że przy kuchni mamy wyhodowałem coś takiego? Matka była zafiksowana na punkcie zdrowego jedzenia, ciągle tylko szukała nowych – zdrowszych – przepisów. Chociaż czasem nie smakowało to lepiej niż kapeć, byłem pewny, że na tym naprawdę nie można przytyć. Jak na zawołanie zerknąłem w stronę swojego łóżka, na którym jeszcze ostał się papierek po chwilę temu spożytym batonie.
Zagadka rozwiązana.
– Cholera – warknąłem z niesmakiem i opadłem pośladkami na stojący nieopodal fotel do biurka. Wcześniej naprawdę nie przejmowałem się swoim wyglądem, bo – nie ukrywajmy – brzuch hodowałem już od kilku dobrych lat. Ostatnio jednak buzujące hormony zaczynały dawać mi o sobie znać. Byłem w końcu zdrowym, napalonym dziewiętnastolatkiem, który już od jakiegoś roku żył w celibacie. Świat gejowski w głównej mierze opierał się jednak na wyglądzie. Może i nie utożsamiałem się z tymi ludźmi, ale chcąc wylądować z kimś w łóżku, miałem świadomość, że na pierwszy ogień pójdzie wygląd.
Z niechęcią sięgnąłem po telefon, szybko odpalając aplikację Grindra. Może magia słabej jakości zdjęć znów zadziała i znajdę sobie kogoś na piątek? Z tą myślą zacząłem przeglądać profile innych gejów szukających tego samego co ja. Po raz pierwszy miałem takie parcie, aby znaleźć kogoś jedynie na jedną noc. Przygodny seks to przecież nic strasznego w dzisiejszych czasach, no nie?
Jak to mawiał święty Łukasz, ręką chuja nie oszukasz, pomyślałem z rozbawieniem, kiedy pisałem jakiemuś Łukaszowi wiadomość z propozycją spotkania, a później jeszcze raz wszedłem na jego zdjęcia. Nic szczególnego, ot, zwykły chłopak, po którym ciężko byłoby nawet rozpoznać, że nie kręcą go dziewczyny. No ale ja za wysoko nie mierzyłem, taki Łukasz z całą pewnością mi wystarczy. A gdy dostałem od niego wiadomość zwrotną, na kilka minut wryło mnie w fotel.
„Chętny na kawę w piątek?”
Kawę, do cholery? Kto normalny na Grindru proponuje kawę? Tu się szuka seksu, nie kawy!
„Jasne” – odpisałem, nim zdążyłem to dobrze przemyśleć. W sumie Łukasz miał całkiem słodki uśmiech. Może po tej kawie będzie jeszcze miejsce na jakieś ciastko z lukrem.  

12 komentarzy:

  1. Podoba mi się poczucie humoru u Wiktora :) Fajnie to wszystko wygląda jego okiem 😉 Ten wielki facet to zapewne ojciec Oliwiera co? Tak mi jakoś wyglądem pasują :) A co to za Jagoda? Ech taki ze mnie niecierpliwy czytelnik, już bym chciała wszystko wiedzieć 😊 Super rozdział, dziękuję bardzo 😀

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie spodziewałam się pierwszego rozdziału tak szybko, ale nie zamierzam narzekać :D
    Przemyślenia Wiktora są po prostu genialne. Nie sposób czytać to bez zacieszu na twarzy.
    Czyli wychodzi na to, że z Oliwera taki twink trochę, nie? (wydaje mi się, że to właśnie te określenie do przypakowanych chłopaków ze słodkimi buźkami)
    No i teraz faktycznie się głowię, co z tym Oliwerem nie tak, bo z dzisiejszych rozważań Wiktora, zachowywał się przeciętnie do bólu. Może to jakiś fetyszysta? Nie wątpię w to, że dojdzie między nimi do jakieś interakcji i jestem strasznie ciekawa, jak wtedy będzie się tłumaczył?
    Czekam na kolejny rozdział i liczę, że w takim wypadku też się dosyć szybko pojawi.

    No ale przede wszystkim muszę Ci podziękować za reklamę. Naprawdę. Nie spodziewałam się tego i jestem zaszczycona!
    Dziękuję jeszcze raz i pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Meh. Widzę, że tylko ja jestem zawiedziona zmianą narracji? Chociaż może nie tyle zawiedziona, co w Twoim wypadku uwielbiam trzecioosobową. I tak sobie czytam prolog i czytam i zastanawiam się co mi nie pasuje. Bum! Narracja. Może to dziwne, bo ogólnie preferuje pierwszo, a nie trzecioosobową, chociaż według mnie dużo lepiej wychodzi Ci ta druga. Cóż, może to kwestia przyzwyczajenia? Zobaczymy z czasem:)
    Jeśli zaś chodzi o zamysł historii, to wydaje być się dość ciekawa. Komedia i urbanfantasy. To fantasy, weterynaria i to, że Oliwer obwąchiwał Wiktora podsuwa mi pod nos likantropię :D + Wiktor nie lubi zwierząt, ah, pasowałoby. Kilka sytuacji było zabawnych, biorąc pod uwagę uwagi i przemyślenia głównego bohatera.
    Jestem ciekawa co z tego wszystkiego wyniknie:)
    Weny życzę i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja beta również uważa że lepiej wychodzi mi trzecioosobowa. ;) Właśnie dlatego postawiłam na swoim i Oliwera poprowadzę w pierwszej. Może z czasem będzie lepiej, może nie, ale ja przynajmniej czuję ogromne wyzwanie przed sobą. Chyba właśnie dlatego przez ostatni czas czułam się wypalona - pisałam w konwencji, którą już dobrze znałam. Czas przekroczyć granice komfortu :D.

      Usuń
  4. Wszytko wychodzi i nawet się podoba:-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wydaje mi sie ze Wiktor zyskal rok zycia
    Mial chyba 20 lat xD

    OdpowiedzUsuń
  6. Jestem mile zaskoczona, że nowy rozdział już jest. Muszę przyznać, że od dzisiaj Wiktor to mój ulubieniec;^ z tym swoi poczuciem humoru, osobowością i podejściem do życia od razu przypadł mi do gustu. Osobiście nie przepadam za pierwszoosobową narracją, jednak ty sobie z tym genialnie poradziłaś i z przyjemnością czyta mi się twój tekst. Wcale nie jestem zawiedziona tym, że zmieniłaś narracje, nawet się cieszę że postanowiłaś coś zmienić i jak na razie Ci się to udaje.Opowiadanie jest takie lekkie, komiczne i od razu wywołuje banana na mojej twarzy, co jest pewnie zasługą Wiktora. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić tego całego Oliwiera... masywna sylwetka i urocza twarz? Muszę wspomóc swoją marną wyobraźnię i może wygoogluję kogoś podobnego dla przykładu. Może ktoś podobny się znajdzie, kto wie?
    Pozdrawiam
    ~Nessie

    OdpowiedzUsuń
  7. Lubię już tego bohatera i jego narzekanie na wszystko. Opisy są jak dla mnie świetne i z lekkim humorem. Ciekawie się zapowiada choć w sumie liczyłam, że coś się ciekawego stanie, jak Wiktor zobaczył chłopaka, co go wąchał. Liczyłam, że coś się stanie w tramwaju, ale wszystko w swoim czasie. Wiem, że na pewno ciekawie, to się rozwinie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Niezmiernie miła niespodzianka, kiedy człowiek zagląda na Twojego bloga a tu czeka na niego rozdział opowiadania.

    Każdy z czytelników wypowiada się na temat narracji, że również mnie się udzieliło wtrącenie swoich trzech groszy. Skłoniło mnie to do małej refleksji odnośnie typu narracji, jaki ja osobiście preferuję w czytanych opowiadaniach. Po chwili zastanowienia doszłam do małego wniosku, że obojętne mi jakiego typu jest narracja dopóki czytana historia sprawia mi radość. Czasami pierwszoosobowa narracja lepiej ukazuje emocje bohaterów a czasami trzecioosobowa narracja lepiej opisuje sytuacje czy wykreowany świat. Dobrze, jeśli autor stara się pisać w różnym stylu, gdyż pokazuje to jego zdolności pisarskie oraz samodoskonalenie czy też rozwijanie swoich umiejętności. Uwielbiam historie napisane dobrym językiem i stylem w narracji pierwszo bądź trzecioosonowej, które przenoszą czytelnika w stworzony świat i przybliżają mu bohaterów, z którymi z czasem aż trudno mu się rozstać. Tobie się to udaje i dlatego już polubiłam kolejne Twoje opowiadanie z tajemniczym Oliwerem o pięknych zielonych oczach i Wiktorem „z oponką”.

    Czytając, pomyślałam sobie, że Wiktor wpasowuje się w stereotyp typowego Polaka – sarkastyczne poczucie humoru czy narzekanie na wszystko (niby wszystko jest okay, ale jednak nie do końca tak, jak być powinno). I rzeczywiście z tymi studiami i bezrobociem później, Wiktor ma rację. Jeśli student nie wykorzysta dobrze czasu na uczelni, by się rozwinąć pod różnym względem a jedynie chodzi na zajęcia i zalicza przedmioty, to później może mu być ciężko. Po to są różne organizacje studenckie, szkolenia, kursy, wymiany zagraniczne, wolontariaty, staże czy praktyki by z nich korzystać. Trudniej to też wszystko pogodzić, gdy przy okazji trzeba pracować i się utrzymać na własną rękę. Chociaż mam wrażenie, że niektóre kierunki są tworzone na siłę, nie przyszłościowe, bez pomysłu i wsparcia dla studentów. Problem leży też po stronie młodych ludzi, którzy po szkole średniej nie zawsze wiedzą co chcą w życiu robić.

    Nie miałam nigdy okazji zobaczyć Uniwersytetu Jagiellońskiego od środka, ale jeśli faktycznie część budynków jest w takim stanie, jak w Twoim opowiadaniu, to szkoda, że jako najstarsza uczelnia w Polsce i na świecie jest zaniedbywana przez miasto albo gdy władze uczelni inwestują jedynie w wybrane wydziały.

    Przeczuwałam, że Wiktor i Oliwer mogą wylądować na tej samej uczelni, na tym samym kierunku. Czekam na ich konfrontację.

    Pozdrawiam i życzę Ci dużo weny oraz wolnego czasu: na pisanie, odpoczywanie oraz życie prywatne :)

    Aleksandra

    OdpowiedzUsuń
  9. Dziękuję bardzo, czytam i postaram się częściej komentować
    😀 😀

    OdpowiedzUsuń
  10. No juz fajnie sie zapowiada, Wiktor jest wyluzowany i taki... normalny? Fajnie zawsze sis ciesze jak moge przwczytac cos twojego.;) I tak sobie mysle, ze ten kolega taty to pewnie tata Oliwiera czy cos? A moze sie myle ;)) hehe

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.