Sprawdzała Ekucbbw.
Dziwak za dziwakiem
Kolejny mój dzień na uczelni rozpoczynały ćwiczenia z filozofii.
Całe szczęście, tym razem mogłem zostać w łóżku trochę
dłużej niż wczoraj, więc kiedy szedłem na przystanek, nie
nawiedzały mnie mordercze myśli w kierunku ludzi, których
spotykałem. Co więcej – udało mi się w miarę wyspać, dlatego
poranek (albo wczesne popołudnie, jak kto woli) mógłbym zaliczyć
do udanych. Zamiast zniszczonej pięćdziesiątki dwójki, nadjechała
pachnąca nowością osiemnastka, którą również mogłem dojechać
na kampus. Zapowiadał się naprawdę dobry dzień.
„Na razie dopiero zacząłem studia” – odpisałem Łukaszowi,
kiedy już znalazłem się w tramwaju i przycupnąłem na siedzeniu.
Od wczorajszego wieczora rozmowa jako-tako nam się kleiła (a to
nowość, nie? Rozmowa na Grindrze!) i ani razu jeszcze nie zeszła
na tematy seksu. Tak po prostu gadaliśmy o życiu, o planach
(których ja raczej nie miałem), o jego pracy, no i moich studiach.
Nie miałem pojęcia, co z tego wyniknie, ale Łukasz wydawał się
sympatyczny, więc postanowiłem pociągnąć to dalej.
Tramwaj zatrzymał się na kolejnym przystanku. Momentalnie
podniosłem głowę, taksując wzrokiem ludzi, którzy właśnie
wchodzili do pojazdu. Ani śladu Okularnika. Oczywiście nie żebym
miał nadzieję go zobaczyć. Po prostu warto czasem się rozejrzeć,
w razie gdybym miał znów zostać obwąchany.
Nowiutka osiemnastka pomknęła dalej, prawie w ogóle nie trzęsąc
się na boki, a ja wróciłem spojrzeniem do telefonu, czekając na
odpowiedź Łukasza. Ta, jak się okazało, nadeszła niemal od razu.
„Co ty na to, żeby zmienić trochę formę gadania? Fejs albo
SMS-y?”
Wstrzymałem na moment powietrze. Chciałem zmieniać formę? W końcu
na Grindrze wiadomo, o co chodzi, nie trzeba doprecyzowywać, jaki
charakter powinniśmy nadać rozmowie.
Nim cokolwiek odpisałem, przeczytałem jego wiadomość jeszcze
kilka razy, aż osiemnastka dojechała na mój pechowy Ruczaj, przy
którym mieścił się kampus Uniwersytetu Jagiellońskiego. Cały
czas zastanawiając się, czy chcę podawać nieznajomemu gościowi
moje dane, szedłem ku rozpadającemu się w oczach budynkowi. Nie
spoglądając nawet na inne wydziały i już nie użalając się nad
moim cudownym kierunkiem, dotarłem pod drzwi.
– Wiktor! – usłyszałem z boku znajomy już, dość irytujący
głos. Obejrzałem się przez ramię, na pulchniutką Elkę idącą w
moją stronę. – Dzisiaj długi dzień, co? – zapytała wesoło,
a ja wymusiłem uśmiech, wciąż mając gdzieś z tyłu głowy swoją
błyskotliwą myśl o znalezieniu łosia od notatek.
– Niestety, ale jakoś wytrwamy – powiedziałem, niczym
dżentelmen przytrzymując Elce drzwi i przepuszczając ją do
środka.
– Masz teraz antropologię czy filozofię? – zapytała ciekawie,
kiedy już znaleźliśmy się w śmierdzącym środkami do
czyszczenia holu.
– Z tego co wyczytałem na USOSie, filozofię – rzuciłem krótko,
dostrzegając wśród kręcących się na wydziale ludzi osoby z
naszego roku.
– Ach, ja mam na nazwisko Andrzejewska, więc wrzucili mnie na
antropologię. Że też musieli lecieć alfabetycznie – burknęła
z niezadowoleniem, patrząc jeszcze na mnie jakoś tak tęsknie.
– Powiesz mi później, co było na tej antropologii. Jakby kiedyś
zrobili jakieś kolosy, możemy wymienić info odnośnie pytań –
pocieszyłem ją, ubierając dawno już zapomnianą maskę całkiem
towarzyskiego gościa. Wiedziałem jednak, że na długo jej nie
utrzymam – po prostu naprawdę nie lubię ludzi.
– Pewnie – powiedziała z zadowoleniem i kiwnęła głową, po
czym wskazała na drzwi do sali. Już z daleka rozpoznałem jedną ze
stojących tam dziewczyn. Różowe włosy rzucały się w oczy.
Odetchnąłem z ulgą, bo wyglądało na to, że nie będę ani z
Elką, ani z Andżeliką w grupie. – To ja tutaj – rzuciła, a
Andżelika pomachała mi na powitanie. Uśmiechnąłem się lekko,
kiwnąłem w jej stronę głową, po czym odwróciłem się i mijając
uczelniany sklepik z ksero, ruszyłem na poszukiwania mojej sali. Nie
błądziłem zbyt długo, już po chwili dojrzałem kilka znajomych
twarzy na tyłach wąskiego korytarza. Może i wczoraj nie zawarłem
zbyt wielu znajomości, ale dzięki fotograficznej pamięci, połowę
już bardzo dobrze kojarzyłem. Na przykład laskę, która teraz
opierała się o ścianę, żując ostentacyjnie gumę i wklepując
coś w telefon – ten wielki nos i grube (zapewne dorysowywane, bo
przecież taka dzisiaj moda) brwi skojarzyłbym wszędzie. Trochę
dalej, tyłem do mnie, stała grupka osób, rozmawiając o czymś
żywo, ale już z daleka mogłem zaryzykować, że to moi przyszli
znajomi ze studiów. No, to trzeba zrobić dobre wrażenie, notatki
same się nie załatwią, pomyślałem, przywołując na twarz
uprzejmy wyraz, który jednak momentalnie z niej zniknął.
Wystarczyło tylko, że znalazłem się bliżej, a już dostrzegłem,
kto znajdował się w samym środku energicznie dyskutującej grupki.
I wbrew pozorom, ta osoba ani trochę nie wyglądała na
zainteresowaną rozmową.
Zielone oczy popatrzyły na mnie zza szkieł okularów, żeby zaraz
jednak zwrócić się na dziewczynę paplającą o czymś najgłośniej
(a przy tym najbardziej irytująco). Zatrzymałem się kawałek od
nich i udając, że nic mnie oni nie obchodzą, wyciągnąłem
telefon, kiedy usłyszałem:
– Ej, my się jeszcze nie znamy – powiedziała ta sama
dziewczyna, której donośny głos niósł się echem po korytarzu.
Popatrzyłem na nią, a później na jej koleżanki, aż wreszcie na
wciąż milczącego Okularnika.
– No nie – rzuciłem, nie siląc się nawet na uprzejmości.
– Patrycja. – Wyciągnęła do mnie dużą, dość męską dłoń
z obrzydliwie długimi, różnokolorowymi paznokciami. Nigdy nie
potrafiłem zrozumieć, jak komukolwiek mogło się to podobać. Może
i jestem gejem, ale jakiś tam gust odnośnie kobiet posiadam, jak
chyba każdy inny homoseksualista – w końcu nikt nas nie wyprał z
poczucia własnej estetyki, a jedynie z pociągu do przeciwnej płci.
– Wiktor – odpowiedziałem, czując na sobie uważne spojrzenie
zielonych oczu. Już po chwili podeszły do mnie inne dziewczyny,
wcześniej zainteresowane Okularnikiem. Cała interakcja ze mną
zakończyła się jednak jedynie na przedstawianiu. Przystojny
Okularnik był chyba lepszym kąskiem niż jakiś tam pierwszy
lepszy, wcale nie przystojny nudziarz.
– Więc nie chciałeś iść na te studia? – zapytała Patrycja,
całkowicie zapominając o mnie i kierując słowa do Okularnika.
Jakby nigdy nic powróciłem wzrokiem na ekran telefonu, udając, że
całkowicie się w nim zatraciłem.
– Jakoś nieszczególnie – odpowiedział cicho, trochę znudzony.
Po raz pierwszy dane było mi usłyszeć jego głos i muszę
przyznać, że brzmiał inaczej, niż sobie go wyobrażałem. Po
takim ciele spodziewałem się jakiegoś mocnego barytonu. A jeżeli
nie barytonu, to czegoś kompletnie odwrotnego, sugerując się
oczywiście delikatną twarzą Okularnika. W rzeczywistości jednak
jego głos był... zwykły. Najnormalniejszy w świecie, wpisujący
się w każde standardy, tak przeciętny, jak to tylko możliwe.
– No, chyba większość tu z przypadku – rzuciła znowu Patrycja
i nawet ślepy by zauważył, że próbowała się mu podlizać.
Sposób, w jaki na niego patrzyła, był aż za łatwy do
rozszyfrowania.
Okularnik wciąż jednak nie wydawał się zainteresowany. Nie
wyglądał na kogoś towarzyskiego, chociaż wszystkie baby lgnęły
do niego jak muchy. I w sumie nie dziwiłem im się, wystarczy na
niego spojrzeć. Cholera, naprawdę fajny. Gdyby podpiąć go pod
jakąś kategorię pornosów gejowskich, zdecydowanie pasowałby do
działu twink. Taki słodki, umięśniony twink. Uroczy, musiałem
przyznać, ale mimo wszystko jakiś nie teges. W tych czasach chyba
każdy ma nierówno pod sufitem. Jakby Patrycja wiedziała, że jej
słodki Okularnik wącha ludzi w tramwajach, nie wiem, czy dalej
byłaby nim tak żywo zainteresowana.
Na samą myśl aż uśmiechnąłem się pod nosem z rozbawieniem, a
po korytarzu rozległy się odgłosy szybko stawianych kroków.
Spojrzałem na niską, drobną i młodą kobietę niosącą naręcze
jakichś papierów. Wyglądała... niepozornie. Nic więc dziwnego,
że nikt się nią nie przejął, a odgłosy rozmów tylko przybrały
na sile, do momentu, kiedy ta szczupła, mała kobieta nie podeszła
do drzwi i nie otworzyła ich szeroko. Na jej młodej twarzy pojawił
się szeroki uśmiech.
– Moi drodzy, zapraszam – powiedziała i wskazała ręką na
wejście do pomieszczenia. Zdębiałem. I chyba nie tylko ja,
wnioskując po tym, że nawet Patrycja zamknęła swoją gębę.
Ta kobieta wyglądała młodziej niż osoby z mojego roku, daję
słowo. Nie sprzedałbym jej nawet piwa, a co dopiero posądził o
posiadanie doktoratu.
– No już, już, mamy dzisiaj dużo do zrobienia – ponagliła
swoim donośnym, zupełnie niepasującym do drobnej sylwetki głosem.
To już chyba jakaś plaga niepasujących do wyglądu głosów.
Wszyscy momentalnie się ocknęli. Pierwsza weszła Patrycja, dumnie
wyprostowana, kręcąc swoją wystającą, ale nieforemną pupą. Już
wiedziałem, że jej nie polubię – znaczy Patrycji, nie jej pupy.
Pupy kobiet generalnie nie leżą w kręgu moich zainteresowań.
Nie spiesząc się nigdzie, no bo i po co, ja nigdy się nie
spieszyłem i na wszystko zawsze miałem czas, wszedłem do sali
prawie ostatni. Prawie, bo tuż za mną powlókł się milczący
Okularnik. Przezornie przyspieszyłem, coby zboczeniec nie miał
okazji do zrobienia mi czegoś – wąchanie w tramwaju było
wystarczająco niekomfortowe – po czym zająłem pierwszą lepszą
ławkę, tę najbliżej okna. Zadowolony rozsiadłem się na całkiem
wygodnym, podbitym gąbką krześle i rozejrzałem się po sali. Znów
nie powalała na kolana, ale do tego już chyba zaczynałem się
przyzwyczajać. Fundusze europejskie i rektor UJ nas nie lubi, trzeba
się z tym pogodzić.
Nim jednak zdążyłem chociażby wyciągnąć jakąś kartkę (kto
by się przejmował notatnikami, kartka i długopis to i tak
wystarczająco dużo dla studenta), obok mnie przeszedł Okularnik.
Nie przejąłem się tym, bo usłyszałem z tyłu głos Patrycji.
– Ej, Oliwer, tutaj!
Zerknąłem na okularnika. On też patrzył w moją stronę. Cholera.
Więc ma na imię Oliwer, przemknęło mi przez myśli, zanim
zdążyłem się nad tym głębiej zastanowić. Gdy już myślałem,
że pójdzie w stronę Patrycji i da mi spokój, on nagle ściągnął
z ramienia swoją granatową torbę z logiem Under Armour (bogaty
skurwysyn) i wskazał na miejsce tuż obok mnie.
– Wolne? – zapytał swoim całkowicie przeciętnym, nudnym do
wyrzygania głosem, a ja zdębiałem, wlepiając w niego szeroko
otwarte oczy. Jak ostatni idiota.
– Chcesz usiąść obok mnie? – zapytałem, a słowa bezwiednie
opuściły moje usta. Nawet nad tym nie zapanowałem, tylko jeszcze
bardziej się pogrążyłem. Okularnik jednak nie skomentował w
żaden sposób mojego zachowania, uśmiechnął się lekko, a ja
musiałem przyznać – chociaż wcale nie chciałem, bo to przecież
zboczeniec – że to był najładniejszy uśmiech, jaki widziałem.
Dołeczki w policzkach, lekkie zmarszczki przy oczach, no i te
proste, białe zęby.
Ideał, cholera. Chodzący ideał.
No ale zboczeniec, więc chyba nie aż taki ideał.
– Żartujesz? – syknąłem, reflektując się.
– Nie – odpowiedział i wcale nie czekając na moją odpowiedź,
przysiadł tuż obok. Patrzyłem na niego zdębiały, ale on już się
mną nie interesował. Wyciągnął z torby zeszyt (zeszyt! Na
studiach!) i długopis, po czym, całkowicie mnie ignorując, wbił
swoje spojrzenie w wykładowczynię, poprawiając jeszcze okulary na
nosie.
Przez długą chwilę patrzyłem na niego, nie mogąc wyjść z
szoku. Co za bezczelny gówniarz! Przystojny, okej, ale naprawdę nie
spodziewałbym się, że Okularnik jeszcze usiądzie tuż obok mnie.
Prędzej, że będzie mnie unikać po tym wszystkim, co odwalił w
tramwaju.
– Miło mi was powitać, moi drodzy, jestem Magdalena Rynkiewicz i
w tym półroczu będę prowadzić ćwiczenia z filozofii. – Moją
uwagę przykuł donośny, ale mimo wszystko bardzo sympatyczny głos
wykładowczyni. – Nie jest to jednak krąg mojej specjalizacji,
może jeszcze kiedyś spotkam się z wami na wykładach o Rosji –
dodała, cały czas uśmiechając się tak, jakby rozpoczęcie
kolejnego semestru nie było dla niej straszną katorgą. I chociaż
nie lubię ciągle uśmiechających się, podejrzliwie sympatycznych
osób, musiałem przyznać, że Rynkiewicz miała w sobie coś, za co
już na wstępie zaskarbiała sobie sympatię. Wydawała się bardzo
stanowcza, ale z drugiej strony jakaś taka ludzka, nie tak spięta i
jednocześnie ciapowata jak ten wykładowca z wczoraj, Blechta. –
Niemniej, tutaj zajmować się będziemy filozofią i najważniejszymi
myślicielami.
Oho, zajebiście. Nic w końcu tak nie odpręża jak płynąca woda
Heraklita i optymizm Schopenhauera. Już miałem nadzieję, że cała
moja styczność z tymi wszystkimi dziwolągami skończy się na
etapie polskiego w liceum, ale chyba szczęście dopisało mi po raz
kolejny. Naprawdę nie lubię filozofii. I nauki o kulturach też. I
tak w sumie to nie wiem, co ja robię na tych studiach.
Słuchałem Rynkiewicz w milczeniu i musiałem jej przyznać, że
chociaż to dopiero zajęcia organizacyjne, wcale nie zanudzała.
Patrzyłem na nią z głową opartą na dłoni, kątem oka też cały
czas śledząc ruchy Oliwera, który jakby nigdy nic rozsiadł się
na krześle i spoglądał przed siebie. Nic więcej nie robił, nie
odezwał się do mnie chociażby słowem, nie zerknął w moją
stronę nawet na chwilę – no nic, żadnej interakcji z tym
psychopatą. I dobrze, stwierdziłem zaraz, bo ja przecież żadnej
interakcji nie chciałem!
W pewnym momencie zauważyłem jednak (nie, żebym go cały czas
podglądał!), że zamknął oczy. Trwał tak kilka długich chwil, a
ja już nawet myślałem, że zasnął, więc całkowicie bezkarnie
skierowałem na niego swoje spojrzenie. Obserwowałem jego zadarty
nos, ładną linię wąskich ust, proporcjonalne do twarzy czoło i
wyraźne, dość grube brwi, burzące cały ład. Już miałem znowu
odwrócić wzrok w kierunku Rynkiewicz mówiącej właśnie o
tekstach, jakie przyjdzie nam czytać, gdy zauważyłem, że płatki
jego nosa rytmicznie się poruszają. Aż pochyliłem się trochę do
niego, jakbym był niedowidzący, i wtedy do mnie dotarło. Szybko
wypuszczał i wciągał powietrze, jakby coś... wąchał?
Momentalnie odsunąłem się pod samą ścianę. Świr! Boże drogi,
naprawdę świr.
– Ty jesteś jakiś nienormalny? – syknąłem w jego stronę, nie
mogąc się powstrzymać. Uchylił powieki i zerknął w moją stronę
pytająco. Nic nie powiedział, tylko patrzył, hipnotyzując mnie
tymi swoimi zielonymi ślepiami. Ale nie, ja się nie dałem. –
Najpierw w tramwaju, a teraz na zajęciach?
– O czym ty mówisz? – zapytał spokojnie, robiąc niewinną,
zdezorientowaną minę, za co momentalnie miałem ochotę mu
przyłożyć... chociaż, tak dla ścisłości, nie biję ludzi.
Ogólnie nie jestem ani trochę agresywny, bo żeby być agresywnym,
to trzeba mieć coś w zanadrzu. A ja to ani jakiś wysportowany, ani
krzepki, tylko otyły i w dodatku tchórz.
– O tym, co teraz robisz!
– A co ja robię?
Zielone oczy dalej wyrażały zdziwienie. Rynkiewicz mówiła dalej o
planach na ten semestr, niektórzy studenci jej słuchali, a inni
tkwili zapatrzeni w ekrany swoich smartfonów. Nikt nie zwrócił na
nas uwagi.
– No... wąchasz!
– Oddycham – uściślił.
– W tramwaju też?
– Nie wiem, o czym mówisz. – Jak Boga kocham (no dobra, nie
kocham, bo w niego nie wierzę), przywalę mu zaraz.
Niezainteresowany już mną, odwrócił się przodem do ławki. Nie
wyglądał ani na zakłopotanego, ani na zawstydzonego. Może więc
to ja wariuję? Przesadzam?
Zwilżyłem wargi, nerwowo klikając długopisem.
Najlepiej trzymać się od tego dziwaka z daleka.
– Na zaliczenie ćwiczeń trzeba będzie zrobić projekt. W
międzyczasie wpadnie jeszcze jedno kolokwium, ale to już wam
zapowiem – mówiła dalej Rynkiewicz. – A o projekcie dokładniej
porozmawiamy sobie za tydzień, na następnych zajęciach. Dzisiaj tu
już właściwie wszystko, jeśli nie macie żadnych pytań, możecie
już iść.
Pytań nie było, w zamian wszyscy zaczęli szturmem zbierać swoje
rzeczy z ławek i wychodzić z sali. Tym razem postanowiłem nie
odstawać od większości i nie oglądając się nawet za siebie –
na nigdzie niespieszącego się Oliwera – czym prędzej wypadłem
na korytarz.
***
Uwielbiam narzekać. Zawsze przynosi mi to niewypowiedzianą ulgę,
ale czasem też potrafię znaleźć w swoim życiu jakieś plusy,
więc i na kulturoznawstwie je znalazłem. Wiecie, co jest
najlepszego wśród całej lawiny minusów tego bardzo
nieprzyszłościowego kierunku? Czas wolny. Tego to ja miałem pod
dostatkiem – można powiedzieć, że na wydziale będę jedynie
gościem, nie stałym bywalcem. A to naprawdę skutecznie poprawiało
mi humor, kiedy więc wróciłem do domu, wiedząc, że jutro czeka
mnie dzień wolny, świat wydawał się piękniejszy. Nawet obiad
Alicji (w sensie mamy, tak już mi się utarło, że często mówiłem
do niej po imieniu) jakoś szczególnie mnie nie rozczarował,
chociaż znowu zapowiadało się bezsmakowo, czyli wegańsko. Zupa z
soczewicy, a na drugie danie placki jaglane z sosem czekoladowym... –
ale nie takim smacznym, słodkim sosem, który dodaje się do lodów.
Nie, to jakiś wynalazek Alicji, okropnie gorzki, okropnie gęsty,
ale – co ważne – niskokaloryczny i wegański. Tymi dwoma słowami
można byłoby właśnie opisać kuchnię mamy, ale do pełnego
ujęcia sprawy brakuje jeszcze jednego określenia – niesmaczny.
Nie przeszkadzało mi to jednak, mogłaby mi nawet przed nosem
postawić samo tofu, a ja i tak miałbym dobry humor. W końcu hej,
mam wolne – niby studia, a jednak wakacje.
– Daj mi jeszcze pół godziny i można będzie jeść –
powiedziała, kiedy wszedłem do kuchni i złapałem za butelkę
coli. Alicja popatrzyła na mnie zaskoczona, a następnie na butelkę
szatańskiego napoju w moich rękach. – Tata znowu kupił? –
zapytała.
– No najwidoczniej. – Wzruszyłem ramionami, odkręciłem i
wziąłem sporego łyka.
– Ile mam ci mówić, żebyś ze szklanek pił?! – Nie
odpowiedziałem, odstawiłem butelkę na blat. – A później ktoś
to weźmie. Przecież to niehigieniczne!
– Ty na pewno nie będziesz tego piła – odpowiedziałem
lakonicznie. Zamilkła na moment, bo oczywiście trafiłem w punkt.
Zamknęła usta, zmarszczyła brwi w tym swoim wyrazie „syn
niestety ma rację”, żeby zaraz znów podjąć polemikę.
– Ale goście będą.
– Okej, no to dopiję do końca – stwierdziłem nagle z szerokim
uśmiechem, zawinąłem butelkę i już miałem ruszyć na górę, do
swojego pokoju, kiedy znów zatrzymał mnie jej głos.
– Tata chciał, żebyś pomógł mu w klinice.
Momentalnie się skrzywiłem.
– Nic przy zwierzętach? – zapytałem jeszcze, bo – całe
szczęście – rodzice dobrze wiedzieli, że naprawdę nie przepadam
za pchlarzami. Jedynie Prezesa zniosę, ale wiadomo, Prezes to
Prezes, nasz kot. Trochę dziwny, co prawda, trochę despota, trochę
mały i gruby – jak to na znanego prezesa przystało – no i
wieczny stary kawaler. Nie ma ludzi – znaczy kotów – idealnych.
– Nie, chciał tylko, żebyś mu pomógł przy dezynfekcji.
Sapnąłem ciężko.
– Okej – zaburczałem pod nosem, dobrze wiedząc, że tak czy
siak będę musiał tam pójść i żadne próby wykręcenia kota
ogonem na nic mi się zdadzą. Słowo Huberta było święte, a
przypieczętowane słowem Alicji – nie do zdarcia.
Moi rodzice, lenie na potęgę, wpadli na pomysł połączenia pracy
z domem rodzinnym. I tak oto już od małego wychowywałem się z
masą chorych, śmierdzących sierściuchów. A później zdziwienie,
że ich synuś nie kocha zwierzątek tak, jak robili to jego starsi.
Trudno pokochać coś, co śmierdzi, jest głośne, a nieraz nawet
użre. Bo to tylko raz któryś z ich pacjentów mnie dziabnął?
Cud, że wścieklizny się nie nabawiłem, tacy to odpowiedzialni
rodzice.
I chociaż żadna świetlana przyszłość związana z weterynarią
się przede mną nie rozciągała (całe szczęście), swoje
obowiązki miałem. Pchlarze napaskudzą, to ktoś to musi przecież
posprzątać, nie? A co jest lepsze od darmowego sprzątacza w
postaci syna?
Gdy tylko wszedłem do poczekalni wyłożonej ascetycznymi jasnymi
płytkami, momentalnie ogarnął mnie znajomy, odpychający zapach
medykamentów. Może to przez moje trudne dzieciństwo, ale zawsze w
klinice ogarniała mnie fala mdłości. Na szczęście jakoś udawało
mi się ją pokonywać, kiedy już zaczynałem przyzwyczajać się do
tych niezbyt przyjemnych woni.
– Alicja mówiła, że coś miałem zrobić – krzyknąłem od
progu i dopiero później zajrzałem do gabinetu, w którym
przyjmowali rodzice. Aż przystanąłem, spoglądając na znajomą,
ogromną sylwetkę. Facet z wczoraj popatrzył na mnie, żeby zaraz
uśmiechnąć się pogodnie.
– Tak, tak, weź mopa, wlej płynów i przetrzyj podłogę w
poczekalni, dobra? – zapytał ojciec, zajęty oglądaniem jakiegoś
kundlo-podobnego szczeniaka, grzecznie siedzącego na czarnym stole.
– Twój syn naprawdę wyrósł – stwierdził Olbrzym. W
odpowiedzi tylko przewróciłem oczami i skierowałem się do
łazienki, gdzie stało wiadro z mopem.
– Trochę jednak minęło – odpowiedział mu tata.
– Boże, ile to już lat?
Złapałem za wiadro i niezainteresowany rozmową, podstawiłem pod
kran. Trochę musiałem się nagimnastykować, żeby idealnie
wymanewrować strumieniem wody. Czekając, aż trochę jej tam
naleci, złapałem za telefon, a gdy dostrzegłem, że mam tam kilka
wiadomości, mimowolnie się uśmiechnąłem.
– A kto wam kazał wyjeżdżać z Krakowa? – zapytał tata ze
śmiechem. – Młody jest zdrowy. Rozwija się prawidłowo. Jestem
tylko trochę zaniepokojony jego oczami... – Dalej już nie
słuchałem, bo i co obchodziła mnie diagnoza jakiegoś kundla,
kiedy czekały na mnie wiadomości Łukasza?
„I jak tam ten drugi dzień studiów? Przeżyłeś go jakoś?” –
brzmiała pierwsza wiadomość. Po kilku minutach wysłał drugą: –
„W sumie chętnie wróciłbym na studia. Trochę ci zazdroszczę.”
– A później jeszcze kolejna: – „Co powiesz na rozmowę przez
telefon? Takie wymienianie SMS-ów jest trochę bezosobowe.”
Serce momentalnie podeszło mi do gardła. No bo jak to tak – że
rozmawiać? Z facetem poznanym gdzieś tam przez aplikację, która
służy głównie do tego, żeby wytrzasnąć sobie towarzystwo na
noc? Zwilżyłem wargi, wahając się tylko chwilę. Nigdy nie
randkowałem, nigdy nie gadałem tak z facetem, który interesował
mnie w trochę inny sposób. W końcu jednak stwierdziłem, że raz
kozie śmierć – za długo już jestem sam. Jak tak dalej pójdzie,
obudzę się z wagą przekraczającą setkę i moim jednym partnerem
będzie KFC z dostawy.
„Masz czas za godzinę?” – napisałem.
– Chyba powinniście udać się do okulisty – mówił tata, a ja
zakręciłem wodę. – Ja nie jestem specjalistą w tej dziedzinie.
– Szczeniaki... – sapnął Olbrzym. – Wszystkiego trzeba się z
nimi domyślać. Myślisz, że może mieć pogorszony wzrok?
Normalnie się porusza.
– Źrenica nie reaguje prawidłowo na światło. Mam kolegę, który
specjalizuje się w okulistyce zwierząt. Dam ci namiary, co? Albo
sam zadzwonię do niego, bo wiem, że ma strasznie długie terminy –
chcąc czy nie, słuchałem. Wystawiłem wiadro z płynami
dezynfekującymi do poczekalni, złapałem za mopa i zacząłem
szorować, myślami będąc bliżej Łukasza niż Olbrzyma i jego
ślepego pchlarza. – Może uda mu się was gdzieś wcisnąć.
– Ratujesz nam tyłki.
– Jak zawsze.
Zerknąłem jeszcze w stronę gabinetu. Olbrzym brał właśnie
szczeniaka pod pachę, a ojciec przepisywał mu coś na kartce.
– Podawaj mu to rano i wieczorem – zalecił. – A ja jeszcze
dzisiaj spróbuję coś dla was załatwić.
Zmarszczyłem brwi. Ojciec zawsze oddawał się swojej pracy, ale
teraz wydawał się być naprawdę przejęty swoją rolą.
– Dzięki. Odezwiemy się jeszcze – powiedział Olbrzym i wyszedł
do poczekalni. Popatrzył w moją stronę i uśmiechnął się lekko,
a ja dopiero wtedy zauważyłem znajome, zielone oczy. – Naprawdę
wyrosłeś – stwierdził jakby nigdy nic, po czym wyszedł, ledwo
mieszcząc się w drzwiach.
Dziwak. Kolejny dziwak na mojej drodze.
Muszę przyznać, że Wiktor to taka męska wersja mnie haha. Nudziarz z oponką, mało towarzyski,piszący z jakimiś dziwnymi typami, kochający narzekać i nielubiący zwierząt. Normalnie cała ja! No i super, że udało mi się napisać pierwsza pod rozdziałem.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i dużo weny życzę
~Nessie
Już uwielbiam te opowiadanie, chociaż czekam na Mc XD
OdpowiedzUsuńBardzo podobają mi się postacie. Odrębne od przyjętych standardów, a Wiktor nie jest super ciachem z kaloryferem i idealnym charakterem. Cudo!
Pozdrawiam i weny życzę! ~
Fajne, że ach, ale myślę, ze trudno tak studiować, kierunek który niczym nas nie zajmuje:-)
OdpowiedzUsuńPo prostu boskie. Tekst o dorysowanych brwiach <3 cholera jasna, one mnie prześladują. :D
OdpowiedzUsuńJestem ciekawa, co jest z Oliwerem nie tak :D
Ciekawe co siedzi w głowie Oliwiera? Narracja Wiktora bardzo mi się podoba ale jak zawsze ja chciałabym już wszystko wiedzieć 😉 Upewniłam się że znajomy ojca to musi być tata (ewentualnie jakiś inny krewny ) Oliwera, tylko co to będzie znaczyło? Może ojcowie będą chcieli jakoś zintegrować swoich synów? I jeszcze jedno - chcę znów być studentką... kto wymyślił pracę?... Bardzo dziękuję i czekam na więcej :)
OdpowiedzUsuńDokładnie, ja skończyłam studia całkiem niedawno i od niedawna też pracuję, a już mam dosyć. ;)
UsuńŚwietnisto wykoncypowane, główna postać mega pokręcona wewnętrznie, jejku nie wiem, coś mnie tknęło, że Oliwer może zamieniać się w tego szczeniaka, bo i okulary czyli wada wzroku i... wącha jak pies!
OdpowiedzUsuńNo jak narazie jest git. Ciężko mi ukryć, że czekam na Maka jak chora.
OdpowiedzUsuńBędzie w następnej publikacji ;)
UsuńA może to jednak z Wiktorem a nie Oliwerem jest coś nie tak? :D Przecież on sobie tylko "oddycha", a Wiktor robi z igły widły.
OdpowiedzUsuńA tak na poważnie, to nie mam nawet najmniejszych przypuszczeń o co może chodzić. Oliwer chyba chce na swój sposób zbliżyć sie do Wiktora, bo nie potrafię inaczej wytłumaczyć jego zachowania. Coś czuję, że chłopaki (dzięki swoim rodzicom) spotkają się poza uczelnią i chcąc czy nie, lepiej się poznają.
Nie ukrywam, że jestem ciekawa tego Łukasza. Po "Gówniarzu" oczywiście na te imię tylko jeden Łukasz mi przyszedł na myśl, ale to pewnie tylko zbieżność imion.
Czekam na ciąg dalszy i na Teodora i spółkę.
Weny i pozdrawiam! :)
Wreszcie uda mi się skomentować:D jak zwykle będąc w podróży.
OdpowiedzUsuńBawi mnie od początku to opowiadanie xD nie bardzo byłam przekonana do gościa który to obwąchije innego haha
Ale jak się tak zacznie czytać to naprawdę jest zabawne i historia jak zwykle się rozkręca:D
Chętnie poczytam dalej :)))
Ściskam
Elda
Te opowiadanie coraz mnie bardziej ciekawi. Nie wiem czemu mam wrażenie, że Oliver jest tym psem, co właśnie był u weterynarza.
OdpowiedzUsuń