wtorek, 23 marca 2021

Tom II, część 28. (Mrok)

 

Podróżowali całymi dniami, a wieczorami zatrzymywali się na postój. Nie tylko ludzie byli wyczerpani, ale nawet i silne ta'heńskie konie po takim wysiłku potrzebowały chwili wytchnienia. Trzeba było się nimi dobrze zająć, w końcu miały im jeszcze trochę posłużyć, a wymęczone, zmizerniałe wierzchowce nijak zdałyby się podczas walki. Traktowano więc je znacznie lepiej niż niewolników, których również zabrano w podróż. Szli za konwojem, związani niczym zwierzyna i mało kto przejmował się ich losem. Jeśli kilku z nich nie wytrzymałoby drogi – nikogo by to nie obeszło, a wręcz przeciwnie, mogłoby tylko usprawnić przemieszczanie się.

Gdy zatrzymywali się na postój, nie rozbijali wielkich obozowisk. Nie mieli na to czasu, bo i tak sporo go już stracili przez otrucie Vaadara, a to, zdaniem szamana, mogło pokrzyżować plany Przedwiecznego. W jego wizjach pojawiała się dokładna data wyruszenia na podbój Liodem Hum i tylko Bóg wiedział, co niosło za sobą opóźnienie tej wizji. Azogh postanowił jednak nie odpuszczać, tak więc znajdowali się teraz tuż za Lasem Szeptów, niedaleko Północnej Osady, z której pochodziła Nevatha i którą mieli bezpiecznie odeskortować do domu.

Dookoła panował rozgardiasz, każdy jednak wykonywał powierzone sobie zadanie, więc w chaosie dało się dostrzec pragmatyczny ład, który w kilka chwil zmienił okolicę w wojskowe koczowisko. Niewolnicy zajmowali się rozpalaniem ognisk i przygotowywaniem strawy, podczas gdy wojownicy oporządzali konie i doglądali swojego rynsztunku.

Xahen pogładził Wichurę po chrapach, a następnie przywiązał ją do pałąka, tuż przy innym wierzchowcu. Ocenił, że klacz była w naprawdę dobrym stanie, wciąż miała siłę i energię na dalszą podróż, ale nawet jej przyda się teraz odpoczynek.

– Napracowałaś się dzisiaj – powiedział do niej łagodnym tonem, na co ta poruszyła głową w górę i w dół, trącając pyskiem o jego rękę. – Nabierz sił, z rana wyruszamy. – Poklepał ją jeszcze po boku szyi, po czym odszedł prosto w stronę tętniącego życiem obozowiska. Rozpalono już kilka ognisk, nad niektórymi z nich gotowały się kotły ze strawą. Na ten widok Xahen momentalnie poczuł uścisk żołądka. Nie jadł niemalże cały dzień, nic więc dziwnego, że jego ciało domagało się posiłku.

Przesuwał wzrokiem po krzątających się dookoła ludziach, mimowolnie szukając wśród nich jednej konkretnej sylwetki. Nie tak dobrze zbudowanej, ale równie wysokiej, co ta'heńscy wojownicy. Dojrzał Vaadara rozmawiającego z jakimś młodym chłopakiem. Kojarzył go, niedawno osiągnął pełnoletniość i przeszedł przez ceremonię dorosłości, a teraz wyruszył na swoją pierwszą wyprawę grabieżczą. W oczach Jonana, bo tak miał młodzieniec na imię, błyszczała nadmierna ekscytacja, która mogła pojawić się tylko u kogoś, kto jeszcze nie doświadczył prawdziwej wojny. Przesunął wzrokiem dalej, wyłapując Nevathę siedzącą na powalonym drzewie. Jak zawsze była w pobliżu Vaadara. Xahen słyszał nawet pogłoski, że to ona piastowała przy jego łożu, kiedy syn wodza dochodził do zdrowia.

– A ty co się obijasz? – Poczuł, jak ktoś uderza go lekko w ramię, a już po chwili przed nim pojawił się Yamni. Głupkowaty uśmieszek jak zwykle błąkał się na jego, teraz zmęczonej, twarzy, na co Xahen aż westchnął ciężko w duchu.

– Muszę wziąć z wozu swoje pakunki – powiedział, oglądając się na furmankę, którą od ostatnich paru dni prowadził Yamni. Wciąż była załadowana i stała w towarzystwie innych wozów, od których odpięto już konie. Dojrzał też dwie kręcące się tam szczupłe sylwetki niewolników, ale żadna z nich nie miała długich, jasnych włosów. – Gdzie Trevedic? – zapytał z początku spokojnie. Nie przyznałby wprost, ale zawsze szukał go wzrokiem. Lubił mieć go na oku, choć odkąd wyruszyli nie zmniejszył ich dystansu. Obserwował elfa z oddali, bo wciąż jeszcze nie chciał przebywać w jego obecności. Posiadanie go w zasięgu wzroku było wystarczające. Zresztą, w pobliżu Trevedica zawsze kręcił się Yamni, więc Xahen nie miał powodów do obaw... tylko, że teraz Yamni stał naprzeciwko niego. Bez Trevedica.

– Kazałem mu poczekać pod... – zaczął, oglądając się na rozłożysty dąb, rosnący kilka susów dalej. – Miał tam być.

Xahen aż zgrzytnął zębami, mimowolnie zaciskając jedną z dłoni w pięść.

– Ale go nie ma – warknął, wymijając prędko Yamniego i rozglądając się nerwowo dookoła.

Vadar wciąż rozmawiał z Jonanem, a Kavrem... Serce zabiło mu szybciej, kiedy nigdzie nie potrafił dostrzec pyska z przecinającą go szpetną szramą. Miał wrażenie, że cała krew odpłynęła mu z twarzy, gdy zdał sobie sprawę, co to mogło oznaczać.

– Szukaj go! – warknął tylko do Yamniego, a ten nie zamierzał nawet protestować. Jedno spojrzenie na oblicze Xahena ściągnięte przez strach wystarczyło, aby się przekonać, że przyjaciel nie żartował.

Szedł przed siebie, rozglądając się po mijających go twarzach. Większość z nich naznaczona bliznami z walk, wykrzywiona albo w zmęczeniu, albo w podekscytowaniu zbliżającą się bitwą, ale żadna z nich nie była twarzą, której szukał. Ktoś coś do niego powiedział, ktoś rzucił jakiś kąśliwy komentarz na temat jego zdenerwowania, ale ledwie to zarejestrował. W uszach słyszał szum własnej krwi, a w głowie już przewijały się obrazy, które mógłby zaraz zastać, w szczególności, że Kavrem również zniknął.

Zabije go.

Tym razem nic go przed tym nie powstrzyma, bo jeśli tylko Kavrem zrobił coś Trevedicowi, Xahen doskonale wiedział, że w odwecie go zabije. Nie będzie potrafił nawet nad tym zapanować, bo już teraz miał ochotę rozbebeszyć mu brzuch nożem bojowym, którego nęcący ciężar czuł przy swoim pasie.

Ruszył dalej, prosto w gęstwinę krzaków i drzew, oddalając się od obozowiska. Już miał przed oczami krew tryskającą z krztuszącego się Kavrema. Widział posokę wsiąkającą w ziemię, tę jego parszywą mordę umorusaną własną juchą, gdy nagle w gęstwinie dojrzał przygarbioną postać. Aż się zatrzymał, taksując wzrokiem szczupłą sylwetkę odwróconą do niego plecami.

Był sam. Dookoła nie było żywej duszy, a już na pewno nie dostrzegł nigdzie znienawidzonego olbrzyma. Momentalnie poczuł, jak przerażenie ustępuje miejsca innemu uczuciu – zawstydzeniu. Bo przecież martwił się, był gotów rozszarpać Kavrema gołymi rękami, nawet jeśli ten tylko stanąłby mu na drodze. Naprawdę czuł, że mógłby dla Trevedica zabić, a on...

Skrył się w chaszczach?

W jednej chwili znów wezbrała w nim złość. Furia, nad którą nie potrafił zapanować. Zawstydzenie niosło za sobą wściekłość i nic mógł już z tym zrobić. W jednej chwili dopadł elfa i odwrócił go do siebie przodem, wbijając mu przy tym boleśnie palce w ramiona.

Książę pisnął przerażony, a jego twarz wykrzywił strach. Nie miał pojęcia, kto przed nim stał, nie mógł nawet uciec, bo uścisk był zbyt silny. Wyglądał niczym zwierzyna złapana we wnyki, przerażona i zdana na myśliwego.

To wystarczyło, żeby pohamować gniew Xahena. Trevedic się bał, a on mimo wszystko nie chciał być sprawcą takich emocji u młodzieńca. Przeklął się w duchu, a uścisk jego dłoni złagodniał.

– Co tu robisz? – zapytał przez gardło ściśnięte wciąż tlącą się w nim złością. Trevedic zamrugał, a po chwili przymknął oczy. Jego ciało zaczęło mimowolnie drżeć, co Xahen doskonale wyczuł, nawet przez grube lisie futro.

– Xahen? Czemu...? – Nie dokończył. Z tego wszystkiego załamał mu się głos.

– Nigdzie cię nie mogłem znaleźć, głupcze – syknął Xahen, znów na moment zakleszczając mocniej dłonie. – Co ty sobie myślisz, uciekając Yamniemu? – Nawet on sam potrafił wyłapać skrywające się w tym pytaniu rozczarowanie. Trevedic tyle razy mu już obiecywał, że nie będzie sprawiać kłopotów, a tymczasem znów znikał bez słowa.

Młody mag odwrócił głowę na bok i Xahen nie był pewien, czy to wina czerwonawego blasku zachodzącego słońca, czy na jego bladych policzkach pojawił się rumieniec.

– Musiałem... na stronę – wybełkotał cicho.

Xahen zamrugał, spodziewał się wszystkiego, ale na pewno nie takiej odpowiedzi. Zamarł na moment w bezruchu, ani na chwilę nie puszczając Trevedica, przez co młodzieniec mógł poczuć się osaczony.

– Mogłeś powiedzieć – palnął, czując, jak ogarniająca go jeszcze niedawno złość topnieje niczym garstka śniegu rzucona w ognisko.

– Komu niby? Yamni poszedł rozkulbaczyć zwierzęta, a ty... – zawahał się – ciebie nie spotkałem odkąd wyruszyliśmy – zakończył płasko z łatwo wyczuwalną pretensją w głosie. – Unikasz mnie, bo chcesz mnie ukarać, czy po prostu nie znosisz już mojego towarzystwa? – zapytał, podnosząc na niego swoje zajęte bielmem oczy, a Xahen na chwilę zatopił się w tym niewidzącym spojrzeniu. Odetchnął ciężko, dopiero teraz zdając sobie sprawę z ich bliskości. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio znaleźli się w tak intymnej sytuacji. Jak na zawołanie skóra dłoni, które wciąż trzymały księcia za ramiona, zaczęła mrowić.

Chciał go puścić. Odwrócić się, rzucić coś oschłego na temat jego nieodpowiedzialności i odprowadzić z powrotem do Yamniego, żeby następnie znów usunąć się na bok. Tak byłoby najrozsądniej dla nich obu, a jednak nie potrafił. Nie, kiedy miał go tak blisko, czuł jego ciepło i spoglądał na jego twarz oblaną poświatą chylącego się ku zachodzie słońca. Piegi na zadartym nosie nagle zdały się jeszcze bardziej wydatne, a mlecznozielone oczy przybrały bursztynowych refleksów.

Jego wygłodniałe spojrzenie zatrzymało się na miękkich ustach. I tu trzeźwy tok myślowy się urwał. Ciało zareagowało samo, pochylił się nad Trevedicem i wycisnął na jego wargach spragniony pocałunek.

Książę był zbyt zaskoczony, aby od razu odpowiedzieć na ten ruch. Kiedy jednak poczuł ciepły język Xahena przedzierający się między jego wargi, miał wrażenie, że cały zdrowy rozsądek ulatuje gdzieś w powietrze. Jęknął, mimowolnie odpowiadając na pieszczotę.

Xahen poczuł, jak chłopak zaciska dłonie na połach jego skórzanej kapy, a po chwili przysuwa się do niego, aby pogłębić doznanie. Wojownik odetchnął gardłowo, czując, jak wszystko się w nim gotuje. Podniecenie wspięło się po jego udach, a on nagle pożałował, że znajdowali się w lesie, a nie – na przykład – w sypialni, w której mieliby więcej komfortu. Nie odsunął się jednak od Trevedica, ani też nie zrobił nic, co mogłoby choć trochę uspokoić ich spragnione dotyku ciała. Wręcz przeciwnie, pchnął księcia na pień najbliższego drzewa i przyciskając do niego, wsunął kolano między nogi młodzieńca. Ten jęknął, zaskoczony, a po chwili jego dłoń znalazła się w gęstych, lekko pofalowanych włosach Xahena. Zacisnęła się na nich pożądliwie, na co mężczyzna zamruczał i sam przeniósł swoje usta najpierw na żuchwę chłopaka, a po chwili na jego szyję, którą ten mu chętnie nadstawił.

Kolejny cichy jęk dobiegł do uszu Xahena, gdy naznaczył delikatną skórę kilkoma pocałunkami. Jak na zawołanie uderzył w niego palący podnieceniem dreszcz, wydawało się wręcz, że lada moment, a ugotuje się w tych wszystkich warstwach ubrań, jakie miał na sobie. Musiał jednak powstrzymać chęć zdarcia z Trevedica każdego strzępka odzienia, a później pozbycia się go również z siebie. To nie było miejsce, ani czas na takie rzeczy, ale mimo to nie oderwał się od młodzieńca.

Zachowywał się niczym stary pijak, który po miesiącach ascezy wreszcie dopadł alkoholu. Nie myślał rozsądnie, musiał najpierw uspokoić swoje pragnienie.

Jego dłoń znalazła na kroczu księcia i ścisnęła przez materiał spodni jego twarde od podniecenia przyrodzenie. Trevedic aż zafalował biodrami, oddychając ciężko, cały zaczerwieniony na policzkach.

Xahen wpatrzył się w jego twarz, chłonąc jedyny w swoim rodzaju widok księcia Elmarnaki owładniętego pożądaniem. A fakt, że tym, którego elf pożądał, był on, tylko jeszcze bardziej podniecił Xahena.

– N-nie... powinniśmy – wydusił z zawstydzeniem Trevedic, ale nie potrafiłby odepchnąć od siebie mężczyzny. Jego ruchy temu przeczyły, przylgnął do silnego ciała Xahena, milcząco prosząc o więcej.

Sam siebie nie poznawał. Był jak zwierzyna w estrusie, ogarnięta szałem i prosząca tylko o jedno, bez względu na konsekwencje. Jego umysł przyćmiło podniecenie i Xahen, który właśnie rozwiązywał rzemień podtrzymujący mu spodnie, nie pomagał w otrzeźwieniu.

– Jak jeszcze raz znikniesz bez słowa... – zaczął groźnie Xahen przez zaciśnięte zęby, jednocześnie dotykając gorącą dłonią erekcji Trevedica. Chłopak aż wciągnął ze świstem powietrze i musiał złapać się ramienia mężczyzny, żeby przez nagle miękkie kolana nie runąć na ziemię.

– To... co mi zrobisz? – zapytał przekornie i zagryzł dolną wargę, podnosząc na Xahena swoje niewidzące, teraz zadziorne spojrzenie.

Xahen warknął groźnie, opierając swoje czoło na czole Trevecica. Zacisnął mocniej dłoń na prąciu Trevedica, przez to ten aż syknął.

– Przywiążę jak psa do drzewa – warknął Xahen całkowicie poważnie i poluźniwszy uścisk zaczął pieścić go powolnymi ruchami. Trevedic wydał z siebie ciche stęknięcie, po czym sam, w przypływie odwagi, dotknął wybrzuszenia w kroczu mężczyzny. Przesunął po nim mocniej ręką, na co Xahen aż wypchnął bardziej do niego biodra. – Kurwa.

Trevedic przełknął ślinę, czując drgania członka Xahena, który wręcz prosił się o mocniejsze pieszczoty. Nie myśląc wiele, wsunął mu rękę w dolną część garderoby i ujął prącie u nasady, wyrywając z ust Xahena kolejny pomruk.

– Jakbyś przywiązał mnie do drzewa... – zaczął Trevedic, na moment zapominając o swojej pruderyjności. – To nie bylibyśmy teraz tutaj. – Przesunął ręką po trzonie penisa, naśladując ruchy Xahena, który odetchnął ciężko, patrząc na Trevedica rozpalonym wzrokiem.

– Za dużo mielisz tym ozorem – warknął tylko i znów zmiażdżył usta księcia w głębokim pocałunku, jednocześnie przyspieszając ruchy swojej ręki.

Pierwszy skończył Trevedic i tylko dzięki refleksowi Xahena doszedł na ziemię, pozostawiając ich ubrania czyste. W przypadku wojownika nie mieli już takiego szczęścia, niedoświadczony książę, mimo wskazówek starszego mężczyzny, nie nakierował prącia w odpowiednią stronę, przez co ubrudził mu brzeg skórzanej kapy i rękaw swojego futra.

Żaden z nich jednak się tym nie przejął. Łapali ciężko powietrze, tkwiąc jeszcze przyciśnięci ciałami do siebie. Minęło trochę, nim Xahen zdecydował się odsunąć. Spojrzał na Trevedica, na jego wciąż zaczerwienioną po spełnieniu twarz i grymas zdenerwowania odmalowujący się na jego ustach.

– Wracamy do obozu – zarządził Xahen chłodnym tonem głosu. Zupełnie, jakby chwilę temu nie całowali się żarliwie i nie ocierali o swoje ciała tak, jakby zaraz mieli stopić się w jedno.

Trevedic skrzywił się niechętnie. Właśnie tego się obawiał.

Nic nie odpowiedział. Kiwnął jedynie głową i zaczesał za ucho pasemko włosów, które wyplątało się z warkocza.

Nie wiedział co musiałoby się stać, żeby Xahen przestał go traktować jak niechciany ciężar. Miał wrażenie, że już nigdy nie odbuduje zaufania mężczyzny.


***


Furmanka mknęła leśną ścieżką, a wyjeżdżone koleiny w – teraz zbitej i twardej – ziemi jasno wskazywały, że droga była często uczęszczana przez wozy. W oddali, nad gęstymi koronami drzew, majaczył się już zarys strzelistego zamku. W promieniach słońca jego jasne mury wydawały się wręcz białe, a momentami Albert miał nawet wrażenie, że otaczał je blask.

Wpatrywał się przed siebie z lekkim uśmiechem malującym się na ustach. Dzielił ich jeszcze spory kawałek drogi, jednak już teraz coś mu podpowiadało, że kultura Liodem Hum okaże się im znacznie bliższa, niż barbarzyńskich Ta'nehów.

– Chyba czas, abym opowiedziała Wam coś o Liodem Hum – zaczęła Nelissandra, na której twarzy malowało się głębokie zmęczenie. Albert wcale się jej nie dziwił, wręcz przeciwnie, podziwiał ją za taką wytrzymałość, od ostatniego dłuższego postoju dzielił ich już niemal cały dzień. Nie miał pojęcia, jak kobieta wytrzymywała tą podróż, ale nie wykluczał, że mogła wspomóc się magią. Trevedic często tak robił, kiedy nie chciał przerywać nauki, a później zarywał niejedną noc, aby następnego poranka zjawić się rześkim na naradach z ojcem.

– Słyszałem, że mamy szukać sojuszników – powiedział Albert, ściągając na siebie ciekawskie spojrzenie Leonara, który teraz siedział naprzeciwko.

– Liodem Hum włada młody król Elbrycht, jest w twoim wieku. Krążą jednak nieoficjalne pogłoski, że tak naprawdę osobą decydującą o sprawach Liodem jest jego starsza siostra, Esmara – mówiła, a jej głos niemal zlał się z tętentem końskich kopyt. – Trzy zimy temu zmarł ich ojciec, król Olgiert Światły, znałam go osobiście. – Odwróciła się, chyba tylko po to, aby zobaczyć zaskoczenie malujące się na twarzy Alberta. – Coś nie tak? – zmarszczyła brwi z niezrozumieniem.

– Nie... nic.

Musiał ugryźć się w język. Już chciał zapytać, jak to możliwe, aby osoba z takim brakiem manier, jak Nelissandra, znała członków rodziny królewskiej. Oczyma wyobraźni widział ją przy suto zastawionym stole, pomijającą jakiekolwiek oznaki dworskiej etykiety i łapiącą za miskę z zupą, po czym wypijającą ją zachłannie, rozchlapując wszystko dookoła. Aż musiał zamrugać, aby odegnać te obrzydliwe obrazy. Chrząknął jeszcze, zerkając przelotnie na Leonara, który aż zagryzał wargę, aby się nie roześmiać i nie urazić Nelissandry. Ich spojrzenia spotkały się. Zrozumieli się bez słów, Leonar pomyślał dokładnie o tym samym, a teraz wręcz trząsł się z powstrzymywanego rozbawienia.

Albert parsknął krótko i pokręcił głową, przenosząc znów wzrok na Nelissandrę.

– Więc jaki jest dokładny plan?

– Musimy ostrzec ich przed atakiem wroga, mają pięć dni na całkowitą mobilizację, aby uchronić Liodem Hum przed ta'nehami – wyjaśniła spokojnie, nie zauważając ani ich powłóczystych spojrzeń, ani towarzyszącej im wesołości.

– I myślisz, że nam uwierzą?

– Mnie uwierzą – powiedziała tak pewnie, że Albert nie miał nawet zamiaru powątpiewać. Kiwnął więc głową, nie podważając tego stanowiska ani słowem.

– Pięć dni to mało i dużo, zależy jak na to patrzeć – mruknął cicho książę, marszcząc brwi z zastanowieniem. – Władają dużym wojskiem?

– Władają fortem nie do podbicia – odparła, ruchem głowy wskazując na majaczące się w oddali strzeliste wierze. – Miasto ułożone jest na wzgórzu, otoczone wysokimi murami. Historia zna niewiele przypadków, kiedy mury zostały oblężone.

– Ale jakieś jednak zna – rzucił z zastanowieniem, nim w ogóle zdążył o tym pomyśleć.

Nelissandra aż odwróciła się ponownie w jego stronę, ale nic na to nie odpowiedziała. Westchnęła tylko ciężko, po czym kontynuowała:

– Jeśli to, co mówił Revinald jest prawdą, przybędą z twoim bratem.

Albert aż zamarł, wpatrując się w kobietę z szeroko otwartymi oczami. Coś w nim pękło na samą myśl, że mógłby znów stanąć z bratem twarzą w twarz. Uczucie będące mieszanką niepokoju, złości i niechęci wspięło się po jego plecach, a on nie miał pojęcia, czy będzie potrafił spojrzeć bratu w oczy bez obrzydzenia.

– Będziemy mieć szansę na uwolnienie go?

Nelissandra znów się na niego obejrzała. Omiotła jego sylwetkę wzrokiem, dochodząc do nieznanych Albertowi wniosków.

– Taki jest plan. – Kiwnęła głową. – Mamy go odbić, jednocześnie całkowicie rozprawić się z ludem Ta'nehów.

Albert kiwnął z wolna głową, ale nie wyglądało na to, aby słowa czarownicy rozwiały jego wątpliwości. Zacisnął rękę w pięść, boleśnie wbijając sobie paznokcie w skórę dłoni, czego zresztą nawet nie poczuł.

– Czyli... zbliżamy się do końca? – zapytał cicho.

– Tak się tylko wydaje – szepnęła Nelissandra i westchnęła ciężko, odchylając się do tyłu na koźle, aby spojrzeć w błękitne niebo. – Ale wiele jeszcze przed nami.

– Jaka jest...? – zaczął Albert ale zaraz zamilkł, jakby uznał, że pytanie, które właśnie chciał zadać, nie powinno nigdy wypłynąć na światło dzienne. Przeklął siarczyście w myślach, jednak nie miał pojęcia, kto był adresatem tej obelgi.

On sam, czy może Trevedic?

Zagryzł zęby, po raz pierwszy w życiu czując się tak podle. Nigdy nie sądził, że znajdzie się w momencie, w którym ktoś z najbliższej rodziny nadszarpnie jego zaufanie.

– Zapytaj – mruknęła Nelissandra. – Nie ma nieodpowiednich pytań, więc po prostu je zadaj – powiedziała tak, jakby potrafiła czytać w książęcych myślach.

Jeszcze chwilę bił się z samym sobą, aż wreszcie nie wytrzymał.

– Jaka jest szansa, że Trevedic nas zdradzi?

Zapadła cisza. Miał wrażenie, że ustał nawet odgłos uderzających o podłoże kopyt.

Leonar wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, a Nelissandra nie wyglądała na jakkolwiek poruszoną.

– Żadna – odparła, nie odwróciwszy się nawet w ich stronę.

Albert poczuł się tak, jakby kobieta uderzyła go obuchem w głowę. Fizycznie poczuł jej słowa, które zdawały się boleśnie przygnieść go swoim ciężarem. Wpatrywał się w swoje ubrudzone, zniszczone dłonie, które choć znały ciężar miecza i nigdy nie były tak delikatne jak, na przykład, u Trevedica, teraz wydawały się zmienić nie do poznania.

Wszystko dookoła niego zmieniało się nie do poznania, świat, w którym żył oraz ludzie, którym bezgranicznie ufał teraz były tylko dalekim wspomnieniem.

– To niemożliwe! – wtrącił Leonar, potrząsając głową. – Niemożliwe, książę Trevedic nigdy by nas nie zdradził, on...

– Ta dziwka z własnej woli grzeje łoże jednego z tych barbarzyńców, którzy cię gwałcili. – Nie poznał swojego głosu. Był zimny i przesiąknięty nienawiścią. Leonar aż zadrżał, patrząc na Alberta tak, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.

Znów potrząsnął głową. To nie mogła być prawda.

– Nie prawda, książę Trevedic robi wszystko, aby...

– Przestań – syknął Albert – Revinald wszystko mi powiedział. Trevedic nas zdradził, miał zabić jednego z nich, dostał prosty plan, a nie zrobił nic!

Leonar odwrócił wzrok na bok, czując już, jak w kącikach oczu zbierają mu się łzy. Nie potrafił w to uwierzyć, przecież znał Trevedica. Wiedział, jak bardzo szanował swój lud i jak wiele był w stanie poświęcić dla jego dobra.

– Albercie, nie wiem, jaki jest twój brat – zaczęła z wolna Nelissandra, wciąż nawet na nich nie spojrzawszy. – Nie wiem do czego jest zdolny i nie wiem, ile znaczy dla niego ten ta'heński bękart, ale jeśli to, co mówi ten stary dziad, Revinald, jest prawdą – tu na moment urwała, a oni nawet nie zwrócili uwagi na obelgę względem Oka Elmarnaki – bardzo możliwe, że będziesz musiał użyć argumentu siły.

Albert prychnął ze zniesmaczeniem.

– Z chęcią rozpruję temu barbarzyńcy flaki – warknął z taką zaciętością, jakby już miał przed oczami tę scenę. – W obecności Trevedica – dodał ciszej, ale ani Leonard, ani Nelissandra nie mogli oprzeć się wrażeniu, że zabrzmiało to jak obietnica.

– Możliwe, że będziesz miał ku temu okazję już niedługo – szepnęła Nelissandra, a jej głos zbił się z szumem wiatru i dźwiękami sunącej ku zamku furmanki.

Albert był zbyt pochłonięty przez swoje przesiąknięte goryczą myśli, więc nawet nie zauważył, że czarownica coś powiedziała.

2 komentarze:

  1. Oo wow, jaki rozdział! Już chcę wiedzieć co dalej i czy każdy z bohaterów będzie ze swoim księciem :D Wesołych świąt! ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej. Dobrze ,że T. i X. Mieli chwilę dla siebie. Widać ,że ich ciągnie do siebie. przecudna ta chemia między nimi. Za to Albert strasznie się nakręca na T. ,Mam nadzieję ,że jednak jak go spotka to zmieni zdanie i nie będzie taki uprzedzony co do zdrady T. Pozdrawiam w.

      Usuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.