środa, 3 marca 2021

Tom II, część 27. (Mrok)

 

Furmanka zaprzężona w dwa duże zwierzęcia, których ani Albert, ani nawet Leonar na oczy nigdy wcześniej nie widział, mknęła przez polną dróżkę. Dookoła roznosił się rytmiczny stukot kopyt koni, jak to Nelissandra nazwała zwierzęta, oraz skrzypienie starych, nienaoliwionych kół.

Jechali w ciszy, dookoła dawno już zapadł zmrok, a mimo to kontynuowali swoją podróż. Drogę oświetlał im zapalony magią kamień, przymocowany do długiego kija i przywiązany na belce przy koźle, tak, aby prowadząca furmankę Nelissadra widziała, co znajduje się kilka metrów przed nimi. Jak mówiła, konie bywały bardzo płochliwe i choć na co dzień nie zdawały sobie sprawy z własnej siły, w przypadku poczucia zagrożenia mogłyby napytać im wszystkim nie lada kłopotów. Mimo zapewnień czarownicy odnośnie nieszkodliwości tych zwierząt, Albert i tak wolał się do nich nie zbliżać. Już dojenie krów okazało się zajęciem wysokiego ryzyka, kiedy to łaciata zamachnęła się i prawie trafiła kopytem w głowę pochylającego się księcia. Nie chciał więc myśleć, co te olbrzymie zwierzęta mogłyby mu zrobić, gdyby poczuły dyskomfort.

Wóz z wolna kiwał nimi na prawo i lewo, niczym kołyska. Albo może tak mu się tylko wydawało przez znużenie. Poddawał się powoli senności, a kiedy coś ciężkiego opadło na jego ramię, ocknął się. Zerknął początkowo zaskoczony w bok, na kupkę chyżych loków, które do połowy przykryły twarz śpiącego Leonara. Chłopiec przegrał walkę ze zmęczeniem, choć do tej pory nieźle się trzymał, próbując dotrzymywać im towarzystwa rozmową. W pewnym momencie jednak Nelissandra, która o dziwo była ostatnio całkiem rozmowna, przestała im odpowiadać, najwidoczniej nie chcąc tracić sił na czcze gadanie, więc i oni zamilkli. I od tej pory przemierzali asnalskie pola w ciszy, przerywanej jedynie od czasu do czasu prychaniem niezmordowanych koni.

Albert, niewiele myśląc, odgarnął z wolna włosy Leonara na bok, odsłaniając jego czoło i zaczerwieniony nos. Niewiele myśląc, dotknął jego zadartego czubka, z zaskoczeniem notując, że był całkowicie zimny. Dopiero po chwili zauważył lekkie drżenie ciała młodzieńca, więc niewiele myśląc, sięgnął po kapę, którą był do połowy okryty i naciągnął ją na Leonara.

Noc była bardzo chłodna, ale nie chcąc tracić czasu, ani zostawiać po sobie śladów, nie zatrzymywali się na żadne długie postoje. Konie ponoć przystosowane były do takich warunków, Nelissandra wyjaśniła im, że to rasa wyhodowana przez Ta'nehów, a więc siła płynęła im we krwi.

– Chociaż coś dobrego wyszło spod ich rąk – skomentował wtedy Albert, a czarownica nie mogła zaprzeczyć. Nie wydawała się pałać sympatią do plemienia zamieszkującego półwysep.

Albert odetchnął ciężko, a jego usta opuścił kłębek pary. Miał wrażenie, że rzeczywiście robiło się coraz zimniej, więc nie myśląc wiele, ogarnął szczupłe ciało Leonara ramieniem, sprawdzając jeszcze czy chłopiec był szczelnie okryty. Następnie sam, opierając policzek na czubku głowy młodzieńca, przymknął oczy i pozwolił sobie przysnąć.

Z chwili na chwilę czuł, jak jego ciało się rozluźnia. Jak powoli popadał w nicość i już nawet nie czuł smagań wiatru na twarzy. Otaczała go ciemność: spokojna, ciepła i nienaznaczona żadnymi złymi emocjami. W jednej chwili był daleko od kontynentu, od barbarzyńców i od problemów. Nie istniało nic, co mogłoby zaprzątać mu głowę, gdy nagle rozległ się dźwięk. Odgłos kapiącej wody. Jedna kropla, druga, trzecia – zaczął mimowolnie liczyć.

– Albercie.

Nagle z ciemności wyłoniła się wysoka, szczupła sylwetka. Zrobiła krok w jego stronę, miała na sobie charakterystyczne dla elmarnian, zwiewne szaty, zdobione złotymi haftami. Przepasana przez pas czerwona szarfa z błyszczącą sprzączką w kształcie głowy ocelota – narodowego zwierzęcia Elmarnaki – świadczyła, że miał do czynienia z bardzo wysoko postawioną osobą.

– Revinald! – Bez wahania podszedł w stronę mężczyzny, który uśmiechnął się lekko i kiwnął głową.

Oko nie zmieniło się ani trochę. Starzec wyglądał tak, jak Albert zapamiętał go jeszcze za czasów życia na wyspie. Długi, siwy warkocz, będący znakiem rozpoznawczym magów, jak zawsze spływał po prawym ramieniu i sięgał aż do pasa. Twarz, naznaczona licznymi zmarszczkami, wyrażała głęboki spokój, a bystre, szare spojrzenie nie przejawiało żadnych oznak zmęczenia.

– Jesteśmy w mojej iluzji. Dlatego tak wyglądam – wyjaśnił, jakby potrafiąc odczytać myśli Alberta. – W rzeczywistości na zawsze straciłem już swoje ciało. Zapewne dawno trawi je rozkład – dodał bez chociażby cienia żalu w głosie. Zupełnie, jakby zdążył się już z tym pogodzić, a dobro Elmarnaki przekładał nad swoje własne.

Albert kiwnął głową, choć na samą myśl o znalezieniu się w podobnej sytuacji, przez moment zrobiło mu się niedobrze. Zaraz jednak skarcił się za to, bo skoro Revinald był w stanie poświęcić tyle dla ich sprawy, sam nie mógł okazywać słabości.

– Coś się stało? – zapytał, szybko zauważając, że mag nie kontaktował się z nim często. Robił to głównie wtedy, kiedy miał mu do przekazania coś ważnego albo... kiedy coś się wydarzyło.

Przez twarz mężczyzny przebiegł cień zmartwienia, a Albert już wiedział, że to co zaraz usłyszy, nie będzie niczym dobrym.

– Chodzi o twojego brata...

Albert zamarł. Patrzył na Revinalda szeroko otwartymi oczami, bojąc się usłyszeć dalszej części wypowiedzi.

– Co z nim? – wydusił. Zacisnął mocno zęby, tak że uścisk szczęki aż odkształcił mu się na policzku. Miał wrażenie, że na ułamek sekundy nawet serce przestało bić mu w piersi. – Czy on...? – Na Prastarych Elfów, jeśli stracił jeszcze i brata, to poprzysiągł sobie, że nie opuści tej ziemi póki nie pochłonie jej klęska, a on sam dostatecznie się nie zemści.

– Nie. – Jedno słowo sprawiło, że wszystkie spięte dotąd mięśnie w ciele Alberta odpuściły, a on miał wrażenie, że zaraz padnie na kolana z wysiłku, z którego nawet nie zdawał sobie sprawy. Odetchnął, czując rozpierającą mu pierś, olbrzymią ulgę.

– Całe szczęście... – szepnął, kręcąc głową i ganiąc się za głupie myśli.

– Ale nas zdradził – powiedział po chwili mag, a Albert miał wrażenie, że się przesłyszał.

– Słucham?

Revinald odetchnął ciężko i pokręcił głową, nie odpowiadając od razu. Wydawało się, jakby musiał najpierw obmyślić, w jaki sposób przekazać Albertowi wieści, aby go przypadkiem ten nie wpadł w furię.

– Miał zadanie podać truciznę wodzowi Ta'nehów. Początkowo wina spadłaby na najmłodszego bękarciego syna, a ja wyciągnąłbym stamtąd Trevedica, zapewniając mu bezpieczeństwo – wyjaśnił powoli.

– I?

– Problem w tym, książę mój, że twojego brata i bękarta wodza Ta'nehów łączy uczucie – powiedział, podnosząc swój przenikliwy wzrok na Alberta, który patrzył na niego z niedowierzaniem.

– Jak... uczucie? – wydusił.

– Obawiam się, że książę Trevedic zdążył w niewoli stracić resztki zdrowych zmysłów. – Westchnął ciężko, kręcą głową z bezsilności. – Zostawiliśmy go tam samego, nic dziwnego, że pokochał swojego oprawcę.

Albert uchylił usta, ale zaraz je zamknął, nie mając pojęcia, jak mógłby to skomentować. Momentalnie poczuł wzbierającą się w nim złość. Zacisnął mocno pięści, żałując, że dookoła nie było niczego, na czym mógłby wyładować swoją frustrację.

– Nie wierzę – warknął. – Jak mógł... Przecież to barbarzyńcy! Zabili naszą siostrę, a on teraz brata się z jednym z nich?!

– Albercie, spokojnie. Trevedic...

– Nawet nie próbuj! – wycelował w niego oskarżycielsko palec. – Nie rób tego! Nie próbuj go tłumaczyć! Nie jest dzieckiem, dobrze wie, co się dookoła nas dzieje i jaką cenę płacimy, chcąc wrócić na wyspę i uratować nasz naród! A zamiast tego on łajdaczy się z tymi zwierzętami!

– Albercie, musimy myśleć trzeźwo. Nie może nas pochłonąć złość. Jestem przekonany, że Trevedic pójdzie po rozum do głowy, kiedy przyjdzie odpowiednia pora.

Albert ponownie przeklął siarczyście. Nie wierzył, że jego brat byłby skłonny do czegoś takiego, przecież był przy oblężeniu ich stolicy. Słyszał odgłosy gwałtów, wiedział, że zabili im nie tylko siostrę, ale przecież też i ojca. Odebrali im wszystko, a ten skończony idiota teraz grzał łoże jednej z tych bestii?

Nie wiedział kiedy, a znów znajdował się na wozie. Ponad koronami drzew widział pomarańczowy poblask jutrzenki, a obok siebie poczuł ruch. Zerknął na śpiącego w najlepsze Leonara, wtulonego w jego ramię niczym dziecko.

Zacisnął usta, przypominając sobie wszystkie ślady na jego ciele, będące pamiątką po spotkaniu z Ta'nehami. Na samą myśl złość na brata tylko się w nim powiększyła, gdyby miał możliwość, zdzieliłby go po tej jego piegowatej, bladej twarzy, próbując doprowadzić do porządku.

– Uspokój się. – Usłyszał spokojny głos Nelissandy, która nawet się do niego nie obróciła. Wciąż siedziała na koźle, wpatrzona w drogę rozpościerającą się przed nimi. – Złe emocje zaprowadzą nas donikąd. Jako następca tronu, musisz zachować spokój. Przynajmniej na razie.

– Więc wiesz o moim bracie? – zapytał, wpatrując się w jej przygarbione plecy okryte szarym pledem.

– Nie jestem od osądzania, ale złość nie jest dobrym doradcą – skwitowała tylko i zamilkła, a Albert wiedział, że dalsza rozmowa nie miała sensu. Westchnął ciężko, ale nawet jeśli chciał, nie potrafił pozbyć się wzbierającej w nim frustracji.

Spodziewał się wszystkiego, ale na pewno nie tego, że Trevedic okaże się zdrajcą.


***


Wziął solidnego łyka piwa i aż westchnął ciężko, odstawiając z łoskotem gliniany kufel na blat stołu. Otarł wierzchem dłoni piankę znad ust i wciąż trawiąc to, co chwilę temu usłyszał, zapytał:

– Więc co planujesz z nim zrobić?

Xahen skrzywił się mimowolnie, odwracając spojrzenie w stronę ognia. Jego ciepły blask był jedynym źródłem światła w pomieszczeniu. Na zewnątrz dawno już zapanował zmrok, całą wioskę pochłonął nocny spokój, a on, jak na złość, nie czuł się ani trochę zmęczony. Myśli w głowie kotłowały mu się jedna za drugą, więc wiedział, że nie da rady zasnąć, nawet jeśli pojutrze z samego rana czekała ich wielka wyprawa.

– Wezmę go, nie mam innego wyjścia – mruknął i popił alkoholu. Jego gorzki smak tylko bardziej go orzeźwił. – Nie mogę go zostawić tu samego. Miałem go zabrać za pierwszym razem, to tym bardziej zabiorę go i teraz.

– Ale Vaadar doszedł już do siebie, jedzie z nami. Pewnie będzie mieć go ciągle na oku, poczeka na chwilę nieuwagi, żeby...

– Tutaj też nie będzie bezpieczny – powiedział, zaciskając rękę na uchwycie kufla. – Jego siostrę też zabito pod naszą nieobecność.

Yamni westchnął ciężko i odchylił się na ławie, posyłając Xahenowi uważne spojrzenie.

– A jeśli twój ojciec rozkaże go zabić, a tak pewnie w końcu się stanie, to co wtedy zrobisz? – zapytał, posyłając mu przenikliwe spojrzenie, a Xahen zaraz go przeklął w myślach za umiejętne zadawanie pytań. Czasem go za to nienawidził.

Prychnął, ale nic nie odpowiedział. Nie wiedział co odpowiedzieć, bo sam czuł, że czego by nie zrobił, zawsze stałby w konflikcie – czy to z własnym ludem, czy z samym sobą. Po raz pierwszy nie wiedział, jaką drogę wybrać. Zawsze kierował się tym, czego od niego wymagano, a tym razem jego interes stał w całkowitej opozycji do interesu Ta'nehów. Delikatnie mówiąc, oczywiście, bo miał świadomość, że w tym wszystkim nie chodziło jedynie o interes, a o życie Trevedica.

– Pomówmy lepiej, jak będzie wyglądać droga – zmienił temat, a Yamni westchnął ciężko i oparł głowę na ręce, patrząc na Xahena ze znudzeniem.

– Znowu mnie w coś wmanewrujesz.

– A mam kogo innego? Ja będę musiał jechać na czele razem z Vaadarem, tylko tobie mogę zaufać – powiedział zgodnie z prawdą, na co Yamni aż uśmiechnął się z zadowoleniem. Uwielbiał, kiedy Xahen przyznawał – nawet między wierszami – że był mu niezbędny.

– Więc? Na koniu we dwójkę to może być zbyt katorżnicze – mruknął. – Podróż potrwa kilka długich dni...

– Konno nie wchodzi w grę. Jemu też nie możemy dać konia, nigdy nie jeździł, zresztą, jest ślepy. Myślałem, żebyś poprowadził wóz. – Posłał mu uważne spojrzenie, na co Yamni aż westchnął ciężko, udając bardziej przytłoczonego tym zadaniem, niż w rzeczywistości był.

– Całą drogę na wozie? To piekielnie nudne!

– Nie zostawię go z nikim innym – powiedział poważnie, a Yamni nie mógłby zaprzeczyć. Sapnął jeszcze kilka razy, aż wreszcie się zgodził.

– Wiesz, że nie odmówię naszemu księciu – stwierdził po chwili wesoło, a kiedy w odpowiedzi Xahen posłał mu gromy z oczu, parsknął śmiechem. – Sam nas skazujesz na własne towarzystwo! Nie zdziw się, jeśli po tak długim czasie coś się między nami zrodzi!

– Milcz już lepiej – warknął Xahen, niemalże zgrzytając ze złości zębami. Aby jakoś ukoić swój gniew, dopił prędko piwo, niestety, w akompaniamencie śmiechu przyjaciela.

Czasem naprawdę go szczerze nienawidził.


***


Wszedł do pomieszczenia najciszej jak umiał, trzymając w ręku zapaloną świecę, aby przypadkiem o nic się nie potknąć. Wiedział, że blask ognia nie miał szans obudzić Trevedica, inaczej niż w przypadku niespodziewanego hałasu. Zdążył już zauważyć, że chłopak czasem miewał płytki sen, z którego budził go najcichszy szmer.

Odkąd elf pojawił się w jego domostwie, Xahen naprawdę wiele się o nim dowiedział. Wiedział już, jakie ta'heńskie jedzenie mu smakowało, że nie lubił ich alkoholu, miewał momentami zbyt dużą empatię do zwierząt, nienawidził zimna i że kiedy zapadał w głębszy sen, śnił o rodzinie. O bracie, siostrze, matce i ojcu, których imiona często wypowiadał na głos, a rano nie miał pojęcia, że coś takiego miało miejsce.

Westchnął ciężko, odstawiając świecę na skrzyni przy łóżku. Zerknął w stronę siennika, na którym zawinięta w furta spała postać. Trevedic oddychał głęboko i równomiernie, utwierdzając Xahena w przekonaniu, że rzeczywiście spał. Nie myśląc wiele obszedł swoje łóżko i przysiadł na jego skraju, tak, aby mieć dobry widok na spokojną twarz młodzieńca. Śledził chwilę wzrokiem wąskie, lekko uchylone wargi, zadarty nos naznaczony piegami, aż wreszcie kształtne, jasne brwi, które akurat zmarszczyły się w sennym grymasie. Xahen w pierwszej chwili uśmiechnął się, żeby zaraz spoważnieć.

Co ten chłopak z nim zrobił?

Ryzykował dla niego wszystko. Swoje imię, pozycję, dobro wioski. A mimo to bez zawahania zdecydował się zdradzić własny lud, z zimną krwią posłać swojego pobratymca na pewną śmierć, byleby tylko uratować jakiegoś elfa – który, swoją drogą, nie zawahał się zdradzić jego.

Potarł zmęczony nasadę nosa, zdając sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu nie miał pojęcia, co robił. Dokąd to wszystko miało go zaprowadzić?

A jeśli twój ojciec rozkaże go zabić, a tak pewnie w końcu się stanie, to co wtedy zrobisz?

Jak na zawołanie w głowie rozbrzmiało mu celne pytanie Yamniego, na które wciąż nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Nie wiedział, czy w ogóle kiedykolwiek uda mu się to zrobić, chyba, że zostałby postawiony przed faktem dokonanym. Wtedy zapewne zareagowałby instynktownie. A w jaki sposób, to już wolał się nawet nie zastanawiać.


***


– Xahen załatwił ci komfortową podróż na wozie, powinieneś mu podziękować – oznajmił Yamni, kiedy szli w stronę furmanki.

W wiosce od samego świtu panowała wrzawa. Każdy biegał to w jedną, to w drugą stronę, szykując się do wyprawy. Przygotowania trwały już od wczorajszego popołudnia, zaraz po uroczystym obrządku i złożeniu Przedwiecznemu ofiary ze zwierząt.

Trevedic nie miał pojęcia, na czym dokładnie opierała się wiara Ta'nehów i nie bardzo też go to obchodziło, ale chciał czy nie – pozostawał tylko ślepy, a nie głuchy. Wiedział więc, że wierzono w jednego boga, który kochał krwawe ofiary, był bardzo mściwy i na każdym kroku karał swoich wiernych. Trevedic oczywiście nie omieszkał kiedyś wypomnieć Xahenowi, że wiara w takiego boga to nic innego jak męczennictwo, ale mężczyzna nie należał do osób szczególnie ortodoksyjnych. Zbył go więc krótką odpowiedzią, ucinając jakąkolwiek pogawędkę na temat niedorzeczności ta'heńskich wierzeń.

– Och tak, cudownie – sapnął tylko ciężko w odpowiedzi, nie mając ochoty na żadne podróże. W szczególności, że dręczyło go silne przeczucie, że Xahen wepchnął go do wozu z Yamnim tylko dlatego, aby osobiście mieć Trevedica z głowy. Przez całą drogę nie musiałby się nim przejmować, nie musiałby nawet na niego patrzeć.

Skrzywił się mimowolnie i kiedy znaleźli się już na miejscu, wyciągnął rękę, aby oprzeć się o brzeg wozu.

– Będą ci towarzyszyć skrzynie z mąką i beczki z winem, ale ogólnie powinno być całkiem wygodnie – paplał Yamni, a Trevedic już ledwo go słuchał. Ostatnie dni były dla niego naprawdę ciężkie, a sama myśl o morderczej, wojennej wyprawie, przyprawiała go o mdłości. Ukryty w chacie z Ilimą i dwoma psami czuł się znacznie bezpieczniej, niż w obozowisku pełnym niewyżytych, pobudzonych wizją nadchodzącej walki mężczyzn.

– Poczekaj chwilę, pójdę jeszcze po futra. Xahen kazał dopilnować, żeby nie było ci zimno podczas jazdy. – Aż podniósł głowę i zagryzł niepewnie wargę. Xahen wciąż się o niego martwił, nie był mu całkowicie obojętny, skoro przejmował się czymś tak bzdurnym, jak jego komfort.

Przełknął ślinę, nie potrafiąc zdusić w sobie rosnącego poczucia nadziei. Denerwował go fakt, że był tak spragniony uwagi Xahena, że cieszył się podobnymi błahostkami, ale nie potrafił tego w sobie zdusić. Przez ostatnie dni samotność bardzo wdała mu się we znaki, nigdy wcześniej nie pomyślał, że poczuje się opuszczony dosłownie przez wszystkich – przez Revinalda, który wciąż się nie odezwał i przez Xahena, który unikał go jak ognia.

Nagle poczuł mocne pchnięcie w bok. Nieprzygotowany, poleciał do tyłu, ześlizgując się po boku wozu i upadając na ziemię, całe szczęście suchą. Rozejrzał się zdezorientowany, ale wtedy poczuł uścisk na włosach i szarpnięcie w górę. Momentalnie jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a w głowie jak na zawołanie przewinęły się niedawne wspomnienia.

– Więc jedziesz z nami, mała zdradziecka kurwo? – Na samo brzmienie znienawidzonego głosu, znów się zatrząsł, przeklinając jednocześnie w myślach swoją niemoc. Jego ciało stało się bezwładne, nie potrafił się nawet szarpnąć, aby wyrwać się Kavremowi.

Znikąd nadszedł cios. Słyszał tylko głuche uderzenie, ręka trzymająca go za włosy ustąpiła, a napastnik zatoczył się dalej.

– Jeszcze raz dotkniesz własność Xahena, to upierdolę ci rękę – warknął złowrogo Yamni, a Trevedic musiał chwilę pomyśleć, aby w ogóle przypasować wściekły ton do przyjaciela Xahena. Nigdy wcześniej go takiego nie słyszał, Yamni'il zawsze był wesoły, czasem złośliwy, czasem tylko lekko rozdrażniony, ale nigdy tak rozsierdzony. Jakby lada moment miał wybuchnąć i rozedrzeć Kavrema na kawałki.

– A więc załatwił swojej szmacie obstawę?

– Nie żartuję. Spróbuj dotknąć go jeszcze raz, to podcierać się będziesz kikutem – zagroził ponownie, oddychając ciężko ze złości. Trevedic zwilżył niepewnie usta, zdając sobie sprawę, że Yamni nie był wyjątkiem, też łatwo tracił panowanie nad sobą. Ta'heńskie wychowanie odcisnęło i na nim swoje piętno.

– Próbował zabić Vaadara, a wy go teraz bronicie! – Kavrem wstał powoli z ziemi, ocierając brodę z krwi.

– Z tego co wiem, niedoszły zabójca Vaadara otrzymał swoją karę i już nie żyje – prychnął Yamni, zerkając krótko w stronę Trevedica, jakby chcąc się upewnić, że nic mu nie było. Wciąż jednak stał napięty do granic możliwości, gotów do ataku w każdej chwili. Kavrem był w końcu nieobliczalny.

Nic jednak więcej się nie stało. Kavrem splunął na bok z pogardą, po czym mierząc ich jeszcze nienawistnym spojrzeniem, odszedł. Dopiero wtedy Yamni podszedł do Trevedica i podał mu dłoń, aby pomóc księciu wstać. Ten dźwignął się na nogi, przygładzając jeszcze włosy związane w ciasny warkocz.

– Wszystko w porządku? – zapytał Yamni troskliwie. Nic już nie pozostało po jego wcześniejszej, groźnej i nieobliczalnej postawie. Trevedic uśmiechnął się wymuszenie, nie potrafiąc przełknąć rosnącego w nim poczucia niepokoju.

– Tak, nic mi nie jest.

Nie miał pojęcia, jak wytrzyma z nimi wszystkimi. Kavrem i Vaadar będą niemalże na wyciągnięcie ręki, nawet zwykłe pójście na stronę za potrzebą stanie się dla niego wyzwaniem.

Zagryzł wargę i przymknął oczy, a w głowie znów rozbrzmiał mu głosik wypominający, że wystarczyło podać truciznę Azoghowi. Gdyby tak zrobił, mógłby być teraz w zupełnie innym miejscu.

– Nie martw się, będę mieć na ciebie oko – powiedział Yamni tym swoim zwyczajowym, wesołym tonem, na co Trevedic nie mógł się nie uśmiechnąć.

O dziwo to zapewnienie na moment go uspokoiło.

2 komentarze:

  1. Hej. Do mojego grona ulubionych postaci zdecydowanie dołącza Yamni. Nie dość ,że obronił naszego kochanego elfa, to jeszcze tak pięknie umie dogrysc X. , że aż chłopakowi idzie w pięty. Rozumiem ,że teraz X. trzyma się zdaleka od T. ale to uczucie i tak staje się coraz silniejsze. Współczuję T. tej podróży K. Nie da mu napewno spokoju. Także zapowiada nam się ciekawa podróż. No i chociaż T. nie zamarznie i jak tu nie mieć słabości do X. Pozdrawiam w.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział jak zwykle super, szkoda że tak rzadko. Mam nadzieję że ta podróż tylko zbliży ich do siebie i bardziej sobie zaufają.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.