Włożył rękę do jutowego worka, nabierając garść ziarna, żeby zaraz rozrzucić je pod swoimi nogami. Osiem grubiutkich, gdaczących z entuzjazmem kur momentalnie rzuciło się na paszę, pochłaniając ją w zastraszającym tempie. Leonar uśmiechnął się do siebie wesoło, a następnie przeniósł wzrok wyżej, na błękitne niebo z paroma niegroźnymi chmurami. Zapowiadał się naprawdę piękny dzień, a on już czuł, że mógłby zostać tutaj na dłużej. Nelissandra posiadała tu wszystko, co było potrzebne do przeżycia – miała dwie krowy dojne; zdrowe, tłuściutkie kury; a w osobnej zagrodzie nawet i trzy dorodne indyki. Dodatkowo za chatą rozciągał się ogród, który co prawda o tej porze roku nie dawał plonów, ale wystarczyło tylko poczekać do wiosny, aby móc zebrać pierwsze warzywa.
Po wszystkim, co niedawno mu się przytrafiło, miał wrażenie, że znalazł się w raju. Nie przeszkadzało mu ani oporządzanie zwierząt, ani prace domowe – wręcz przeciwnie – przynosiło mu to ukojenie, tak więc mógłby tu nawet zostać na zawsze. Z dala od cywilizacji, z dala od problemów, z dala od wszystkiego, co go tak bardzo przerażało i odbierało chęci do dalszego życia.
Uśmiechnął się pod nosem krzywo. Na zawsze. Czy coś takiego w ogóle istniało? Czy można było mieć cokolwiek „na zawsze”?
Potrząsnął głową. Nie mógł zastanawiać się nad takimi głupotami, Nelissandra dała mu przecież całą listę zadań do wykonania! Gdy tylko rano powiedział jej, że czuje się już dobrze (tylko trochę ją okłamał, nogi wciąż potrafiły ugiąć się pod jego ciężarem), nie miała dla niego litości – a Leonar wcale na nią nie liczył. Chciał być przydatny, tylko wtedy czuł, że jego egzystencja miała sens. Musiał zająć czymś myśli, w innym wypadku jego umysł obierał bardzo niebezpieczny kierunek roztrząsania niedawnych przykrych doświadczeń, więc dzień wypełniony po brzegi pracą wcale go nie przerażał.
Zwinął woreczek i wycofał się w stronę krużganka. Odłożył go nieopodal drzwi, zawiązując wcześniej rzemieniem, aby przypadkiem jakieś zwierzę nie dobrało się do jego zawartości. Już miał łapać za wiadro, do którego Nelissandra kazała mu wydoić jedną z krów, gdy nagle z izby dobiegł go łoskot. Zamarł, początkowo przerażony, że znów są w niebezpieczeństwie. Wszystkie mięśnie w jego ciele spięły się, jakby przygotowywały się do ucieczki, kiedy nagle przez zaciemniony strachem umysł przebił się promyk rozsądku.
Książę!
Odłożył prędko wiadro, prawie potykając się o wystającą z podłogi starą, spróchniałą deskę, kiedy podbiegł do drzwi. Otworzył je zamaszystym ruchem i zamarł, wpatrując się w opartego o ścianę, w pół zgiętego Alberta. Mężczyzna rozglądał się dookoła ze zdezorientowaniem wymalowanym na twarzy, nie miał pojęcia, gdzie się znajdował i w jaki sposób tu trafił, jednak kiedy jego niebieskie oczy odnalazły Leonara, wyraźnie się uspokoił.
– Wasza wysokość! Powinieneś leżeć! – oburzył się młodzieniec i szybkim krokiem pokonał odległość dzielącą go od księcia. – Wciąż jesteś osłabiony – stwierdził, doskonale pamiętając swoje wczorajsze samopoczucie. Albert był jednak w dużo gorszym stanie, podejrzewał więc, że dojście do pełnej sprawności może zająć mu więcej czasu.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał i pozwolił Leonarowi objąć się w pasie. Z wyraźną ulgą oparł połowę ciężkości swojego ciała na młodzieńcu i bez jakiegokolwiek sprzeciwu dał zaprowadzić się z powrotem do pomieszczenia, w którym nie tak dawno temu się obudził.
– W bezpiecznym miejscu. To dom Nelissandry. Revinald nas do niej wysłał – wyjaśnił i spojrzał na księcia z bliska, nie kryjąc swojego zadowolenia. Albert był zdrowy, obudził się i nawet jeśli przyszło mu to z trudnością, wstał z łóżka! To, co wydarzyło się w Lesie Szeptów, zdawało się teraz tylko złym snem. Koszmarem jednej nocy, który nawiedza śpiącego, budzi u niego grozę, zimne poty i drgawki przerażenia, ale wraz z nastaniem poranka rozmywa się, nie pozostawiając po sobie ani śladu.
Tak, dokładnie tak chciał myśleć o tamtej nocy. Jak o koszmarze, który odszedł i już nie wróci.
– Jak długo spałem? – zapytał Albert, siadając z powrotem na łóżku i patrząc na Leonara uważnie. Chłopiec wyglądał dobrze, a nawet lepiej niż dobrze – miał na sobie czyste ubrania, a sińce zmęczenia pod oczami zniknęły. W piwnych oczach też nie było widać tego permanentnego przerażenia, które odbijało się w nich każdego dnia ich tułaczki.
Leonar... promieniał. Uśmiechał się i patrzył na niego z ożywieniem, napełniony nadzieją na lepsze jutro, a nie strachem o kolejny dzień.
– Niedługo. Ja obudziłem się wczoraj, Nelissandra nas uratowała i uleczyła – powiedział, dokładnie przyglądając się Albertowi, jakby szukając w nim najmniejszych oznak złego samopoczucia. – Jesteś głodny? Zostały dwa jajka ze śniadania i kilka placków pszennych – zaproponował, a Albert aż się na niego zapatrzył. Odkąd wyciągnął chłopca z wioski tych barbarzyńców, nie widział jeszcze u niego tak szczerej ekscytacji.
– Na prastarych elfów, zjadłbym wszystko, co nie jest upolowanym przez nas mięsem – odparł i uśmiechnął się lekko, na co Leonar kiwnął głową. Doskonale go rozumiał, wciąż pamiętał smak wczorajszej zupy.
– Zaraz ci przyniosę...! – Odwrócił się na pięcie i już miał wyjść z pokoju, kiedy jeszcze na moment zatrzymał go głos księcia.
– Więc mówisz, że naprawdę jesteśmy bezpieczni?
– Bez dwóch zdań – powiedział, oglądając się na niego przez ramię. – Poznasz Nelissandrę to zrozumiesz. – Uśmiech, który pojawił się na twarzy Leonara sięgnął błyszczących spokojem oczu.
Albert kiwnął powoli głową, ale mimo wszystko nie potrafił się rozluźnić tak, jak zrobił to Leonar. Miał tylko nadzieję, że młodzieniec rzeczywiście się nie mylił i że mogli, choć na chwilę, odetchnąć.
***
Zmarszczył brwi, czując nieprzyjemny dreszcz wspinający mu się po plecach wywołany uważnym spojrzeniem elfki, która chwilę temu przedstawiła mu się jako Nelissandra. Kobieta dosłownie taksowała go wzrokiem, krzywiąc się przy tym z niezadowoleniem.
– Wciąż nie możesz wstać? Z tego co Leonar mówił, obudziłeś się w południe – powiedziała, nie bawiąc się w żadne słowne formy uprzejmości. Albert poczuł się tak, jakby właśnie ktoś publicznie go spoliczkował.
– Kręci mi się jeszcze w...
– Na kogo was na tej Elmarnace wychowują? – przerwała mu, przewracając z politowaniem oczami. – Biegające w sukienkach ciamajdy.
Albert zamrugał. Nie tego się spodziewał i pomimo wszystkiego, czego niedawno doświadczył, nikt jeszcze nigdy go tak nie nazwał! A już w szczególności nie czarownica, która rzekomo była ich rodaczką!
– Słucham...? – Miał wrażenie, że się przesłyszał. Czy ona na pewno wiedziała, że ma do czynienia z następcą tronu?
– Toć już z tego chuchra jest więcej pożytku niż z ciebie – prychnęła, zakładając ręce na swoich pokaźnych piersiach i patrząc na Alberta z taką niechęcią, jakiej jeszcze nie zaznał od żadnego elmarnianina.
– Nelissandro! – wydusił z siebie zszokowany Leonar, cały czerwony na twarzy. Wiedział, że ta kobieta nie przejawiała najlepszych manier, ale teraz miała przecież do czynienia z księciem! – Tak nie godzi się zwracać do Jego Wysokości!
Elfka nagle zmarszczyła brwi, posyłając spojrzeniem gromy w stronę Leonara.
– Gówno mnie to obchodzi – Leonar na moment zapomniał jak się oddycha, a Albert aż wybałuszył oczy. Na Prastarych Elfów, do kogo ich ten Revinald wysłał?! – Jedzenie samo nie pojawia się na złotych tacach. Ja na pewno nikomu usługiwać nie będę, nie toleruję nygusostwa pod moim dachem. Więc albo książę zbierzesz tyłek i jutro z samego rana wydoisz krowy, albo będziesz wpieprzać siano jak i one.
Albert w całym swoim życiu nie napotkał chwili takiej jak ta, kiedy kompletnie nie wiedział co ma powiedzieć. Był tak zdezorientowany zuchwałym zachowaniem kobiety, że jedynie siedział i słuchał, a kiedy ta wreszcie bez jakichkolwiek oznak szacunku do niego, odwróciła się z zamiarem wyjścia, zdębiał jeszcze bardziej.
Nie odezwał się jednak ani słowem, czując się niczym zrugany przez matkę brzdąc, a nie pierwszy w kolejce następca tronu, któremu należał się szacunek. Nawet Revinald nie miał śmiałości, aby mówić do niego w podobnym tonie. Mag nie raz prawił mu kazania, zawsze jednak pamiętał, że miał do czynienia z potomkiem królewskim.
– Ja... przepraszam za nią, książę – powiedział Leonar, oglądając się jeszcze za Nelissandrą, która wyszła już z pomieszczenia. – Oczywiście o poranku sam pójdę wydoić krowy, ty musisz odpoczywać i...
– Nie – uciął stanowczo. – Nie będziesz mnie w niczym wyręczać. Pójdę... wydoić krowy. – Czy tylko w jego ustach brzmiało to pokracznie? Na Bogów, nigdy wcześniej nawet nie widział tych zwierząt, nie licząc oczywiście zetknięcia się z nimi w wiosce Ta'henów. W stolicy wypasano jedynie kozy, bydło hodowano w głębi wyspy, gdzie ziemie były bardziej żyzne, a tereny mniej górzyste.
Leonar zagryzł wargę, patrząc na Alberta niepewnym wzrokiem. Bił się przez chwilę myślami, aż wreszcie wypalił:
– A Wasza Wysokość wie jak to się robi?
Książę chrząknął, skonfundowany. Odwrócił zawstydzone spojrzenie, przełykając chęć skłamania i potaknięcia, byleby tylko nie wyjść na tłumoka. Czy to nie ironia losu, że wszystkie lata jego edukacji zdawały się na nic, kiedy miał do czynienia ze zwykłymi chłopskimi obowiązkami dnia codziennego?
– Nie – burknął pod nosem i przygryzł policzek od wewnątrz.
– To jak chce Wasza Wysokość...? – zaczął chłopiec, ale zaraz potrząsnął głową. – Mniejsza. Pójdziemy razem wydoić krowy. Nauczę księcia wszystkiego – powiedział i uśmiechnął się pokrzepiająco, na co Albert wypuścił ze świstem powietrze i opadł ciężko na poduszkę.
– Będę ci wdzięczny. O Prastarzy Elfowie, naprawdę jestem nieudacznikiem – jęknął, zakrywając twarz przedramieniem.
Leonar uniósł brwi, nie spodziewając się takiego wyznania z ust następcy tronu. Patrzył na niego chwilę uważnie, dostrzegając lekki rumieniec zawstydzenia na jego policzkach. Uśmiechnął się mimowolnie do siebie, czując ogarniający go spokój, kiedy tak spoglądał na zdrowego i – co najważniejsze – bezpiecznego Alberta.
– Książę, jesteś kim masz być – odezwał się cicho. – Nigdy nie miałeś pracować na gospodarstwie, twoim przeznaczeniem jest przewodzenie swojemu ludowi – powiedział pokrzepiająco, ściągając na siebie zaskoczony wzrok Alberta. Mężczyzna milczał przez chwilę, aż wreszcie kiwnął głową.
– Mimo wszystko pokażesz mi jutro rano, jak się doi krowy.
– Oczywiście, Wasza Wysokość.
***
Nie mógł spać.
Nie dlatego, że posłanie było niewygodne. Od długich tygodni nie spał już na czymś tak miękkim, niemalże zdążył zapomnieć, jakim luksusem było łóżko. Nie czuł się też źle, mdłości i zawroty głowy, które towarzyszyły mu jeszcze za dnia, ustały niemalże całkowicie wraz z nadejściem nocy.
W starej, drewnianej chacie każda ze ścian zdawała się żyć własnym życiem. Gdy budynek ogarnęła nocna cisza, ten zaczynał się budzić, wydając całą masę mniej lub bardziej przerażających dźwięków. Zmęczony kręceniem się z boku na bok, wstał i wyjrzał jeszcze za okno, na którego szkle zbierały się krople deszczu. Z chwili na chwilę zaczynało padać coraz bardziej, wezbrał się wiatr, wślizgiwał się między szczeliny drzwi i okien, hucząc przy tym straszliwie, jakby w kątach domostwa ukryło się jakieś zawodzące zwierzę.
Złapał za wełnianą narzutę i okrył się nią, kiedy chłodny powiew smagnął go w kark, wywołując gęsią skórkę. Zadrżał i nie wiedząc, co mógłby ze sobą zrobić, doczłapał do izby głównej, w której już dogasało palenisko. Niewiele myśląc, złapał za drwa ułożone w rogu pomieszczenia i dorzucił je do ognia. Strzępki popiołu wzbiły się w powietrze, osiadając na jego jasnej grzywce, teraz opadającej niechlujnie na czoło i niemalże przykrywającej niebieskie oczy.
Odgarnął ją pospiesznie, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu. W rogu izby stał stary, drewniany stół, na którym właśnie wylegiwał się olbrzymi czarny kocur. Zwierzę patrzyło na niego leniwie spod przymrużonych powiek, falując przy tym końcówką ogona. Albert zmarszczył brwi, a przez jego głowę przemknęły jeszcze myśli o jedzeniu posiłków na blacie, na którym właśnie spał jakiś sierściuch, gdy nagle jego uwagę przykuła gliniana karafka stojąca nieopodal kota.
Niewiele myśląc, podszedł do niej, nie zwracając już uwagi na zwierzę, które czujnie uniosło głowę, gdy tylko Albert zbliżył się do stołu. Ujął naczynie za wąską szyjkę i potrząsnął nim delikatnie, a gdy płynna zawartość obiła się o jego ścianki, wydął z zastanowieniem usta.
– Ty stara pijaczko – szepnął do siebie, kiedy już odkorkował karafkę i upewnił się, że znajdowało się w niej wino.
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakichś czarek albo kieliszków, z których mógłby się napić, jednak niczego takiego nie dojrzał. Wzruszył więc ramionami i chciał pociągnąć łyka alkoholu z gwintu, gdy do jego uszu dobiegł zdławiony krzyk.
Zamarł, wsłuchując się w nocną ciszę przerywaną odgłosami szalejącej za oknami ulewy i trzaskającym drewnem w palenisku. Zmarszczył brwi i już miał zrzucić to na karb swojego zmęczonego umysłu, kiedy rozległy się dźwięki cichego łkania i jakby... prośby o litość?
Momentalnie spojrzał na drzwi znajdujące się tuż obok wejścia do pomieszczenia, w którym przyszło mu spać. Odstawił karafkę z powrotem na stół, po czym zamaszystym krokiem ruszył w stronę dobiegających dźwięków. Coś nieprzyjemnie ścisnęło go za gardło, kiedy złapał za klamkę i usłyszał kolejną salwę zduszonego płaczu.
Pchnął drewno, zaglądając niepewnie do zaciemnionego pomieszczenia. Pomarańczowy poblask płynący od paleniska wlał się przez powstałą szczelinę, rozpływając się po podłodze i docierając aż do łóżka, na którym wiła się wciąż schowana w mroku postać. Biła się z marami, rzucając się na łóżku w sennych konwulsjach.
Nic nie zrobił. Długą chwilę tylko stał i patrzył, jak Leonar stawia czoła swoim lękom. Początkowo nie chciał interweniować, nie chciał aby młodzieniec czuł z tego powodu zakłopotanie, kiedy już odzyska przytomność umysłu i będzie mieć świadomość, że Albert wszystko widział.
Koszmar Leonara jednak nie mijał. Wręcz przeciwnie, zdawał się przybierać na sile, chłopiec miotał się w pościeli, płakał i prosił, aby prześladowcy zostawili go w spokoju.
Coś w Albercie pękło. Nie mógł tylko stać i się przyglądać. Nie potrafił też zostawić go samego w ramionach sennych oprawców, którzy przecież byli powidokiem rzeczywistych doświadczeń Leonara. Obie opcje wydawały mu się równie okrutne, więc nim odezwał się w nim zdrowy rozsądek, prędko podszedł do łóżka i bez zawahania położył ręce na oblanych potem ramionach młodzieńca.
Pled, którym jeszcze chwilę temu się okrywał, spadł gdzieś w połowie drogi do łóżka i leżał teraz na podłodze, zapomniany.
– To tylko sen – zaczął łagodnie. Odpowiedziało mu przepełnione bólem skrzywienie i jęk. – Leonarze, zbudź się. To tylko sen. Nic ci nie grozi – powiedział z taką troską, o jaką by siebie nie podejrzewał, potrząsając nim lekko.
– Zost... – Leonar jeszcze rzucił się na posłaniu, żeby zaraz uchylić powieki. Kilka łez spłynęło mu po piegowatym policzku, a początkowo zamglony wzrok stopniowo zaczynał odzyskiwać ostrość. Albert doskonale widział, jak młodzieniec, najpierw przerażony wizjami z koszmaru, powoli rozumie, że to był tylko sen. I że został z niego wybudzony przez księcia.
– W-wasza Wysokość! – Prędko podniósł się do siadu, ocierając jeszcze ukradkiem mokre kąciki oczu. – Co tu robisz? J-ja... – zaczął się jąkać, a uwadze Alberta nie umknął fakt, że zachowawczo się od niego odsunął. – Przepraszam, musiałem cię obudzić.
Książę zmarszczył brwi, a jego początkowo łagodne spojrzenie nabrało na ostrości.
– Nie obudziłeś mnie.
– Bardzo przepraszam, naprawdę nie chciałem – mówił nerwowym głosem, na co uścisk dłoni na jego ramionach tylko się wzmocnił.
– Na Elfów, przestań wreszcie przepraszać! – fuknął, a wciąż zaszklone, piwne oczy wpatrzyły się w niego z przerażeniem. – Nie masz za co przepraszać. Nic, co się wydarzyło przez ostatnie tygodnie nie było twoją winą – prychnął i zauważając dyskomfort Leonara, którego wszystkie mięśnie spięły się do granic możliwości, puścił go.
Chłopiec zamrugał, odganiając resztki łez chowające się w kącikach oczu. Kiwnął głową, ale nie odezwał się słowem, spuszczając spojrzenie na swoje – wciąż drżące – dłonie. Było mu najzwyczajniej w świecie wstyd i Albert zdawał sobie z tego sprawę.
– Masz ochotę na wino? – zapytał jakby nigdy nic.
– Wino? – Zmarszczył brwi, unosząc głowę i patrząc na Alberta ze zdezorientowaniem.
– Znalazłem karafkę do połowy wypełnioną winem. Nie pachnie najgorzej, ale nie próbowałem jeszcze. – Wzruszył ramionami. – Mam przeczucie, że długo jeszcze dzisiaj nie zasnę. Ty chyba również nie chcesz wracać do spania... – zawiesił sugestywnie głos, a Leonar nie mógł zaprzeczyć. Wiele by zrobił, byleby tylko zająć myśli czymś innym, niż powracaniem do scen ze snu.
– Nelissandra będzie zła – burknął tylko, na co Albert przewrócił oczami.
– Wypijemy tylko trochę, na rozluźnienie – powiedział, choć nie miał co do tego pewności.
Leonar wpatrzył się w gliniany kubek i powoli uniósł go do ust. Kiedy cierpki smak alkoholu rozlał mu się na języku, aż się skrzywił.
– Do naszego się nie umywa – skomentował Albert, a on nie mógł nie przytaknąć. Wino było kwaśne i tęgie w smaku, ale spełniało swoją jedną z ważniejszych funkcji – rozgrzewało i sprawiało, że głowa stawała się lżejsza.
Siedzieli chwilę w milczeniu, wolno sącząc trunek i wpatrując się w płonące drewno. Smagające je języki ognia zdawały się ich hipnotyzować.
– Nelissandra mówiła, że za trzy dni wyruszymy – szepnął wreszcie Leonar, wyrywając Alberta z głębokiego zamyślenia. Niebieskie oczy księcia zatrzymały się na jego lekko zaczerwienionej od alkoholu twarzy, na której zagościł wyraz strapienia.
– Musimy zebrać sojuszników na kontynencie. Revinald mówił, że ta kobieta ma spore znajomości. Pomoże nam – powiedział, całkowicie polegając na słowach Oka Elmarnaki.
Leonar kiwnął powoli głową.
– Znów będzie niebezpiecznie. – Nie zapytał, stwierdził. Wiedział, że idylla, która spotkała ich w chacie Nelissandry, nie potrwa długo.
– Nie pozwolę cię więcej skrzywdzić.
Leonar spojrzał na Alberta, którego pewny ton wywołał w jego ciele dreszcze. Książę nawet nie brał innej opcji pod uwagę, był przekonany, że zapewni mu bezpieczeństwo, chociaż nie miał pojęcia, co ich jeszcze czekało i jaką bogowie zaplanowali dla nich przyszłość.
Młodzieniec uśmiechnął się pod nosem lekko, doskonale wiedząc, że Albert nie mógł mu tej jednej rzeczy zagwarantować. Ba, nie mógłby nawet zagwarantować jej sobie. A mimo to przyjemne ciepło rozlało się w jego wnętrzu na samo brzmienie głosu następcy tronu, przekonując go, że Albert jak nikt inny nadawał się na króla. Był urodzonym władcą, troszczącym się nie tylko o siebie, ale także i o podwładnych.
To dla mnie zaszczyt, że mogę cię teraz wspierać – pomyślał Leonar, zamiast wymówić to na głos i znów popił alkoholu, krzywiąc się przy tym straszliwie.
– Trevedic byłby oburzony – powiedział Albert, wpadając w weselsze tony. – Mam wrażenie, że nikt tak nie kocha wina jak on.
Leonar uśmiechnął się z rozrzewnieniem.
– Tak, wino musi być słodkie, mocno owocowe – powiedział, doskonale pamiętając, jaki smak wina lubił jego książę. – Tym na pewno by wzgardził. – Parsknął wesołym, dalekim od trosk śmiechem.
Albert mu zawtórował.
– Nienawidził win z północy Elmarnaki, były zbyt kwaśne.
– Ani rumów, które pijał król. Kiedyś, na jednym z bali wypił tyle, że później musiałem całą noc przy nim czuwać! – Zachichotał wesoło, wracając pamięcią do tamtych beztroskich (z perspektywy czasu) chwil spędzonych w zamku. – Byłem wtedy świeży. Nie wiem dlaczego Trevedic wybrał mnie na swojego osobistego sługę, nie miałem odpowiedniego doświadczenia.
Albert znów zapatrzył się w palenisko.
– Vedi nigdy nie był lubił przesadnej nadętości, a osobiści służący zazwyczaj tacy byli – mruknął książę i dopił wino do końca, by zaraz wychylić się i złapać za karafkę. Dolał trunku najpierw Leonarowi, który w żaden sposób nie zaprotestował, a dopiero później sobie.
– Ciekawe, co książę teraz robi – szepnął Leonar bardziej do siebie, niż do Alberta. – Czy jest bezpieczny? – zapytał i przeniósł spojrzenie na swojego towarzysza. Ten zmieszał się nieco.
– Vedi... on wiele przeszedł już jako dziecko, jest najsilniejszy z całej naszej trójki – powiedział, na co młodzieniec zdawał się momentalnie pojaśnieć. – Poradzi sobie ze wszystkim, co życie rzuci mu pod nogi – dodał, chyba tylko dlatego, aby pocieszyć Leonara. Chłopiec prędko potaknął i uśmiechnął się do siebie, już nieco pijany.
– Oby los był mu łaskawy. Chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć księcia Trevedica – powiedział cichutko, spuszczając spojrzenie na kubek z winem.
Albert nic nie odpowiedział, ale w głębi serca też sobie tego życzył.
– Oby los był łaskawy też i dla nas – szepnął tak cicho, że jego głos niemalże zlał się z dźwiękami drwa płonącego w palenisku.
Leonar kiwnął powoli głową. Myśl o przyszłości wciąż napawała go strachem, ale teraz przynajmniej mieli nadzieję.
***
Tym razem luźniejszy rozdział, tego napięcia ostatnio za bardzo się już namnożyło. :)
A tutaj macie jeszcze obrazek od Eikkou, Trevedic i Xahen. Czyż nie jest cudny? :D
Hej. Tu masz rację rozdział spokojniejszy, taki sielankowy. tylko jestem ciekawa jak pujdzie Albertowi dojenie tych krów :-)kto bardziej będzie przerażony krowy czy Albert ;) ? Co do Leonarda mam nadzieję,że te koszmary mu mina. Po tym co razem przezyli należy im się trochę sielanki i spokoju. Pozdrawiam i do następnego . Dużo weny.w.
OdpowiedzUsuńPs. Obrazek świetny :)
Usuń