sobota, 30 stycznia 2021

Tom II, część 24. (Mrok)

Podczas czytania można sobie puścić Ludovico Einaudi - Experience. Cały rozdział powstał przy słuchaniu tego utworu.

Dziękuję za komentarze pod poprzednią częścią.


***

Nie miał jak się bronić, kiedy został siłą wyciągnięty z chaty, prawie potykając się już u jej progu. Próbował oponować, jednak każde szarpnięcie przynosiło mu tylko więcej bólu. Kavrem ciągnął go za włosy, nie zwracając uwagi na żadne oznaki sprzeciwu. Trevedic, aby choć trochę złagodzić siłę jego szarpnięć, próbował dotrzymać mężczyźnie kroku, przez co mimowolnie ranił stopy, stawiając je nieuważnie na ziemi. Nie miał przecież czasu założyć obuwia, cieszył się tylko, że wojownik nie wyciągnął go z łóżka nagiego – takiego poniżenia mógłby już nie znieść. Bycie targanym przez wioskę niczym zwierzyna i tak już deptało resztki dumy, które wciąż w sobie pielęgnował, aby nie dać się do cna odczłowieczyć.

– Puść – stęknął, wbijając palce w przedramię Kavrema. Wiedział jednak, że miał marne szanse, aby go w jakikolwiek sposób zranić. Mężczyzna nawet nie drgnął, tylko z furią parł na przód, nie przejmując się co rusz potykającym się Trevedicem.

Wycieńczony przeprawą młodzieniec, wreszcie stracił równowagę. Potknął się i upadł na kolana, rozcinając je sobie na ostrych kamieniach i brudząc ubrania błotem. To jednak nie powstrzymało Kavrema, wręcz przeciwnie, dołożyło tylko drwa do ognia szału, który już od jakiejś chwili w nim płonął. Wojownik wrzasnął wściekle, po raz kolejny szarpnął za włosy młodzieńca boleśnie, a gdy to mu nie wystarczyło, zamachnął się i spoliczkował go.

Usta Trevedica momentalnie zalała krew, kiedy zęby rozcięły policzek od wewnątrz. Siła uderzenia odrzuciła go na bok, ale dłoń zaciśnięta na włosach przytrzymała w miejscu. Zdusił w sobie jęk, czując zbierające się pod powiekami łzy. Zacisnął dłonie na mokrej przez roztopy ziemi i wyprostował się z dumą, przełykając strach, który wzbierał się w jego ciele. Jeśli miał zaraz zginąć, to na pewno nie jak tchórz, a już na pewno nie zhańbiony niczym bydło prowadzone na rzeź.

– Dopilnuję, abyś zdychał długo i boleśnie – wysyczał Kavrem i znów go pociągnął. Całe szczęście Trevedic zdążył podnieść się na drżących nogach, bo w innym wypadku wylądowałby twarzą w błocie, w którym teraz brodził po same kostki.

Wreszcie szarpanie za włosy ustało. Nie miał jednak czasu odetchnąć, bo już został wepchnięty do jakiegoś pomieszczenia. Mógł tylko podejrzewać, że była to sień Długiego Domu. Większość drogi do chaty skupiał się na niwelowaniu dyskomfortu, a nie na obserwacji otoczenia, ale gdy do jego uszu dotarły odgłosy zażartej dyskusji, wiedział już, gdzie się znalazł.

Był w miejscu, w którym wszystko się zaczęło. Wystarczyłoby tylko, że nie uległby pokusie, nie wrzuciłby trucizny do zupy Vaadara, tylko do Azogha, jak to nakazał Revinald i z pewnością wszystko potoczyłoby się inaczej.

– Mówiłem ci, że masz go zostawić! – Do jego uszu dobiegł ociekający złością, tubalny krzyk. Zamarł, momentalnie rozpoznając, do kogo należał głos.

Nie – odezwał się jakiś głosik w jego głowie – losu Xahena prawdopodobnie by nie zmienił. Może nawet skończyłby gorzej, niż skończy teraz. Ukarzą jego, a Xahen wyjdzie z tego cało.

I to był jeden, jedyny dobry aspekt tej sytuacji.

Nie zastanawiał się nad poczuciem ulgi zalewającej go od wewnątrz na samą myśl, że młodszy syn wodza będzie bezpieczny. Całe szczęście nie miał na to czasu, bo z pewnością przeraziłyby go konkluzje, do których mógłby dojść. W zamian poczuł mocne pchnięcie w plecy, na tyle silne, aby powalić go na poranione kolana.

– To on! – szeptali ludzie zebrani w Długim Domu.

– Parszywa dziwka.

– Wiedziałem, że tym szumowinom nie wolno ufać.

Trevedic, mimo strachu, który ogarnął każdą komórkę jego ciała, uniósł wysoko głowę, nie mając zamiaru dać nikomu satysfakcji. Jeśli umrze, zrobi to z godnością.

– Cisza! – W pomieszczeniu rozległ się krzyk Azogha. Wszystkie głosy momentalnie zamilkły, a Trevedic od razu wyczuł, że w izbie głównej znajdowało się około dziesięciu mężczyzn. W tym stojący za nim niczym kat, Kavrem, znajdujący gdzieś pod ścianą Xahen i Azogh, siedzący w głównym punkcie pomieszczenia, tuż obok paleniska. – Chciałeś otruć mojego syna? – padło pytanie i Trevedic nie miał żadnych wątpliwości, że zostało skierowane do niego. Zwrócił głowę w stronę, skąd dobiegał głos i pokręcił głową.

Skoro wisiało już nad nim widmo śmierci, nie miał zamiaru się przyznawać. Ta'nehowie skrócą go o głowę tak czy inaczej, mógł więc iść w zaparte i nie podawać im swojego łba na tacy.

– Na pewno go otruł!

– Kłamie, szczur parszywy!

Podniosły się oburzone głosy, a Trevedic wyczuł ruch po swojej prawej stronie. Mimowolnie się spiął, a kiedy silna ręka znów szarpnęła go za włosy. Nie był w stanie powstrzymać jęku przepełnionego bólem, który mimowolnie opuścił jego usta.

– Chciałeś go zabić, przyznaj się! – wysyczał Kavrem, owiewając cuchnącym oddechem jego policzek.

– Puszczaj go, powiedziałem! – wrzasnął wściekle Xahen, po czym do uszu księcia dobiegły odgłosy szamotaniny. Znając go, prawdopodobnie chciał ruszyć na Kavrema, aby odpłacić mu pięknym za nadobne, ale jego pobratymcy skutecznie mu to uniemożliwili, przytrzymując w miejscu. Trevedic musiał więc mierzyć się z Kavremem w pojedynkę i sama świadomość tego przyprawiała go o niekontrolowane drżenie.

Nienawidził Ta'heńczyków całym swoim sercem. Vaadara, Kavrema, Azogha. Wszystkich. Gdyby tylko mógł, zesłałby na nich największe plagi, obdzierałby ich kawałek po kawałeczku ze skóry, a później z radością wymyślał kolejne tortury, nie dając im umrzeć w spokoju.

Nic z tego jednak nie mógł zrobić i to było najgorsze.

– A więc kto jest winny? – prychnął Azogh, wytrącony z resztek cierpliwości.

– Ojcze, mówiłem ci, że wczoraj elf był cały czas przy mnie – zaczął Xahen z taką pewnością, że zaskoczył samego Trevedica. Książę otworzył szeroko oczy, nie spodziewając się u mężczyzny aż takiej zażartości w bronieniu go. – Nie miałby kiedy otruć Vaadara, nie opuszczał mnie ani na moment! – Czy Xahen sam wierzył w te słowa? Czy nie podejrzewał, że Trevedic byłby zdolny otruć Vaadara? W szczególności po tym, czego od niego zaznał na polanie?

Nie. Xahen wiedział, że Trevedic pragnął śmierci jego brata.

Dlaczego więc teraz tak zaciekle go bronił?

– To kto to niby zrobił? – warknął Kavrem z ręką wciąż zaplątaną we włosach młodego księcia.

– Nie domyślasz się, ojcze? – prychnął Xahen, którego głos stał się donośniejszy. Zrobił kilka kroków w przód, stając naprzeciwko Azogha. – Pomyśl, kto z nami wczoraj jadł.

– To niemożliwe – zaprzeczył zaraz wódz.

– Dlaczego tak uważasz?

– Kto z wami jeszcze wczoraj był? – warknął nagle Kavrem, wreszcie puszczając Trevedica, który aż odetchnął z ulgą. Dotyk i bliskość tego mężczyzny przyprawiała go o mdłości.

– Sen'en – powiedział Xahen, odwracając się przodem do Kavrema. Mag mógł to sobie tylko wyobrazić, ale niemalże widział, jak młodszy syn wodza posyła drugiemu mężczyźnie przenikliwe spojrzenie.

– Sen'en? – powtórzył głupio pies Vaadara, a Trevedic przełknął ślinę.

Naprawdę tak to się skończy? Cudem uniknie śmierci dzięki Xahenowi, który przerzuci winę na swojego niewinnego pobratymca? Miał wrażenie, jakby ktoś właśnie sobie z niego żartował – przecież to oznaczałoby zdradę własnego ludu, prawda? Xahen był zdolny posunąć się do czegoś takiego, byle tylko uratować skórę – bądź co bądź – swojego wroga?

Myśli wręcz parowały w jego głowie, a on tylko biernie przysłuchiwał się rozwojowi sytuacji. Sam i tak niewiele mógłby zmienić, był niczym rzucony na wiatr liść, całkowicie uzależniony od jego podmuchów.

– Kurwa. – Padło ze strony Kavrema. Po sali rozniosły się konspiracyjne szepty. Każdy z tutaj zebranych wiedział o konflikcie między Sen'enem i Kavremem, a przez to również pośrednio i między Vaadarem.

– Przyprowadźcie mi Sen'ena – wydusił Azogh, a Trevedic niemal słyszał zgrzytanie jego zębów i przyspieszone ze wściekłości bicie serca. Zaraz jednak zganił się w myślach, nie było możliwości, aby dał radę usłyszeć to z takiej odległości. Wszystko zapewne stanowiło jedynie wybryk jego umysłu.

Ktoś obok niego przeszedł, ktoś przeklął, ktoś trzasnął drzwiami. Zapanowała wrzawa, co zaraz jednak uciszył Azogh jednym, skutecznym rozkazem. Trevedic poruszył się i spróbował podnieść z klęczek, jednak w miejscu przytrzymała go silna ręka Kavrema. Mężczyzna zacisnął palce na jego ramieniu, na co on skrzywił się boleśnie. Miał wrażenie, że lada moment, a ten zmiażdży mu kości.

Nie wyrywał się jednak. Mimo bolących i krwawiących kolan, pozostał w poprzedniej pozycji, oczekując na nieuniknione. Wciąż się denerwował, krew szybciej krążyła w jego żyłach, jednak pomimo tego w jego głowie zapanowało coś na kształt złudnego spokoju. Pogodził się już z myślą, że niczego nie zmieni.

W zamian zaczął skupiać się na odgłosach płynących z izby. Wyłapywał, nawet te najcichsze rozmowy, próbował dokładnie zorientować się, ilu ludzi się tu znajdowało. Słyszał krzątające się za ścianą niewolnice, zapewne właśnie przygotowujące posiłek, ale czuł także – choć wciąż nie wiedział jak to możliwe – wzrok Xahena. Przenikliwy i uważny, jakby tylko czekał na jeden nieodpowiedni ruch Kavrema, aby zareagować. Z drugiej strony powstrzymywał się, udawał, że mizerny elf nie obchodził go bardziej niż ulubione dwa czworonogi pilnujące mu domostwa. Irytowała go ręka psa Vaadara na Trevedicu, mimo to nie zareagował na nią w żaden sposób.

Nie mógł.

Wdał się w krótką rozmowę z jakimś wojownikiem, którego głos Trevedic już kojarzył. Nie znał jednak jego imienia.

Wymienili krótkie uwagi na temat Sen'ena. Wojownik zapytał, czy mężczyzna rzeczywiście był na uczcie, na co Xahen przytaknął oszczędnie.

– Miał waśń z Vaadarem – oznajmił mu krótko, jednak jego wzrok wciąż oscylował dookoła Kavrema i Trevedica.

Czekali.

Książę nie wiedział, że sprowadzenie tu Sen'ena zajmie tyle czasu, choć szczerze mówiąc, nie miał pojęcia, ile go dokładnie upłynęło. Siedział dumnie wyprostowany na klęczkach, jakby oczekiwał audiencji u swojego ojca, a nie u wodza barbarzyńców. Pomimo swoich ubrudzonych ubrań, podartych na kolanach spodni i potarganych przez Kavrema włosów, a nawet lekkich zasinień na twarzy, emanował spokojną elegancją. Wśród brudnych, okaleczonych walkami wojowników, był niczym postać wyciągnięta z kart innej baśni. Głupiec by zauważył, że zwyczajnie tu nie pasował.

Drzwi trzasnęły. W sieni zapanowało poruszenie.

– Ale to naprawdę nie ja! – mówił Sen'en przejętym głosem. Bał się, Trevedic nie miał żadnych wątpliwości.

– Zaraz się będziesz tłumaczyć – odparł mu jakiś mężczyzna i wepchnął do izby, w której momentalnie zapanowało nerwowe milczenie. Wszystkie oczy skierowały się w stronę przestraszonego Sen'ena, tylko nie oczy elfa. Młodzieniec przymknął je, aby móc lepiej skupić się na odbieraniu bodźców z otoczenia.

– Podejdź bliżej – rozkazał Azogh, a Sen'en nie miał zamiaru się sprzeciwiać. Zawahał się tylko przez moment, żeby zaraz ruszyć do przodu i zatrzymać się przed wodzem. Momentalnie padł na kolana, pochyliwszy głowę ni to w wyrazie szacunku, ni w prośbie.

– Wczoraj pokłóciłeś się z Vaadarem, a w nocy mój syn ledwie uszedł z życiem. Co masz na swoje usprawiedliwienie?

– Panie! To nie ja! – pisnął z przerażeniem Sen'en, korząc się przed Azoghem niczym skarcone szczenię. Trevedic mimowolnie skrzywił się z odrazą, nawet gdyby mieli mu zaraz obciąć łeb, w życiu nie płaszczyłby się tak pod jego nogami. – Uwierz mi, nie zrobiłbym tego! Nie Vaadarowi! To na pewno ten szczur! – powiedział, odwracając się na ułamek sekundy w stronę Trevedica, co ten wyłapał przez zmianę natężenia jego głosu.

Nie drgnął, mimo że czuł na sobie spojrzenia wszystkich zebranych w izbie.

– Xahen mówi, że nie spuszczał go wczoraj z oczu – mruknął Azogh, choć po tonie jego głosu książę mógł wywnioskować, że sam nie bardzo wierzył w słowa syna. Od samego początku o próbę zabójstwa Vaadara podejrzewał maga z Elmarnaki.

– To może ta dziwka? Nalewała nam wczoraj zupy!

– Dziwka została już ścięta. – Dłonie Trevedica momentalnie zakleszczyły się na materiale pobrudzonych spodni. Zacisnął usta w wąską linijkę, gdy gardło ścisnęło poczucie winy.

Przez niego umarła niewinna osoba. Mógłby zabić wszystkich Ta'nehów, ich śmierć wcale by go nie obeszła, ale nie chciał krzywdzić postronnych osób, tak samo poszkodowanych przez barbarzyńców.

– Wątpię, ażeby to była jej sprawka – wtrącił nagle Kavrem. Na dźwięk jego chrapliwego, przesiąkniętego bezwzględnością głosu, Trevedicowi zrobiło się słabo. – Spędziła ze mną ostatnie chwile. Jeśli to byłaby ona, przyznałaby się gdzieś pomiędzy jedną złamaną kością, a drugą.

Miał wrażenie, że wszystko w jego wnętrzu przewraca się do góry nogami. Zrobiło mu się niedobrze, ledwie powstrzymał nadchodzące wymioty. Skulił się lekko, czując, jak krew odpływa mu z twarzy, momentalnie zrobił się blady niczym resztki zwałów śniegu, które jeszcze nie zdążyły się roztopić.

– Tak więc pozostajesz albo ty, albo ten... elf. – Azogh niemalże wypluł ostatnie słowo, a Trevedic zadrżał. Nie bał się już swojego losu, zdążył go zaakceptować. Wciąż jednak myślał o młodej dziewczynie, która im wczoraj usługiwała.

Nie zasłużyła na śmierć, a już na pewno nie na śmierć z rąk Kavrema. Szaleńca czerpiącego przyjemność z zadawania bólu innym.

– W takim razie chyba odpowiedź jest prosta? – zahuczał ktoś z wojowników, na co reszta zagrzmiała potwierdzająco. Trevedic zwilżył wargi i nabrał głębokiego oddechu.

Najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że jego śmierć pójdzie na marne. Nie zrobił nic, aby pomścić Mirenę, w żaden sposób nie przydał się Revinaldowi. Wręcz przeciwnie, może nawet pokrzyżował mu swoją głupotą plany? W końcu czasem wystarczył jeden kamyk, aby rozpętać całą lawinę złych wydarzeń i zaburzyć koleje losu.

Nagle jednak w pomieszczeniu zapadła cisza, a on ledwie wyłapał ruch za sobą. Ktoś przeszedł tuż obok niego zamaszystym krokiem, aż na sam środek izby. Jego luźne szaty szeleściły przy każdym ruchu i tylko dzięki temu Trevedic wyłapał, że postać ukłoniła się przed Azoghem.

– Panie.

– Co z moim synem?

– Śpi. Wciąż męczą go ciepłoty, ale zagrożenie życia minęło – odpowiedział stary, znajomy już Trevedicowi głos. Dławiący zapach ziół i kadzideł zaraz podpowiedział mu, kto taki wszedł do Długiego Domu.

Janh'ahm'ih, szaman ta'nehów i pośredni sprawca wszelkich tragedii, jakie przydarzyły się narodowi elmarniańskiemu. Trevedic aż zacisnął ze złości zęby, dławiąc w sobie chęć rzucenia się na starca.

– Dlaczego nie jesteś przy nim? – zapytał chłodno wódz.

– Słyszałem, żeście wszczęli obrady. Przypomniało mi się pewne bardzo ważne wydarzenie, które może wam rzucić nowe światło na sprawę – zarzęził swoim cichym, drażniącym wrażliwe uszy księcia głosem.

– Mówże czym prędzej, bo zaraz ich obu skrócę o głowę – warknął Azogh, który najwyraźniej tracił swoją cierpliwość.

– Nie dalej jak dwa, trzy dni po Nocy Jasności przyszedł do mnie Sen'en – zaczął i zawiesił głos, jak gdyby opowiadał im bajkę na dobranoc. – Zapytał mnie o trujące działanie roślin... niby chciał znieczulić konia. Odradziłem mu, bo...

– Pytał o jagody? – Azogh poruszył się nerwowo na swoim siedzisku, a wojownicy zebrani w izbie zaczęli szeptać między sobą zaskoczeni.

– Nie! Nie pytałem o jagody, tylko o coś, co przykróci cierpienia mojego wałacha! Połamał nogi na przebieżce po lesie, nie chciałem, żeby...!

– Skąd wiesz, że Vaadar został otruty jagodami? – wtrącił nagle Kavrem, a Trevedic, jakby zapominając, że przecież nie widział, odwrócił w jego stronę głowę. Nie rozumiał, co tu się działo. Dlaczego Sen'en stawał się głównym oskarżonym, mimo że nie miał nic wspólnego z zamachem na życie Vaadara, a prawdziwy winowajca siedział właśnie na ziemi?

– Wszyscy o tym wiedzą! Cała wioska...!

– Nieprawda! – krzyknął wściekle Kavrem. – To ty chciałeś zabić Vaadara? I to przez kogo, przez tę głupią kurwę, twoją siostrę, co to nogi przed każdym rozłoży?!

Po plecach Trevedica przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Nie miał nawet pojęcia kiedy sytuacja przybrała takiego tempa, przecież pogodził się już z wiszącym mu nad głową wyrokiem. Wiedział, że popsuł wszystko i miał na tyle odwagi, aby pokornie przyjąć swoją karę, podczas gdy okazuje się, że ktoś inny nadstawi za niego karku...? I to dosłownie.

– Pytał o jagody? – powtórzył pytanie Azogh, uderzywszy wcześniej pięścią w podłokietnik swojego siedziska.

– Nie, nie pytał – odparł szaman. – Ale ja mu o nich powiedziałem. Wyjaśniłem dokładne działanie i zabroniłem podawać zwierzęciu, bo umrze w wielkim bólu. Nie powiedziałem tylko, ile ich potrzeba, aby powalić nimi konia. I myślę, że tylko to uratowało Vaadara.

– Więc twoim zdaniem to Sen'en jest winowajcą? – zapytał Azogh, a pytanie zawisło w powietrzu. Szaman nie odpowiedział, ale też nie zaprzeczył, co dla wodza było równoznaczne z przytaknięciem. Wpatrywał się tylko w niego szeroko otwartymi oczami, a w izbie zapanowała cisza przerywana szeptami niedowierzania.

– Sen'en? Niemożliwe.

– Kavrem zbałamucił mu siostrę. Zszargał jego honor. Ale żeby uciekać się do tak podłego czynu?

– Zawsze wiedziałem, że to parszywy szczur.

– Zabić go!

– Powinien ponieść karę.

Trevedic poczuł na policzku powiew powietrza wywołany prędkim ruchem Kavrema. Zdążył tylko zmarszczyć brwi, a mężczyzna już rzucił się z wściekłym rykiem na Sen'ena, powalając go na ziemię i zaczynając okładać pięściami w dzikim szale.

Trevedic aż zacisnął mocno powieki, kiedy do jego uszu dobiegł dźwięk łamanej kości i zaraz poczuł metaliczny zapach tryskającej krwi. Kilku wojowników rzuciło się na Kavrema, aby odciągnąć go od Sen'ena, nim sam wykona na nim wyrok, ale ogarnięty amokiem mężczyzna nie dał się powstrzymać. Wciąż okładał pięściami swojego pobratymcę i już po chwili jego twarz przestała przypominać ludzką.

Wojownicy zauważając, że nic nie było w stanie powstrzymać teraz Kavrema, odpuścili po chwili, a Azogh również nie oponował. Trevedic był przekonany, że czerpał mściwą przyjemność z oglądania scen katowania Sen'ena. Mężczyzna zaczął dusić się własną krwią, początkowo jeszcze błagał Kavrema o litość, ale w krótkiej chwili nie potrafił już wypowiedzieć żadnego słowa. Zapewne ciosy uszkodziły mu szczękę, może nawet połamały ją w kilku miejscach.

Nie minęło dużo czasu, a Sen'en przestał dawać jakiekolwiek oznaki życia. Nie chrząkał, nie rzęził, nie krztusił się.

Trevedic przysłuchiwał się wszelkim odgłosom z coraz to większą paniką odmalowującą mu się na twarzy. Na bogów, jak mógł myśleć, że tylko zetną mu głowę? Gdyby Kavrem dowiedział się, że tak naprawdę to on przeprowadził atak na Vaadara, leżałby tam zamiast Sen'ena, tracąc wszelkie podobieństwo do człowieka. Byłby zgnieciony na miazgę, dławiłby się własną, umarłby przez skatowanie.

Wstrząsnął nim przeraźliwy dreszcz, a kolejne dźwięki łamanych kości, tryskającej na wszelkie strony krwi i regularnych uderzeń silnych pięści w niczym nie pomagały. Miał ochotę zniknąć, wleźć do najmniejszej dziury i udawać, że nie istnieje.

Jeszcze nigdy nie spotkał się z takim bestialstwem bezpośrenio. Wiedział, że Ta'nehowie byli nieobliczalni, ale to już był czysty sadyzm!

Nagle poczuł dotyk na ramieniu. Dokładnie na tym samym, na którym jeszcze niedawno zaciskała się ręka Kavrema, teraz katująca nieżywego już Sen'ena. Odskoczył na bok, blady i przerażony.

– To ja. – Xahen wydawał się zaskoczony jego reakcją, ale w żaden sposób jej nie skomentował. – Wstań – rzucił cichym, łagodnym głosem, który choć na chwilę odwrócił uwagę Trevedica od wydarzeń rozgrywających się kilka kroków dalej.

Mężczyzna złapał go za rękę, pomagając podnieść się na drżących nogach. Pchnął go lekko w stronę sieni, samemu jeszcze zostając w izbie. Trevedic nie miał zamiaru już się zatrzymywać, tylko prędko przeszedł do pomieszczenia, byleby znaleźć się jak najdalej od tych makabrycznych scen. Wiedział już jednak, że długo nie zapomni dźwięku łamanych kości i krztuszenia się własną krwią. Te odgłosy będą go prześladować w niejednym koszmarze.

Po jakiejś chwili (Trevedic wciąż nie potrafił ocenić upływu czasu, był zbyt wytrącony z równowagi) tuż obok niego znalazł się Xahen. Z dala od oczu swojego ojca i ludu, narzucił swoją kapę na drżące z przerażenia ramiona młodzieńca. Trevedic przyjął to z milczącą wdzięcznością, sam już nie wiedząc, czy trząsł się tylko ze strachu, czy może też i z zimna. W końcu miał na sobie jedynie cienką, lnianą koszulę i wełniane spodnie, przesiąknięte błotem. Nawet nie zauważył, jak bardzo przez to zmarzł.

W milczeniu wyszli z Długiego Domu i gdy tylko znaleźli się na rześkim powietrzu, poczuł ogarniającą go ulgę, ale też zmęczenie. Kolana się pod nim ugięły i sam nie wiedział, w jaki sposób pokonał odległość dzielącą ich od chaty Xahena, ale kiedy mężczyzna otworzył przed nim drzwi, nie zamierzał narzekać. Gospodarstwo Xahena jawiło mu się jako jedyny bezpieczny punkt na tym przeklętym półwyspie.

Weszli do głównej izby i Trevedic poczuł się, jakby ktoś wyssał z niego całą energię. Nogi odmówiły współpracy, a w głowie aż mu zawirowało. Ściśnięty z nerwów żołądek odpuścił, mag runął na ziemię i nie mogąc powstrzymać torsji, zwymiotował prosto na klepisko. Poczuł tylko, jak ktoś łapie go za włosy, tym razem delikatnie, nie targając nimi na wszystkie strony. Ostrożnie odgarnia mu je z twarzy, w żaden sposób nie krytykując go za zabrudzenie przestrzeni mieszkalnej zawartością swojego żołądka.

– Chodź – powiedział cicho Xahen, kiedy Trevedic niedbale otarł usta z żółci. Wojownik podniósł go bez problemu z ziemi, a on nie zamierzał oponować. Był wykończony, najchętniej zwinąłby się w kłębek i nie obudził już nigdy.

Bez słowa sprzeciwu pozwolił mężczyźnie wziąć się w ramiona. Ledwie trzymał głowę w górze, wątpił więc, że byłby w stanie przejść odległość dzielącą go od pomieszczenia sypialnego, dlatego też ramiona Xahena przyjął z niemą wdzięcznością.

Wojownik posadził go na sienniku i dotknął strzępek materiału przy jego zranionym kolanie.

– Poczekaj – rzucił tym samym, cichym głosem i dopiero teraz Trevedic wyłapał w jego tonie szorstkie nuty. Nie ruszył się jednak, czekał, nie zmieniając nawet pozycji i wsłuchując się w krzątaninę Xahena dobiegającą z izby. Zagryzł niepewnie wargę, kiedy usłyszał ciężkie, jakby zmęczone kroki. – Rozetnę ci spodnie. I tak do niczego się nie nadają – mruknął Xahen, utwierdzając Trevedica w przekonaniu, że coś było nie w porządku.

Nie odezwał się chociażby słowem, kiedy ten zabrał się za rozdzieranie jego ubrania, a następnie za bardzo delikatne przemywanie ran chłodną wodą. Wydawało się wręcz, że odkąd wziął Trevedica pod swój dach, nauczył się łagodności, momentami karykaturalnej, bo takie odruchy wciąż były mu obce, ale książę wyczuwał jego starania. Wiele się zmieniło, odkąd znalazł się w niewoli.

Polał ranę alkoholem (tak jak wcześniej nauczył go Trevedic), na co mag aż syknął z bólu, niegotowy na taki ruch. Odruchowo też cofnął się, ale Xahen przytrzymał go za uda w jednym miejscu.

– Wytrzymaj. – Znów ten z jednej strony spokojny, a z drugiej szorstki i odległy ton, którego Trevedic jeszcze u mężczyzny nie doświadczył. – Już – mruknął, przecierając jeszcze skórę pod raną, na której zebrały się krople trunku. – Potrzebujesz czegoś? – zapytał jakby machinalnie. Jakby wiedział, że tak wypada. Jakby nie chciał, aby Trevedicowi coś sprawiało dyskomfort, a z drugiej jakby chciał odejść stąd jak najszybciej.

Jak najdalej od niego?

W jednym momencie, jakby dostał obuchem w głowę, wszystko stało się dla niego jasne. Chłód bijący od Xahena, jego dystans oraz pozorny spokój.

On wiedział.

Wiedział doskonale, kto usiłował otruć Vaadara. Wiedział od samego początku, a mimo to próbował go ratować, tłumacząc przed swoim ojcem. Sen'en zginął za niewinność i Xahen również przyłożył do tego rękę, sam skierował na niego podejrzenia. Zrobił to z premedytacją, aby go uchronić przed śmiercią w męczarniach.

– Xahen... – zaczął, choć nie miał pojęcia, co powinien w tym momencie powiedzieć. Imię zawisło między nimi, niczym niewidzialna bariera odgradzająca ich od siebie.

– Powiem Ilimie, żeby przygotowała ci kąpiel i nowe ubrania – powiedział mężczyzna, wstając z kucek i odsuwając się od siennika.

Trevedic zagryzł wargę.

– Dokąd idziesz? – Nawet w swoich uszach zabrzmiał okrutnie żałośnie. Nie chciał, żeby Xahen zostawił go tu samego.

Samotność nagle wydała mu się przerażająca.

Wojownik zawahał się. Wydawało się, jakby chciał podejść do Trevedica, ale w ostateczności nie zrobił nic. Stał w miejscu, wpatrując się tępo w skulonego, wymęczonego i wciąż przestraszonego elfa.

– Muszę pomyśleć – rzucił tylko i już nie patrząc na młodzieńca, odwrócił się z zamiarem wyjścia. Nim to jednak zrobił, zatrzymał się na moment w progu drzwi. – Nie wiem ile razy mam już cię prosić, ale błagam, tym razem nie rób już niczego głupiego – poprosił niemalże błagalnie.

Trevedic aż uchylił w zdziwieniu usta. Nigdy wcześniej nie słyszał u Xahena takiego tonu głosu. Zrezygnowanego, a jednocześnie proszącego.

Xahen potrafił krzyczeć. Potrafił rzucać obelgami i drwinami. Tym razem jednak i jego to wszystko przerosło, a jedynym sposobem na poradzenie sobie z własnymi myślami, była ucieczka od Trevedica.

Mag przełknął ślinę, gdy ogarnęło go olbrzymie poczucie winy. Jeszcze nigdy nie było mu tak głupio. Wiedział, że zwykłe „przepraszam” w niczym by tu nie pomogło, ale nie zdążył nawet zdecydować się, by to powiedzieć, a już był sam.

Xahen nie zniósłby jego towarzystwa ani chwili dłużej.


2 komentarze:

  1. Hej. Rozdział jak zawsze świetny.
    Biedny ten nasz T. przeżył ,ale za jaką cenę. Biedactwo będzie miało na sumieniu dwa życia niewinnych ludzi. Myślę ,że dokonca to jeszcze do niego nie dotarło. Zato X. szybko wszystko zrozumial , szkoda mi go ,bo musiał poświęcić niewinna osobę,żeby T. przeżył. Ta cała sytuacja odbije się na nich dwoch. Jestem ciekawa do jakich wniosków dojdzie X. ? Co dalej zrobi z T.? Jest tyle pytań a tak mało odpowiedzi. Pozdrawiam i życzę weny i czasu na pisanie. W.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale to było dobre. Może i żaden z nich nie umie, ani nie chce tego nazwać ale teraz to już widać na 100% że się kochają.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.