Siedział na sienniku Xahena, wsłuchując się w odgłosy
krzątaniny, jaka dobiegała z izby głównej. Wojownik kazał mu
chwilę temu cierpliwie poczekać, a więc czekał, choć za bardzo
nie wiedział na co. Tak czy inaczej nie miał pojęcia, czym innym
mógłby się teraz zająć, dlatego nie oponował. Kiedy jednak do
pomieszczenia wrócił Xahen, niosąc ze sobą coś, czego obrzydliwy
zapach wypełnił całą przestrzeń, Trevedic nie był już taki
pewny, czy przypadkiem nie powinien uciekać.
Zmarszczył brwi, krzywiąc się mimowolnie. Zaraz tego pożałował,
dopiero co obita twarz bolała go przy każdym gwałtowniejszym
ruchu.
– Co tak śmierdzi? – jęknął, z trudem powstrzymując się,
aby nie zatkać nosa. Jeśli myślał, że te wszystkie dni, jakie
spędził z Ta'nehami już dawno zahartowały jego zmysł węchu,
najwidoczniej bardzo się mylił.
– Maść na twoje stłuczenia – powiedział Xahen z wyraźnie
słyszalnymi nutkami rozbawienia pobrzmiewającymi w głosie. – A
co, Waszej Wysokości nie pasuje zapach? – Nie byłby sobą, gdyby
z niego nie zakpił.
Trevedic słysząc to, oburzył się momentalnie, odsuwając się też
ukradkiem od Xahena.
– Śmierdzi jakbyś zebrał to ze stajni – prychnął. Ani myślał
nakładać coś tak cuchnącego na twarz. Kiedy więc wyczuł zamiar
wojownika, którego ręka już sięgała ku jego policzkowi, uchylił
się przed nią. – Ani mi się waż!
Xahen parsknął śmiechem na widok jego zmarszczonego czoła i
wykrzywionych z niesmakiem ust.
– Wolisz, żeby twoją książęcą twarzyczkę przez najbliższe
dni zdobyły fioletowe krwiaki?
– Lepsze to, niż maść z łajna.
Teraz Xahen już nie wytrzymał, nikt nie potrafił go tak rozbawić,
jak Trevedic i jego objawiająca się raz na jakiś czas królewska
postawa. Zaniósł się śmiechem, na co książę z całej siły
próbował się oburzyć, nie potrafił jednak przed sobą ukryć, że
naprawdę lubił jego głos. Dźwięczny, głęboki i beztroski, a to
ostatnie nie towarzyszyło mu byt często. Xahen miał zbyt wiele
problemów, by móc sobie częściej pozwalać na taką swobodę.
– Nie jest z łajna – powiedział, gdy już się uspokoił. –
To po prostu papka z ziół. Są w niej kwiaty strączylca i zielona
malja, jak się je ze sobą zetrze, powstaje taki zapach –
wytłumaczył mu spokojnie. – Świetnie działa na wszelkie
obrzęki.
Trevedic w odpowiedzi zmarszczył niechętnie nos, który w tamtym
momencie wydawał się jeszcze bardziej zadarty niż zazwyczaj.
Założył ręce na piersi i brakowało jeszcze tylko tupnięcia
nogą, aby dopełnić obraz urażonego książątka.
– Nie posmaruję się tym.
– Ja cię posmaruję. – Xahen nie dawał za wygraną, znów
wyciągając rękę w stronę Trevedica. Chłopak wyczuwając to –
nie było to szczególnie trudne biorąc pod uwagę mocny zapach
specyfiku – podniósł się na równe nogi.
– Ani się waż!
Xahen nie mógł się powstrzymać, wstał, kierując się ku
Trevedicowi z palcami umazanymi lekiem.
– Nie bądź uparty, Wasza Wysokość – powiedział z
rozbawieniem, a książę odruchowo zaczął się cofać, natrafiając
ostatecznie na ścianę. Przeklął szpetnie w myślach, samemu
zaskakując się znajomością takich słów.
– Spróbuj tylko!
– Spróbuję – droczył się z nim Xahen, dosłownie zapędzając
go w kozi róg i odcinając drogę ucieczki. Aż się zaśmiał
zwycięsko, kiedy Trevedic jęknął niczym największy cierpiętnik.
– Xahen! Bądź poważny!
– Ależ jestem. Właśnie ci pomagam. – Złapał go za ramię i
na moment przyjrzał się jego sinemu policzkowi, zapuchniętemu
nosowi oraz przeciętej dolnej wardze. Wiedział jednak, że to tylko
kropla w morzu obrażeń Trevedica i przekonał się o tym w
momencie, w którym młodzieniec się szarpnął. Zrobił to zbyt
gwałtownie, na co obite żebra zaprotestowały przeszywającym
bólem. – Widzisz? Chcesz się dalej z tym męczyć? Będzie cię
boleć jeszcze przez parę najbliższych dni – dodał, pochylając
się nad zniechęconym Trevedicem.
– No i co – zajęczał w słabym proteście.
– Pośmierdzi, pośmierdzi i przestanie – pocieszył go wciąż
rozbawiony Xahen, wyciągając ku księciu dłoń. Ten jeszcze
walczył, jeszcze próbował jakoś umknąć, jednak gdy poczuł na
skórze dotyk szorstkich palców wojownika, wiedział, że przegrał.
– Nienawidzę cię – sapnął jeszcze, nadymając bolące
policzki.
– Miło słyszeć. – Uśmiechnął się szeroko, rozprowadzając
specyfik po zasinieniach na twarzy młodzieńca i patrzył na niego z
bliska. Każdy krwiak i każde najmniejsze zadrapanie budziło w nim
nieznaną dotąd złość, którą jednak musiał w sobie zdusić.
Miał ochotę za każdy uraz zapłacić dwoma kolejnymi, aż wreszcie
Vaadar zrozumie, żeby trzymać swoje łapy z daleka od Trevedica.
Świadomość, że mógłby pobić go znowu, przerażała go, choć
próbował o tym nie myśleć.
Książę stał spokojnie, krzywiąc się od czasu do czasu, kiedy
niedelikatne palce Xahena mocniej nacisnęły na któreś z bolących
go miejsc. Nie rzucał się już, wiedział, że z wojownikiem nie ma
szans. Z drugiej strony też maść rzeczywiście niosła ulgę,
stwierdził więc, że ten raz – dla swojego dobra – może się
ugiąć.
– Dobra, a teraz się rozbierz.
Oczy Trevedica, które dotąd były przymknięte, teraz otworzyły
się szeroko, zupełnie jakby mogły zobaczyć pochylającego się
nad nim mężczyznę.
– Że co?
– Oberwałeś też w brzuch, prawda? Widzę przecież, że ledwo
się ruszasz. Rozbierz się.
Cieszył się, że miał na twarzy ciężką, lepką maź – a
cieszyłby się jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że jest koloru
zgniłej zieleni. Poczuł, jak robi mu się gorąco ze wstydu,
policzki zapłonęły mu żywym ogniem. Całe szczęście, że Xahen
tego nie widział. Tylko po wystającym spod włosów szpiczastym
uchu można było zauważyć, że się zaczerwienił.
– Nie ma mowy – burknął.
– Powiedziałbym ci, żebyś posmarował się sam, ale podejrzewam,
że tego nie zrobisz – zauważył słusznie Xahen, na co Trevedic
nie mógł zaprzeczyć, choć już otwierał usta, aby to zrobić.
Miał rację, niechęć do tej substancji wygrywała wszystko.
Syn wodza zaśmiał się, po czym niechlujnie wytarł dłoń w
materiał swoich spodni – raczej nie przejmował się ich
czystością – a następnie złapał za brzegi tuniki Trevedica.
Chłopak jęknął ciężko, ale doskonale wiedział, że jego
protest nie przyniósłby zbyt wielkich rezultatów. Uniósł więc
ręce, pozwalając Xahenowi ściągnąć z siebie górną część
garderoby.
Odchrząknął nerwowo, kiedy stanął przed mężczyzną półnagi.
Zgarbił się, odruchowo łapiąc się lewą ręką za prawy łokieć,
jakby chciał w jakiś sposób się zakryć.
Xahen już miał rzucić jakimś kąśliwym komentarzem,
wyśmiewającym nieśmiałość Trevedica, ale słowa zamarły mu na
języku, kiedy odkrył posiniaczoną skórę chłopaka. Patrzył na
fioletowe wykwity w okolicach żeber, śledził rozległego krwiaka
ciągnącego się od mostka, aż nad pępek i liczył w myślach
każdego najmniejszego siniaka, jakby chcąc zapamiętać ich układ,
aby później...
No właśnie, co? Zamierzał odpłacić się Vaadarowi?
Zacisnął zęby tak mocno, że aż zabolała go szczęka. Nie miał
pojęcia, dlaczego tak reaguje na widok pobitego Trevedica, ale gdyby
teraz ktoś postawił przed nim brata, nie ręczyłby za siebie.
– Bardzo boli? – zapytał, odsuwając się i prowadząc chłopca
do siennika, gdzie zostawił małą, glinianą miseczkę z dopiero co
zrobionym przez siebie specyfikiem.
Trevedic drgnął. Nie spodziewał się takiego pytania, a jeszcze
bardziej nie spodziewał się tonu, którym zostało ono
wypowiedziane.
Xahen się... martwił?
Przełknął ślinę, czując się naprawdę dziwnie z tą
świadomością. Bez słowa usiadł w wyznaczonym przez mężczyznę
miejscu, a kiedy chłodna, zniszczona pracą dłoń przesunęła się
po jego piersi, zadrżał niekontrolowanie. Momentalnie zrobiło mu
się goręcej, co zrzucił na efekt działania maści, jaką Xahen
zaczął na nim rozsmarowywać.
Przez cały czas, kiedy mężczyzna rozprowadzał na jego obrażeniach
lek, bał się chociażby poruszyć. Wstrzymał też oddech w
momencie, w którym Xahen przysunął się do niego jeszcze bliżej –
tak blisko, że Trevedic poczuł ciepło bijące od jego ciała.
– Już. – Na te słowa czekał z utęsknieniem. Czym prędzej
odsunął się od mężczyzny jak poparzony, próbując unormować
swoje przyspieszone bicie serca. Gdyby tylko mógł, najchętniej
schowałby się właśnie do jakiejś wyjątkowo głębokiej dziury,
byleby tylko wyrzucić z głowy dotyk dłoni wojownika. Niestety,
wciąż czuł powidok przesuwających się na skórze szorstkich,
mocnych, a przy tym paradoksalnie delikatnych palców.
Przełknął ciężko ślinę, nie rozumiejąc, co właśnie się z
nim dzieje. Nie wiedział, skąd to gorąco rozpalające mu się w
piersi, zalewające go całego i spływające w dół. Aż pobladł,
gdy zdał sobie sprawę, która część jego ciała zaczęła
najbardziej reagować.
– Ja... – sapnął i szybko wstał, odwracając się do Xahena
plecami. – Muszę się ubrać!
– Teraz? Maść powinna trochę się wchłonąć, później możesz
ją zmyć – powiedział niczego nie świadomy Xahen.
– Zimno mi, muszę coś na siebie założyć – powtarzał niczym
mantrę i szybko złapał za swoją tunikę, którą Xahen rzucił na
kraniec siennika.
– Pobrudzisz tylko ubranie – oponował dalej Xahen. – Chodź,
usiądziesz przed paleniskiem. Tam nie powinieneś zmarznąć. Ilima
ugotowała też jakąś zupę, rozgrzeje cię – mówił, a Trevedic
zagryzł wargę, nie potrafiąc zrozumieć, co się właśnie działo.
Dlaczego Xahen był tak opiekuńczy?
Dlaczego przejmował się jego stanem, który przecież wcale nie
zagrażał życiu? Ba! Trevedic mógł normalnie funkcjonować, nawet
z tymi rozległymi siniakami w okolicach brzucha. To nie było nic,
czym członek tak zahartowanego ludu Ta'nehów mógłby zaprzątać
sobie myśli.
Przełknął zgęstniałą w gardle ślinę.
Całkowicie już się w tym wszystkim gubił.
***
Był środek nocy, kiedy zbudził go huk. Odgłos zdawał się odbić
echem w jego głowie, drażniąc wrażliwe na bodźce uszy księcia,
który aż skrzywił się, odczuwając fizyczny ból wywołany falą
dźwięku. Zacisnął rękę na kocu, którym był okryty i zamarł w
bezruchu, nasłuchując.
Pomieszczenie wypełniał jedynie ciężki oddech śpiącego po
drugiej stronie pomieszczenia Xahena, skrzypienie pracujących,
drewnianych ścian, czy trzask płonącego za ścianą w palenisku
ognia. Nic bardziej podejrzanego.
Przyśniło mu się to? Sam już nie wiedział, ale po dłuższej
chwili wytężania słuchu doszedł do wniosku, że tak rzeczywiście
musiało być. Uspokojony tą myślą, przekręcił się na bok, aby
znów zasnąć, gdy poczuł przeszywającą chęć podniesienia się.
Zupełnie, jakby był jedynie marionetką, którą ktoś sterował i
ku swojemu zdziwieniu, najpierw usiadł, a następnie, odrzucając na
bok koc, wstał.
Nie miał pojęcia co się dzieje. Ciało poruszało się samo, bez
udziału jego woli. Kiedy usiłował wrócić na siennik, kończyny
go nie posłuchały, a nogi parły do przodu. Stawiał więc bose
stopy na zimnej ziemi, kierując się... sam nie wiedział gdzie. I
choć powinno go to przerazić, wcale nie czuł strachu, a
przynajmniej nie czuł go fizycznie. W głowie zaś kłębiła się
cała masa myśli, jednakże nie towarzyszyło temu przyspieszone
bicie serca, czy nierównomierny oddech, jak zazwyczaj przy
odczuwaniu stresu.
Wyszedł najpierw do izby głównej, gdzie wciąż płonął ogień.
Jeden z psów leżących tuż przy drzwiach, podniósł głowę, ale
Trevedic nawet nie zarejestrował jego obecności, starając się
przejąć kontrolę nad własnym ciałem. Niemożność zapanowania
nad własnymi członkami była co najmniej dezorientująca, jeśli
nie przerażająca, ale jednak – wciąż fizycznie nie czuł
strachu, który przecież powinien nim zawładnąć.
Jego głowę zalała fala myśli, że znów mógł znaleźć się pod
wpływem iluzji jakiejś przerażającej istoty, tak jak to miało
miejsce na polowaniu. Kiedy wyszedł prosto w chłodną noc bez
żadnego okrycia, był już niemal przekonany, że jego domysły są
prawdziwe. Nie mógł krzyknąć, nie mógł nawet zatrzymać się,
nie mówiąc już o zawróceniu w stronę ciepłego wnętrza domu,
tylko wciąż parł na przód. Zimno gleby wydawało się nie do
zniesienia, a jednak kroczył przed siebie bosy, modląc się
jednocześnie w myślach do prastarych elfów, żeby mu jakoś
pomogły.
Wiedział, że demoniczne istoty zamieszkujące kontynent były
bardzo niebezpieczne i doświadczony poprzednim spotkaniem z nimi,
wiedział, że znajduje się w niezwykle patowej sytuacji. W
szczególności, że nie wyglądało na to, aby Xahen się obudził i
zdał sobie sprawę z jego nieobecności.
Nie było więc nikogo, kto mógłby go uratować.
Nie miał wątpliwości, że właśnie znajdował się w przedziwnej
iluzji, której jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył. Tkwił
uwięziony we własnym umyśle i czy tego chciał, czy nie, mógł
pozostać jedynie biernym obserwatorem dalszych wydarzeń.
Szybko zorientował się, że nieznana siła kieruje go w stronę
polany. Przemierzał puste, ale znajome dróżki między chatami. Za
dnia tętniły życiem, a teraz, w samym środku nocy, były
pogrążone we śnie wraz ze swoimi domownikami. Wioskę otulała
błoga cisza, nie było słychać nawet odgłosów zwierząt, a
jedynie pohukiwania leśnych ptaków przerywane świstem wiatru i
szelestem wciąż nagich gałęzi drzew. Ta atmosfera, choć wydawała
się przezornie sielska, napawała go niepokojem, bał się tego, co
za chwilę może zastać, a jego pracujący na najwyższych obrotach
umysł podsuwał mu coraz to straszniejsze sceny.
Znalazł się w maleńkim zagajniku, idąc wydeptaną między
krzewami ścieżką, aż następnie wyszedł na polanę. Pod stopami
poczuł mokrą, chłodną trawę, gdy nagle przez jego głowę
przeszedł kolejny impuls, tak jak wtedy, gdy usłyszał huk. Tym
razem jednak już niczego nie słyszał, a widział, bo przez kilka
uderzeń serca był w stanie dostrzec ostry rozbłysk światła, aż
nagle...
Stał na polanie.
Zamrugał, rozglądając się dookoła.
Widział drzewa, wysokie zarośla, majaczące się w oddali dachy
domów i widział też księżyc. Niesamowicie duży, zawieszony
wysoko na niebie w towarzystwie kilku jasnych punkcików. Wpatrzył
się w nie, nie dowierzając.
To było niebo. Nocne niebo. Widział je po raz pierwszy w życiu. Na
chwilę zapomniał jak się oddycha, a oczy zaszły mu łzami.
Wpatrywał się w sklepienie, chłonąc z tego jak najwięcej – bał
się, że za moment wróci do poprzedniego stanu, w którym otaczała
go pustka.
Świat, nawet skąpany w ciemności nocy, był piękny, a otaczające
go barwy wydawały się intensywne. Uchylił usta, nie mając
pojęcia, co się stało, ale nawet nie dociekał. Był zbyt przejęty
nowym doświadczeniem, aby móc jakkolwiek inaczej zareagować.
– Trevedicu. – Z transu wyrwał go znajomy głos. Rozejrzał się
z przerażeniem dookoła, nie wiedząc skąd pochodzi, gdy nagle tuż
przed nim pojawiła się sylwetka starszego mężczyzny z siwym
warkoczem przerzuconym przez ramię. Zamrugał, patrząc postać,
której nie widział nigdy wcześniej, a jednak wiedział kto przed
nim stał.
– Najwyższy... – szepnął, uchylając w zdziwieniu usta.
Revinald uśmiechnął się lekko.
– Albert ci przekazał?
Książę zmarszczył brwi, przypominając sobie słowa brata podczas
ich ostatniego spotkania, będącego zarazem pożegnaniem.
Czekaj na znaki – słowa Alberta zdawały się same
rozbrzmieć w jego głowie. Teraz już rozumiał, że to wszystko,
czego dzisiaj doświadczył, to nic innego jak magia Oka Elmarnaki.
Potężna siła największego maga wyspy, któremu niestraszne były
nawet pieczęcie nałożone przez wroga. Dopiero teraz zrozumiał, co
oznaczał tytuł, jaki nosił Revinald wraz z brzemieniem bycia
„Najwyższym” i wiedział też, jak wiele jemu samemu brakuje do
tego miana.
Mimo że już zdawał sobie sprawę, że nic, czego właśnie
doświadczał, nie było prawdą, musiał zapytać:
– To iluzja, prawda?
– Tak, Trevedicu. Moja iluzja. Nie jestem aż tak potężny, aby
zwrócić ci wzrok. Gdybym był, uwierz, już dawno bym to zrobił.
Są rzeczy, na które magia nie ma wpływu.
Książę uśmiechnął się smutno. Kiwnął głową, podnosząc
jeszcze spojrzenie na niebo, które w rzeczywistości było jedynie
wytworem wyobraźni, ale nawet jeśli miał tego świadomość,
musiał się tym nacieszyć.
– Czemu mnie wezwałeś, mistrzu?
– Mam dla ciebie zadanie. Jestem wciąż zbyt słaby, aby działać
samemu i jedynie co mogę, to rzucać zaklęcia z daleka. Moje obecne
ciało jest na wyczerpaniu, szukam nowego, godnego naczynia, a gdy
już je znajdę, zniknę na kilkanaście dni. W tym czasie wiele się
wydarzy, a nie możemy pozwolić sobie na bezczynność. Albert
wykonuje powierzone mu zadanie, czas na ciebie.
Po plecach Trevedica przebiegły dreszcze, kiedy złote oczy maga
zatrzymały się na nim. Nigdy wcześniej ich nie widział, ale nie
miał pewności, czy w rzeczywistości również tak wyglądały.
Może to kolejny wytwór iluzji?
– Zrobię co mogę – szepnął.
– Wiem. Od tego będzie wiele zależeć. A teraz skup się, mój
uczniu – to mówiąc, kucnął i odchylił jedną ręką przydługie
źdźbła pożółkłej po zimie trawy, odsłaniając maleńką,
dopiero wyrośniętą roślinkę. – Ma cztery ostro zakończone
liście. Dotnij.
Trevedic pochylił się i wziął w palce delikatną łodyżkę, po
czym zmarszczył z niezrozumieniem brwi.
– Zerwij – polecił, co Trevedic uczynił niemal od razu. – I
schowaj. – Zawahał się, po czym wcisnął za sznur podtrzymujący
jego luźne spodnie. – A teraz chodź dalej, do tych krzaków. –
Revinald nie patrząc nawet na niego, wstał i doprowadził go do
wskazanego miejsca. – Widzisz te czarne owoce? – Książę z
wolna kiwnął głową. – Przyjdziesz tu w dzień wykonywania
zadania i je zerwiesz. Później zgnieciesz je razem z tą rośliną,
która do tego czasu zdąży już uschnąć i podasz wodzowi tej
wioski.
Trevedic zamrugał. Patrzył na Revinalda już nie z ciekawością i
chęcią dostrzeżenia każdego szczegółu w jego wyglądzie, a ze
zdezorientowaniem.
– Ale jak to... podać? – Naprawdę nie wiedział, jak Oko sobie
to wszystko wyobrażało. – Nie mam z nim styczności, nie jemy
razem posiłków, w ogóle nie przebywam w jego obecności, tylko...
– Wiem, książę, wiem – wtrącił łagodnym tonem. – Nie
dałbym ci zadania, którego nie można wykonać – uspokoił go. –
Za cztery dni wódz wyda ucztę dla najbliższych sobie ludzi. Jego
syn weźmie cię tam z sobą, gdyż takie będzie życzenie jego
ojca. Po jakimś czasie zostaniecie sami, nim to się jednak stanie,
musisz wlać sok z owoców do zupy, którą wódz będzie jadł. To
ważne – dodał, podnosząc na niego przeszywające spojrzenie, a
po plecach Trevedica przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
Przypomniała mu się rozmowa z Okiem, którą odbyli kilka lat temu.
Mag miewał przebłyski przepowiadające przyszłość, jedne niezbyt
wyraźne i trudne do interpretacji, a inne wręcz przeciwnie –
jasne i klarowne, takich, których nie dałoby się opacznie
zrozumieć. Nie zdarzało się to jednak regularnie, Revinald nie
miał na to żadnego wpływu, wizje same zstępowały do jego umysłu.
– Jeżyna diabelska zabija od razu, jednak skruszone liście
rośliny, którą zerwałeś, opóźnią ten proces, dzięki czemu
wódz nie padnie od razu nad strawą – powiedział mag, a Trevedic
musiał zamrugać, gdyż obraz przed oczami zaczął mu się
rozmazywać. – Gdy Azogh wyzionie ducha, podejrzenie spadnie na
jego syna z nieprawego łoża, Xahena. Nikt nie będzie podejrzewać
ciebie, gdyż ciebie już dawno tam nie będzie. – Trevedic nie
wiedział dlaczego, ale zrobiło mu się słabiej. Wszystko zaczęło
się ze sobą zlewać, a świadomość, że musi zrobić coś, co
pogrąży Xahena, sprawiła, że na moment zapomniał jak się
oddycha.
– Ale... dlaczego?
– Musimy ich osłabić od środka. Musimy ich ze sobą skłócić,
tylko tak uda nam się przejąć prowadzenie – mówił, ale
Trevedic już przestał słuchać. Słowa dobiegały do niego jak zza
grubej ściany, a on się dusił. Nie mógł nabrać powietrza, a na
dodatek ogarnęła go ciemność. Znów nic nie widział, nie było
ani dużego księżyca, ani polany, ani nawet Revinalda, był tylko
on sam, duszący się, zupełnie, jakby coś zacisnęło się na jego
płucach, i ze świadomością, że musi...
– Vedi! Obudź się! – Coś nim potrząsało. Czuł mocny dotyk
silnych rąk na swoich ramionach, a głos wypełniający teraz całą
jego głowę, drżał z przerażenia.
Wreszcie jednak poczuł się, jakby po długiej walce udało mu się
wynurzyć z lodowato zimnej wody. Zaczerpnął powietrze, a
rzeczywistość wróciła do niego ze zdwojoną siłą.
– Wszystko w porządku? Na Prastarego Ojca, jesteś cały spocony.
Masz gorączkę – mówił nerwowo Xahen, a Trevedic wiedział już,
że znajduje się w izbie sypialnianej, na swoim sienniku. Że to
wszystko, czego doświadczył, było iluzją Revinalda, a mimo to
wiedział również, że mag naprawdę się z nim skontaktował.
Wyznaczył mu zadanie, któremu musi sprostać, tym samym zdradzając
Xahena.
Szorstkie dłonie zaczęły dotykać jego twarzy, aby sprawdzić, w
jak złym stanie jest książę, a ten miał ochotę odepchnąć je
od siebie, krzyknąć na wojownika, żeby nigdy więcej go nie
dotykał. Nie chciał dopuszczać go jeszcze bliżej, nie chciał się
przywiązywać i nie chciał czuć się winny, kiedy już wykona
polecenie Revinalda.
– Nic mi nie jest – szepnął Trevedic, podnosząc się do siadu.
– To tylko zły sen.
Xahen odetchnął ciężko, nie pozostawiając księciu złudzeń, że
się... martwił. Miał ochotę krzyczeć, a później okładać go
pięściami tak długo, aż skończą mu się siły. Dlaczego Xahen
taki był? Dlaczego właśnie teraz, kiedy Trevedic czuł się
zamknięty w potrzasku, przejmował się jego stanem i był taki...
opiekuńczy?
Dlaczego, do cholery, tak mu mieszał w głowie?
– Nie oddychałeś – powiedział, a nutki strachu wciąż
wyraźnie odbijały się w jego głosie. – Najpierw coś
krzyczałeś, a jak do ciebie podszedłem, zacząłeś się dusić,
aż wreszcie tak po prostu przestałeś oddychać.
Trevedic przełknął ślinę.
– To nic. Możemy dalej spać – spróbował zbagatelizować.
– Chodź do mojego posłania. Będę cię mieć na oku i...
– Przestań! – krzyknął. Nie wytrzymał. Emocje zaczęły z
niego kipieć, zalewając go nieznaną dotąd żółcią. –
Przestań taki być! Przestań opatrywać moje obrażenia po walce,
przestań mnie doglądać, przestań się mną przejmować! Po prostu
mnie zostaw!
Słowa zawisły między nimi. Xahen się nie odezwał, zamarł w
bezruchu, patrząc na ogarniętego furią Trevedica, który wyglądał,
jakby zaraz miał się na niego rzucić z pięściami. Nic więc nie
zrobił, a jedynie westchnął ciężko, po czym wstał z siennika
księcia.
– Mam po prostu nadzieję, że nic ci nie jest – powiedział z
wolna, po czym ruszył ku wyjściu z pokoju. – Prześpij się.
Zostawię cię samego – dodał, ku zdziwieniu Trevedica.
Spodziewał się, że Xahen zareaguje agresją za tę zniewagę. Że
złapie go za poły koszuli i uspokoi kilkoma silnymi ciosami, a
jednak nic takiego nie miało miejsca. Co więcej – Xahen się
wycofał. Dał mu przestrzeń do namysłu, zostawił go samego i
powiedział to wszystko z takim spokojem, że wyrzuty sumienia odbiły
się echem w jego głowie.
A najgorsze w tym wszystkim, że naprawdę czuł się coraz bardziej
rozdarty. Znalazł się w pułapce, z której nie było dobrego
wyjścia. Mógł albo zdradzić swój lud, albo Xahena.
I co najgorsze, żadna z opcji nie wydawała się właściwa.
O losie i co teraz? Biedny V. Nie dosyć, że tyle przeżył ,to jeszcze musi zrobić coś takiego. nie chciałabym być na jego miejscu ,a do tego X jest taki kochany i tak się nim opiekuje . Rozdział jak zawsze świetny . Pozdrawiam W.
OdpowiedzUsuń