Albert przez cały dzień wędrówki próbował udawać, że nic mu
nie jest, a jątrząca się rana, barwiąca jego ubranie na
nieprzyjemny brunatny kolor, to tylko zranienie. Leonar widział
jednak, że książę udawał, nawet jeśli szedł przed siebie bez
grymasu bólu. Zdarzały się momenty, w których, gdy Albert myślał,
że nie jest obserwowany, krzywił się, a jego oddech stawał się
nierównomierny. Na czole występowały krople potu, a on zaciskał
zęby, byle tylko nie dać niczego po sobie poznać. Nie miał
pojęcia, że uwadze sługi nie umknęłoby nawet najmniejsze
drgnięcie mięśni na jego twarzy. Odkąd tylko ruszyli dalej, a
noga przestała go boleć – wróciła do stanu sprzed ataku –
Leonar nie mógł przestać zerkać na swojego księcia z
przestrachem. Zupełnie, jakby ten lada moment miał paść na ziemię
martwy.
Miał wyrzuty sumienia, że sam otrzymał pomoc, a potomek królewski
musiał męczyć się z tak poważną raną, która może i nie
uniemożliwiała chodzenia, ale jednak wciąż mogła nabawić im
kłopotów. Nie miał jednak odwagi protestować, nie po tym, jak
wcześniej został zbesztany przez Alberta. Szedł więc za nim bez
słowa, taszcząc ich wszystkie rzeczy wraz z truchłem jakiegoś
wielkiego ptactwa upolowanego przez Ta'nehów. Jeden – jedyny –
pozytywny akcent całego zdarzenia, teraz przynajmniej nie musieli
już martwić się o jedzenie.
Wreszcie słońce zaczęło skłaniać się ku zachodowi, a oni,
zmęczeni (choć Leonar mógłby przejść jeszcze trochę, ale
patrząc na Alberta, nie chciał nawet tego proponować) zarządzili
postój na polanie tuż przed ścianą lasu.
– Rano będziemy musieli przez niego przejść. Revinald mówił,
aby go ominąć... – Albert nabrał głębokiego oddechu, jakby
samo mówienie go męczyło. Leonar rzucił w jego stronę tylko
krótkie spojrzenie, po czym zabrał się za rozpalanie ogniska.
Książę siedział wsparty o pień drzewa i choć początkowo sam
się upierał, aby pomóc, ostatecznie musiał zrozumieć, że
naprawdę brakuje mu sił. I choć jeszcze się stawiał – jedynie
dla zasady – Leonar wreszcie wyperswadował mu jakikolwiek
nadmierny ruch. Wolał zająć się wszystkim sam, w szczególności,
że dzięki specyfikom Oka Elmarnaki rozbicie obozu nie było niczym
szczególnie trudnym. – Ale nie mamy tyle czasu – mruknął,
marszcząc brwi. Musiał doskonale zdawać sobie sprawę ze swojego
ciężkiego stanu. – Pójdziemy na skróty, będziemy na miejscu
jeszcze jutro przed zachodem słońca – stwierdził, na co Leonar
pokiwał głową, spoglądając jeszcze na drzewa.
– Skoro będzie szybciej, to czemu Oko mówiło, aby go ominąć? –
zapytał.
– Pewnie dlatego, że jest niesamowicie bujny, będzie ciężko go
przejść – odparł, zerkając jeszcze w stronę lasu, który
rzeczywiście wydawał się nieprzenikniony. Widzieli tylko pierwszy
rząd rosnących krzewów i drzew, dalej rozpoczynał się mrok tak
gęsty, że mimo dopiero co szarzejącego nieba, nie byli w stanie
dostrzec, co jest głębiej.
Po plecach Leonara przebiegł nieprzyjemny dreszcz, gdy po dłuższym
wpatrywaniu się w czerń miał wrażenie, jakby... ona również
patrzyła na niego? Potrząsnął głową, odwracając szybko
spojrzenie na truchło ptaka leżące tuż przed nim, po czym zabrał
się za oporządzanie go. Zdecydowanie był wykończony wydarzeniami
dzisiejszego dnia, stąd te dziwne myśli, usprawiedliwił się.
Gdy ptaszysko było już oskubane z pierza i wypatroszone, a Leonar
chciał nabić kawałki jego mięsa na badyle, które później
wbiłby w ziemię nad ogniskiem, kątem oka dostrzegł, że książę
zasnął. Pewnie by go ten fakt w żaden sposób nie zdziwił, gdyby
nie to, że Albert drżał niekontrolowanie, jakby odczuwał
niewyobrażalny chłód.
Leonar nie myślał zbyt długo, od razu zdjął z siebie kapę,
którą zabrał ze sobą podczas ucieczki ze stajni, po czym obszedł
palenisko i nachylając się nad księciem, narzucił na niego swoje
okrycie. Skrzywił się, dostrzegając na przystojnej twarzy Alberta
mocne wypieki i spływające po nich krople potu. Nie miał
wątpliwości, że to wszystko wina rany, która dawno już powinna
zostać opatrzona przez medyka. Polanie jej wodą i zawinięcie
szmatą niewiele dawało.
Kucnął przed śpiącym księciem, którego usta raz po raz
wykrzywiały się w bólu. Wyciągnął rękę i zawahał się przez
moment, po czym odgarnął jego zbijające się w stronki, jasne
włosy na bok. Nawet teraz, w tak ciężkim stanie prezentował się
iście królewsko. Mocna linia żuchwy, idealnie prosty nos,
nieskazitelnie gładka cera... i nawet gęsty zarost, który rósł w
najlepsze nie przeszkadzał mu w książęcej prezencji.
Leonar skrzywił się, kiedy w jego głowie znów pojawiły się
myśli, że mogą nigdy nie dotrzeć do celu. Podniósł głowę,
patrząc na bezchmurne, czarne niebo, na którym jasno świeciły
gwiazdy i połowa księżyca.
Nawet gdyby chciał, wędrówka teraz nie miałaby żadnego sensu.
Jeszcze tylko zgubiłby drogę w tej gęstwinie drzew – albo, co
gorsza wpadliby w jakieś bagno i już nigdy nie uszliby z niego
cało. Musiał więc czekać do rana, a wtedy, choćby miał wypluć
swoje własne płuca, dotaszczy księcia do celu.
Miał tylko nadzieję, że tam, dokąd dojdą, ktoś już będzie na
nich czekał i udzieli Albertowi odpowiedniej pomocy. W innym
wypadku...
Zacisnął mimowolnie dłoń na materiale swoich brudnych, przydużych
spodni. Zagryzł wargę, walcząc z zalewającą go nagłą falą
stanowiącą mieszaninę rozpaczy i bezsilności.
W innym wypadku książę może nie dożyć kolejnych dni.
***
Był na polanie. Rozejrzał się, dostrzegając majaczące się w
oddali białe mury zamku ze spadzistym, błyszczącym w świetle dnia
dachem i powiewającymi na wietrze chorągwiami na wieżach
wartowniczych.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się chwilę, skąd znał ten widok.
Coś mu podpowiadało, że był mu on szczególnie bliski, jednak nie
wiedział, dlaczego.
– Pięknie, prawda? – Usłyszał padające słowa tuż obok.
Drgnął, po czym szybko obrócił się w stronę stojącego tuż
obok mężczyzny.
Ojciec? Co on tu robił?
– Nasze dziedzictwo – powiedział z rozrzewnieniem, uśmiechając
się tak, że głębokie zmarszczki w kącikach oczu tylko bardziej
się uwydatniły. – Coś, z czego powinniśmy być dumni. I co
powinniśmy chronić za wszelką cenę.
Albert pokiwał głową, choć nie wiedział dlaczego, ale nie
umiałby nie przyznać mu racji. Ten zamek, otaczające go pola,
lasy, wszelka zwierzyna i żyjący na tym terenie ludzie byli dla
nich wszystkim. Co by się nie działo, musieli stawać w ich
obronie, takie otrzymali zadanie nadane przez przodków.
– Och tato, a ty znów przynudzasz – jęknęła Mirena, która
nagle pojawiła się tuż obok. Schyliła się po rosnącego dziko
białego kwiatka i zerwała go, wsuwając sobie za swoje szpiczaste
ucho, wystające ponad burzę jej jasnych włosów.
– Mirena... – Z ust Alberta wydobył się szept, kiedy nagle coś
nieprzyjemnie ścisnęło go za gardło.
Jeśli ona tu była, to oznaczało tylko, że wszystko, co widział
to...
– Sen. – Ktoś dokończył. Odwrócił się gwałtownie, tylko by
dostrzec podchodzącą do niego kobietę. Długie, niemalże
platynowe włosy powiewały na wietrze, a w zielonych oczach
przebłyskiwał jedynie smutek.
– Gdzie jest Trevedic? – zapytał, rozglądając się dookoła z
przerażeniem. – On tam został z nimi. Zostawiłem go, bo tak mi
kazało Oko... nie powinienem... nie powinienem, coś mu może się
stać... – Nagle zalała go tak silna fala paniki, że ledwo mógł
nabrać powietrza. Zaczął się dusić, zupełnie, jakby znalazł
się pod wodą i nie mógł wypłynąć na powierzchnię, bo ktoś
cały czas podtrzymywał jego głowę. Topił się. Czuł to. Czuł
ciecz zalewającą jego płuca, uniemożliwiającą oddychanie.
– Spokojnie. – Ramiona matki objęły go czule, a on, jakby
wreszcie wypłynął na powierzchnię, nabrał głębokiego,
spragnionego oddechu. – Nie ma go tu z nami, bo jest jeszcze tam,
po drugiej stronie.
Zamrugał. Nic z tego nie rozumiał. Oczy wypełniły mu się łzami
i nagle poczuł się jak mały, zagubiony w świecie chłopczyk.
– Jak to?
– Żyje. Trevedic żyje. Jeszcze trochę minie, nim do nas dołączy
– to mówiąc, spojrzała mu głęboko w oczy. Na jej ustach
pojawił się lekki uśmiech, a po chwili znów się uchyliły, jakby
chciała coś dodać, jednak w zamian padło tylko znajome:
– Książę...! Książę, proszę, obudź się!
Zmarszczył brwi. Dlaczego miałby się budzić?
– Musisz zjeść. – Nie musiał przecież, nie czuł głodu. –
Choć odrobinę. – Uchylił powieki, krzywiąc się, gdy coś
zaczęło targać jego ramieniem. Skierował swoje zamglone
powidokiem snu, niebieskie oczy prosto w te przestraszone niczym u
sarny.
Leonar pochylał się nad nim, otoczony blaskiem płonącego mu za
plecami ogniska. W ręku trzymał upieczone mięso, a tuż obok, na
ziemi, leżał bukłak z wodą. Albert nagle zdał sobie sprawy, jak
bardzo jest odwodniony.
– Pić – szepnął, na co młodzieniec od razu zareagował.
Sięgnął po manierkę i odkorkował ją, tylko po to, żeby zaraz
przystawić ją do ust Alberta. Ten wziął kilka dużych łyków, a
jego umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach.
Czy ten sen był zapowiedzią ich rychłej śmierci? Drgnął i
chciał poderwać się szybko na równe nogi, kiedy ręka, którą
się podparł, zapiekła go żywym ogniem. Syknął, dopiero teraz
orientując się, że przecież był ranny.
– Książę! – Leonar pisnął przerażony, odkładając szybko
bukłak na bok i dopadając do niego, kompletnie nie wiedząc przy
tym, co robić. Podtrzymać Alberta, czy może pociągnąć go z
powrotem na ziemię? Wydawał się rozdarty i zupełnie nie potrafił
odnaleźć się w tej sytuacji, bojąc się, że nie da rady jej
podołać.
Ostatecznie jednak Albert opadł z powrotem na podłoże, sycząc
przy tym z bólu, chociaż jeszcze chwilę temu doskwierał mu
całkowity brak czucia w ręce. Jedyne dobre w tym wszystkim, że ta
wciąż dawała mu o sobie znać, nawet jeśli w tej chwili
najchętniej by ją sobie odciął.
– Musimy iść – szepnął, kiedy ogarnęły go zimne poty. Kapa,
którą był dotychczas odkryty, opadła na trawę, a Albert zaczął
trząść się z zimna jak nigdy wcześniej. Szczękał zębami, nie
mając pojęcia, co się z nim dzieje, nigdy wcześniej nie czuł tak
dojmującego chłodu. Leonar, widząc to od razu złapał za materiał
ubrania i okrył nim księcia dokładnie. – Przestań –
sprzeciwił się książę. – Załóż to, będzie ci zimno.
– Usiądę bliżej ogniska – odparł od razu Leonar, dotykając
jeszcze czoła księcia. Aż się skrzywił, zdając sobie sprawę,
że było naprawdę gorące. – Dokąd chcesz iść, panie? Jest
środek nocy – zganił go tonem nieznoszącym sprzeciwu, zupełnie
jak nie on. Prośba następcy króla wydawała mu się absurdalna, a
z drugiej strony sam bał się tego, co przyniesie im poranek. Nie
chciał nawet myśleć o tym, że Albert może go nie doczekać.
– Musimy... iść – szepnął książę, którego głos z chwili
na chwilę stawał się coraz słabszy, a wzrok, choć jeszcze moment
temu pełen życia, zaczął zasnuwać się mgłą.
– Trzeba poczekać do rana – powiedział Leonar z wyraźnie
wyczuwalnym przerażeniem w głosie. – Nie damy rady przejść
lasu, kiedy jest tak ciemno – dodał, choć nie widział w tym
jakiegokolwiek sensu. Albert bredził, nie zdając sobie sprawy z
powagi sytuacji. Po chwili zapadł też coś na kształt snu.
Mamrotał pod nosem, aż wreszcie zamilkł, zbyt zmęczony trawiącą
go gorączką i gorejącą raną.
Leonar doglądał go co jakiś czas, jakby bojąc się, że
wystarczyłaby chwila nieuwagi i Albert pożegnałby się z życiem.
Całe szczęście wciąż oddychał, nierówno i zbyt chaotycznie,
jednak dzięki jego sapnięciom Leonar czuł się odrobinę
spokojniejszy. Wreszcie jednak, uśpiony trzaskiem ognia oraz
wykończony wydarzeniami z minionego dnia, nie wiedział nawet kiedy,
a zasnął, wsparty o ten sam pień, co książę. Nie czuł nawet
zimna, choć noc zdecydowanie ich nie rozpieszczała. Odpłynął,
wciąż jednak podświadomie wsłuchując się w płytki oddech
Alberta.
Przebudził go dopiero mocny podmuch chłodnego wiatru i
przeszywające przeczucie, że coś było nie tak. Serce zaczęło mu
walić w piersi niczym u spłoszonego zwierzęcia, mającego
świadomość bycia obserwowanym przez drapieżnika. Otworzył oczy,
rozglądając się dookoła.
Było ciemno, księżyc świecił wysoko na niebie w towarzystwie
gwiazd, a ognisko, które przecież jeszcze niedawno płonęło w
najlepsze, właśnie dogasało. Rozejrzał się dookoła, próbując
cokolwiek dostrzec, ignorując jednocześnie niepokój wpinający mu
się po plecach, z chwili na chwilę coraz ciaśniej obejmujący go
swoimi łapami.
Przełknął ślinę, zerkając w stronę śpiącego w najlepsze
Alberta. Zauważył, że miał już spokojniejszy oddech, ale nie
nacieszył się tym faktem zbyt długo, bo zaraz usłyszał trzask i
odgłosy posuwistych kroków.
Coś się do nich zbliżało.
I, co gorsza, nie szło w pojedynkę.
Leonar z łomoczącym w piersi sercem podniósł się ostrożnie,
popatrując z przestrachem na polanę, skąd dobiegały go dźwięki.
Zamarł w bezruchu, dostrzegając tam trzy poruszające się cienie,
najprawdopodobniej jakichś zwierząt. Zbliżały się do nich.
Były większe od psa, poruszały się na czterech łapach, z pyskiem
nisko zawieszonym przy ziemi. Nie widział ich za dobrze, ale
przypominały mu wypchane zwierzę z królewskiej biblioteki, które
nazywano wilkiem. Trevedic kiedyś mu powiedział, że nie chcieliby
stanąć przed nim za życia, ponoć były bardzo niebezpieczne.
Patrząc wtedy w paciorkowe, sztuczne oczy i przyglądając się
ostrym, białym kłom, cieszył się, że potwór nie będzie już
mieć okazji zatopić w nim zębisk. Teraz jednak, kiedy rzeczywiście
zbliżały się do niego takie zwierzęta, mógł myśleć tylko o
swoim strachu.
I wtedy dobiegło go przeciągłe westchnienie. Spojrzał na
nieświadomego zagrożenia Alberta, zdając sobie sprawę, że jeśli
nic nie zrobi, zginą rozszarpani przez bestie. Tak wiele dotąd
przeszli, nie mógł zgodzić się na taki koniec, to nie byłoby
godne księcia, który przecież miał do wykonania misję.
Musiał pomóc mu ją wypełnić, nawet jeśli sam miałby zginąć.
Nie myśląc więc wiele, pochylił się bardzo ostrożnie do
Alberta, cały czas patrząc na powoli zbliżające się do nich
zwierzęta. Potrząsnął ramieniem mężczyzny, a gdy to niewiele
dało, przerzucił je sobie przez ramię, szybko szukając jeszcze
jakiejkolwiek drogi ucieczki.
Odpowiedź sama pojawiła się w jego głowie, zupełnie, jakby ktoś
ją tam zesłał – las.
– Książę, obudź się – pisnął płaczliwie z szybko bijącym
sercem, kiedy dostrzegł, że zwierzęta są już naprawdę blisko.
Albert uniósł półprzytomnie głowę, ale Leonar już wiedział,
że nie mają na co czekać.
Nie bacząc na stan księcia, pociągnął go mocno do góry,
zaskakując samego siebie swoim nagłym przypływem siły. Albert
syknął, kiedy jego ręka została naruszona, ale Leonar nie dał mu
chwili wytchnienia, bo już ciągnął go w stronę lasu.
– Książę, proszę, musimy uciekać – mówił prawie przez łzy.
Strach ściskał mu gardło, a znajdująca się przed nimi ściana
lasu wydawała się jedyną drogą ucieczki. Ogarnęło go silne
przeczucie, że tam będą bezpieczni.
– Leonar? – Albert ocknął się, nie wiedząc co się dzieje.
– Musimy uciekać – powtarzał niczym mantrę, ciągnąc go w
stronę gęstwiny drzew.
– Leonar, co się dzieje? – Niemalże wisiał na swoim słudze,
pozwalając mu się ciągnąć niczym bezwładna lalka. Nie miał
siły, by chociażby ustać na własnych nogach, co tu dopiero mówić
o ucieczce. Pomimo tego, co działo się z nim jeszcze niedawno,
zaczynał myśleć coraz trzeźwiej.
– Wilki. Zeżrą nas.
Albert obejrzał się za siebie i może to tylko sprawka nocnej
ciemności, która – jak wiadomo – lubiła płatać figle, jednak
niczego nie dostrzegł.
– Niczego nie widzę...
– Są. Przyszły. Musiała je zwabić krew – mówił do siebie,
święcie przekonany do tego, co widział.
Jeszcze trochę. Już tak niewiele im zostało, aby czmychnąć za
krzaki, prosto pomiędzy rosnące gęsto sosny i świerki. Albert
stąpał na drżących nogach, wspierając się na Leonarze, który w
tamtym momencie miał w sobie niespodziewanie wiele siły.
– Leonar, tam nic nie... – Urwał. Ogarnął go chłód tak
przeraźliwy, jakby nagle przekroczyli niewidzialną granicę do
obcej, mroźnej krainy. Wydychane powietrze zmieniło się w parę,
choć jeszcze chwilę temu nie mogli narzekać na tak przeszywające
zimno. Dopiero co wybudzony umysł Alberta pracował ze zdwojoną
siłą, podpowiadając mu, że coś tu nie grało.
Zupełnie jakby...
– To jakaś magia? – zapytał samego siebie, ale wtedy już było
za późno. Przekroczyli granicę lasu, a mrok zdawał się ich
pochłonąć. Zupełnie, jakby ktoś otworzył przed nimi drzwi,
wepchnął ich do środka, a później zatrzasnął wejście.
Ogarnęła ich ciemność i tak przerażająca cisza, że wyłączony
z użytku zmysł słuchu zaczynał wariować. Nie było żadnych
odgłosów zwierząt, powiewu wiatru, szumu liści. Słyszeli tylko
własny oddech i przyspieszone bicie swoich serc.
– To pułapka – szepnął Albert pod nosem, nagle przekonany, że
tak właśnie było. Musieli wpaść w sidła zastawione przez
jakiegoś maga, nie było innej opcji.
– Pułapka? – Usłyszeli chichot jakiejś istoty. Głos zdawał
się dobiegać z każdej strony, z boków, a nawet góry i dołu.
Całkowicie stracili orientację, nie wiedzieli nawet, czy stoją na
ziemi.
Leonar próbował dostrzec cokolwiek, ale szybko okazało się to
niemożliwe. Zupełnie, jakby stracił wzrok. Czy tak czuł się
przez całe życie Trevedic?
– Wilki... – Przypomniał sobie i obejrzał się za siebie, ale
chyba zwierzęta tu nie dotarły.
– Nie było wilków. – Skrzeczący, piskliwy głosik znów
rozbrzmiał w ich uszach. – Jest za to książę i jego sługa –
dodała istota, wyraźnie z tego faktu zadowolona.
Leonar zatrząsł się. Co to za dziwny rodzaj magii? Nigdy wcześniej
nie doświadczył czegoś podobnego.
– Kim jesteś? Pokaż się! – krzyknął Albert, cały czas
wspierając się na ramieniu młodzieńca.
– Pokaż się, pokaż – powtórzył głosik za nim i nagle w ich
uszach rozbrzmiał przeraźliwy pisk. Skulili się, jakby próbując
przed tym umknąć, gdy nagle przed oczami rozlała się potężna
fala światła. Jakby tysiąc błyskawic uderzyło w jednym momencie.
Leonar pisnął, nieprzygotowany, a Albert zgrzytnął zębami, sam
już nie wiedząc, co gorsze – rana ramienia, czy może aktualne
doznania audiowizualne. One również zdawały się fizycznie boleć.
Po chwili wszystko ustało, jak za pstryknięciem palców pojawiła
się polana w lesie oświetlona blaskiem księżyca, powróciły
odgłosy wydawane przez zwierzęta, szum targanych na wietrze liści
oraz charakterystyczne skrzypienie pni i gałęzi drzew. Wszystko
wydawało się wrócić do normalności, jak gdyby wybudzili się z
przedziwnego snu, gdy nagle...
Leonar krzyknął, puszczając Alberta, który zachwiał się i opadł
na trawę, wpatrując się z przerażeniem w sięgającą zaledwie
kolan istotę stojącą nieopodal. Jej złote, szeroko otwarte oczy
śledziły każdy ich ruch, a uśmiech, jaki malował się na jej
paskudnej twarzy, przyprawiał o dreszcze.
– Co to...? – Leonar urwał, po czym zaraz dopadł do Alberta,
zdając sobie sprawę, że mogą być w jeszcze większym
niebezpieczeństwie niż chwilę temu, gdy zmierzały do nich wilki.
Nie mieli pojęcia, jaki rodzaj magii został na nich rzucony, więc
nie potrafili nawet oszacować, co mogło im grozić.
Istota przekrzywiła głowę. Miała zielonkawą, pomarszczoną
niczym u starego mężczyzny twarz, spłaszczony nos z olbrzymimi
nozdrzami i podłużny uśmiech odkrywający ostro zakończone
zębiska. Poczwara stała na dwóch nogach, zupełnie jak człowiek,
jednak tuż za nim na ziemi leżał jego długi niczym u jaszczura
ogon.
– Głupiutki mały książę o swej potędze przekonany, z
konia spadł na ziemię, osioł patentowany – zanuciła istota,
po czym roześmiała się chrapliwie, a jej szyderczy śmiech zdawał
się wypełniać każdą komórkę w ich ciałach.
– Musimy uciekać – szepnął Albert. Nie podobało mu się to,
co widział. Leonar nie oponował, pomógł mu szybko wstać i już
mieli czmychnąć w przeciwną stronę, gdy nagle z otaczających
polanę krzaków wystrzeliły cienie przypominające kształtem
podłużne ręce. Sunęły po ziemi, by nagle owinąć się dookoła
kostek księcia i wyrwać go z objęć swojego sługi.
Leonar krzyknął, od razu rzucając się w stronę Alberta, jednak
coś złapało go w pasie. Zakleszczyło się dookoła niego, jakby
chciało go zgnieść.
– Obił sobie zadek przez poddanych całowany. Zabito
wszystkie konie w państwie, ach tenże książę zmarnowany. Konia
wina, konia wina, książę tyłek obił. Głupiutki mały książę
o swej potędze przekonany – szyderczy śpiew roznosił się
dookoła, ale to nie on był ich zmartwieniem. Leonar miotał się w
objęciach nieznanych sobie mocy, próbując się uwolnić, a Albert
wylądował na ziemi, przygniatany przez cienie. W pewnym momencie
jedna z dłoni złapała go za gardło, ścisnęła je tak mocno,
miażdżąc je. Nie mógł odetchnąć, krzyknąć, ani wydać z
siebie jakiegokolwiek dźwięku.
Na widok duszącego się księcia, po twarzy Leonara popłynęły
łzy. Próbował wyrwać się do niego, ale nie był w stanie, z
każdą chwilą coraz bardziej tracił siły, a w głowie wciąż i
wciąż pobrzmiewała mu myśl, że to wszystko jego wina.
Nagle poczuł chłodny dotyk ręki na własnym gardle. Coś
pociągnęło go do tyłu, przewróciło na plecy. Spojrzał w
roziskrzone, czerwone ślepia czarnej postaci o nieregularnych
kształtach, jakby stworzonej z samego dymu, dobrze wiedząc, że
właśnie patrzy w oczy śmierci.
Świat dookoła zawirował, a on tracił oddech. Nie mógł się
ruszyć. Wrzasnąć. Był całkowicie bezsilny wobec nieznajomej
siły.
Umierał.
Łzy wciąż spływały mu po policzkach, a na ustach zamarło nieme
„przepraszam”, by wreszcie wszystko dookoła ogarnął
nieprzenikniony mrok.
Czy tak właśnie wyglądała śmierć?
Dziękuję za rozdział
OdpowiedzUsuńBył mocny teraz jeszcze bardziej się nie mogę doczekać kolejnego
Świetny rozdział! <3
OdpowiedzUsuńRozdział jak zawsze swietny, ale liczę na to że to jednak nie śmierć i cud się stanie i się uratują. Pozdrawiam weny i mam ogromną nadzieję że rozdział dodasz szybko żeby nas nie trzymać w niepewności .
OdpowiedzUsuńPs. Łza się zakręciła w oczku.
W.
Super, bardzo mi się podoba to opowiadanie. Mam cichą nadzieje ze bedzie baaaardzo długie�� nie mogę się doczekać następnego rozdziału.
OdpowiedzUsuń