czwartek, 4 czerwca 2020

Część 19. (Mrok)


Albert przez cały dzień wędrówki próbował udawać, że nic mu nie jest, a jątrząca się rana, barwiąca jego ubranie na nieprzyjemny brunatny kolor, to tylko zranienie. Leonar widział jednak, że książę udawał, nawet jeśli szedł przed siebie bez grymasu bólu. Zdarzały się momenty, w których, gdy Albert myślał, że nie jest obserwowany, krzywił się, a jego oddech stawał się nierównomierny. Na czole występowały krople potu, a on zaciskał zęby, byle tylko nie dać niczego po sobie poznać. Nie miał pojęcia, że uwadze sługi nie umknęłoby nawet najmniejsze drgnięcie mięśni na jego twarzy. Odkąd tylko ruszyli dalej, a noga przestała go boleć – wróciła do stanu sprzed ataku – Leonar nie mógł przestać zerkać na swojego księcia z przestrachem. Zupełnie, jakby ten lada moment miał paść na ziemię martwy.

Miał wyrzuty sumienia, że sam otrzymał pomoc, a potomek królewski musiał męczyć się z tak poważną raną, która może i nie uniemożliwiała chodzenia, ale jednak wciąż mogła nabawić im kłopotów. Nie miał jednak odwagi protestować, nie po tym, jak wcześniej został zbesztany przez Alberta. Szedł więc za nim bez słowa, taszcząc ich wszystkie rzeczy wraz z truchłem jakiegoś wielkiego ptactwa upolowanego przez Ta'nehów. Jeden – jedyny – pozytywny akcent całego zdarzenia, teraz przynajmniej nie musieli już martwić się o jedzenie.
Wreszcie słońce zaczęło skłaniać się ku zachodowi, a oni, zmęczeni (choć Leonar mógłby przejść jeszcze trochę, ale patrząc na Alberta, nie chciał nawet tego proponować) zarządzili postój na polanie tuż przed ścianą lasu.
– Rano będziemy musieli przez niego przejść. Revinald mówił, aby go ominąć... – Albert nabrał głębokiego oddechu, jakby samo mówienie go męczyło. Leonar rzucił w jego stronę tylko krótkie spojrzenie, po czym zabrał się za rozpalanie ogniska. Książę siedział wsparty o pień drzewa i choć początkowo sam się upierał, aby pomóc, ostatecznie musiał zrozumieć, że naprawdę brakuje mu sił. I choć jeszcze się stawiał – jedynie dla zasady – Leonar wreszcie wyperswadował mu jakikolwiek nadmierny ruch. Wolał zająć się wszystkim sam, w szczególności, że dzięki specyfikom Oka Elmarnaki rozbicie obozu nie było niczym szczególnie trudnym. – Ale nie mamy tyle czasu – mruknął, marszcząc brwi. Musiał doskonale zdawać sobie sprawę ze swojego ciężkiego stanu. – Pójdziemy na skróty, będziemy na miejscu jeszcze jutro przed zachodem słońca – stwierdził, na co Leonar pokiwał głową, spoglądając jeszcze na drzewa.
– Skoro będzie szybciej, to czemu Oko mówiło, aby go ominąć? – zapytał.
– Pewnie dlatego, że jest niesamowicie bujny, będzie ciężko go przejść – odparł, zerkając jeszcze w stronę lasu, który rzeczywiście wydawał się nieprzenikniony. Widzieli tylko pierwszy rząd rosnących krzewów i drzew, dalej rozpoczynał się mrok tak gęsty, że mimo dopiero co szarzejącego nieba, nie byli w stanie dostrzec, co jest głębiej.
Po plecach Leonara przebiegł nieprzyjemny dreszcz, gdy po dłuższym wpatrywaniu się w czerń miał wrażenie, jakby... ona również patrzyła na niego? Potrząsnął głową, odwracając szybko spojrzenie na truchło ptaka leżące tuż przed nim, po czym zabrał się za oporządzanie go. Zdecydowanie był wykończony wydarzeniami dzisiejszego dnia, stąd te dziwne myśli, usprawiedliwił się.
Gdy ptaszysko było już oskubane z pierza i wypatroszone, a Leonar chciał nabić kawałki jego mięsa na badyle, które później wbiłby w ziemię nad ogniskiem, kątem oka dostrzegł, że książę zasnął. Pewnie by go ten fakt w żaden sposób nie zdziwił, gdyby nie to, że Albert drżał niekontrolowanie, jakby odczuwał niewyobrażalny chłód.
Leonar nie myślał zbyt długo, od razu zdjął z siebie kapę, którą zabrał ze sobą podczas ucieczki ze stajni, po czym obszedł palenisko i nachylając się nad księciem, narzucił na niego swoje okrycie. Skrzywił się, dostrzegając na przystojnej twarzy Alberta mocne wypieki i spływające po nich krople potu. Nie miał wątpliwości, że to wszystko wina rany, która dawno już powinna zostać opatrzona przez medyka. Polanie jej wodą i zawinięcie szmatą niewiele dawało.
Kucnął przed śpiącym księciem, którego usta raz po raz wykrzywiały się w bólu. Wyciągnął rękę i zawahał się przez moment, po czym odgarnął jego zbijające się w stronki, jasne włosy na bok. Nawet teraz, w tak ciężkim stanie prezentował się iście królewsko. Mocna linia żuchwy, idealnie prosty nos, nieskazitelnie gładka cera... i nawet gęsty zarost, który rósł w najlepsze nie przeszkadzał mu w książęcej prezencji.
Leonar skrzywił się, kiedy w jego głowie znów pojawiły się myśli, że mogą nigdy nie dotrzeć do celu. Podniósł głowę, patrząc na bezchmurne, czarne niebo, na którym jasno świeciły gwiazdy i połowa księżyca.
Nawet gdyby chciał, wędrówka teraz nie miałaby żadnego sensu. Jeszcze tylko zgubiłby drogę w tej gęstwinie drzew – albo, co gorsza wpadliby w jakieś bagno i już nigdy nie uszliby z niego cało. Musiał więc czekać do rana, a wtedy, choćby miał wypluć swoje własne płuca, dotaszczy księcia do celu.
Miał tylko nadzieję, że tam, dokąd dojdą, ktoś już będzie na nich czekał i udzieli Albertowi odpowiedniej pomocy. W innym wypadku...
Zacisnął mimowolnie dłoń na materiale swoich brudnych, przydużych spodni. Zagryzł wargę, walcząc z zalewającą go nagłą falą stanowiącą mieszaninę rozpaczy i bezsilności.
W innym wypadku książę może nie dożyć kolejnych dni.


***

Był na polanie. Rozejrzał się, dostrzegając majaczące się w oddali białe mury zamku ze spadzistym, błyszczącym w świetle dnia dachem i powiewającymi na wietrze chorągwiami na wieżach wartowniczych.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się chwilę, skąd znał ten widok. Coś mu podpowiadało, że był mu on szczególnie bliski, jednak nie wiedział, dlaczego.
– Pięknie, prawda? – Usłyszał padające słowa tuż obok. Drgnął, po czym szybko obrócił się w stronę stojącego tuż obok mężczyzny.
Ojciec? Co on tu robił?
– Nasze dziedzictwo – powiedział z rozrzewnieniem, uśmiechając się tak, że głębokie zmarszczki w kącikach oczu tylko bardziej się uwydatniły. – Coś, z czego powinniśmy być dumni. I co powinniśmy chronić za wszelką cenę.
Albert pokiwał głową, choć nie wiedział dlaczego, ale nie umiałby nie przyznać mu racji. Ten zamek, otaczające go pola, lasy, wszelka zwierzyna i żyjący na tym terenie ludzie byli dla nich wszystkim. Co by się nie działo, musieli stawać w ich obronie, takie otrzymali zadanie nadane przez przodków.
– Och tato, a ty znów przynudzasz – jęknęła Mirena, która nagle pojawiła się tuż obok. Schyliła się po rosnącego dziko białego kwiatka i zerwała go, wsuwając sobie za swoje szpiczaste ucho, wystające ponad burzę jej jasnych włosów.
– Mirena... – Z ust Alberta wydobył się szept, kiedy nagle coś nieprzyjemnie ścisnęło go za gardło.
Jeśli ona tu była, to oznaczało tylko, że wszystko, co widział to...
– Sen. – Ktoś dokończył. Odwrócił się gwałtownie, tylko by dostrzec podchodzącą do niego kobietę. Długie, niemalże platynowe włosy powiewały na wietrze, a w zielonych oczach przebłyskiwał jedynie smutek.
– Gdzie jest Trevedic? – zapytał, rozglądając się dookoła z przerażeniem. – On tam został z nimi. Zostawiłem go, bo tak mi kazało Oko... nie powinienem... nie powinienem, coś mu może się stać... – Nagle zalała go tak silna fala paniki, że ledwo mógł nabrać powietrza. Zaczął się dusić, zupełnie, jakby znalazł się pod wodą i nie mógł wypłynąć na powierzchnię, bo ktoś cały czas podtrzymywał jego głowę. Topił się. Czuł to. Czuł ciecz zalewającą jego płuca, uniemożliwiającą oddychanie.
– Spokojnie. – Ramiona matki objęły go czule, a on, jakby wreszcie wypłynął na powierzchnię, nabrał głębokiego, spragnionego oddechu. – Nie ma go tu z nami, bo jest jeszcze tam, po drugiej stronie.
Zamrugał. Nic z tego nie rozumiał. Oczy wypełniły mu się łzami i nagle poczuł się jak mały, zagubiony w świecie chłopczyk.
– Jak to?
– Żyje. Trevedic żyje. Jeszcze trochę minie, nim do nas dołączy – to mówiąc, spojrzała mu głęboko w oczy. Na jej ustach pojawił się lekki uśmiech, a po chwili znów się uchyliły, jakby chciała coś dodać, jednak w zamian padło tylko znajome:
– Książę...! Książę, proszę, obudź się!
Zmarszczył brwi. Dlaczego miałby się budzić?
– Musisz zjeść. – Nie musiał przecież, nie czuł głodu. – Choć odrobinę. – Uchylił powieki, krzywiąc się, gdy coś zaczęło targać jego ramieniem. Skierował swoje zamglone powidokiem snu, niebieskie oczy prosto w te przestraszone niczym u sarny.
Leonar pochylał się nad nim, otoczony blaskiem płonącego mu za plecami ogniska. W ręku trzymał upieczone mięso, a tuż obok, na ziemi, leżał bukłak z wodą. Albert nagle zdał sobie sprawy, jak bardzo jest odwodniony.
– Pić – szepnął, na co młodzieniec od razu zareagował. Sięgnął po manierkę i odkorkował ją, tylko po to, żeby zaraz przystawić ją do ust Alberta. Ten wziął kilka dużych łyków, a jego umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach.
Czy ten sen był zapowiedzią ich rychłej śmierci? Drgnął i chciał poderwać się szybko na równe nogi, kiedy ręka, którą się podparł, zapiekła go żywym ogniem. Syknął, dopiero teraz orientując się, że przecież był ranny.
– Książę! – Leonar pisnął przerażony, odkładając szybko bukłak na bok i dopadając do niego, kompletnie nie wiedząc przy tym, co robić. Podtrzymać Alberta, czy może pociągnąć go z powrotem na ziemię? Wydawał się rozdarty i zupełnie nie potrafił odnaleźć się w tej sytuacji, bojąc się, że nie da rady jej podołać.
Ostatecznie jednak Albert opadł z powrotem na podłoże, sycząc przy tym z bólu, chociaż jeszcze chwilę temu doskwierał mu całkowity brak czucia w ręce. Jedyne dobre w tym wszystkim, że ta wciąż dawała mu o sobie znać, nawet jeśli w tej chwili najchętniej by ją sobie odciął.
– Musimy iść – szepnął, kiedy ogarnęły go zimne poty. Kapa, którą był dotychczas odkryty, opadła na trawę, a Albert zaczął trząść się z zimna jak nigdy wcześniej. Szczękał zębami, nie mając pojęcia, co się z nim dzieje, nigdy wcześniej nie czuł tak dojmującego chłodu. Leonar, widząc to od razu złapał za materiał ubrania i okrył nim księcia dokładnie. – Przestań – sprzeciwił się książę. – Załóż to, będzie ci zimno.
– Usiądę bliżej ogniska – odparł od razu Leonar, dotykając jeszcze czoła księcia. Aż się skrzywił, zdając sobie sprawę, że było naprawdę gorące. – Dokąd chcesz iść, panie? Jest środek nocy – zganił go tonem nieznoszącym sprzeciwu, zupełnie jak nie on. Prośba następcy króla wydawała mu się absurdalna, a z drugiej strony sam bał się tego, co przyniesie im poranek. Nie chciał nawet myśleć o tym, że Albert może go nie doczekać.
– Musimy... iść – szepnął książę, którego głos z chwili na chwilę stawał się coraz słabszy, a wzrok, choć jeszcze moment temu pełen życia, zaczął zasnuwać się mgłą.
– Trzeba poczekać do rana – powiedział Leonar z wyraźnie wyczuwalnym przerażeniem w głosie. – Nie damy rady przejść lasu, kiedy jest tak ciemno – dodał, choć nie widział w tym jakiegokolwiek sensu. Albert bredził, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. Po chwili zapadł też coś na kształt snu. Mamrotał pod nosem, aż wreszcie zamilkł, zbyt zmęczony trawiącą go gorączką i gorejącą raną.
Leonar doglądał go co jakiś czas, jakby bojąc się, że wystarczyłaby chwila nieuwagi i Albert pożegnałby się z życiem. Całe szczęście wciąż oddychał, nierówno i zbyt chaotycznie, jednak dzięki jego sapnięciom Leonar czuł się odrobinę spokojniejszy. Wreszcie jednak, uśpiony trzaskiem ognia oraz wykończony wydarzeniami z minionego dnia, nie wiedział nawet kiedy, a zasnął, wsparty o ten sam pień, co książę. Nie czuł nawet zimna, choć noc zdecydowanie ich nie rozpieszczała. Odpłynął, wciąż jednak podświadomie wsłuchując się w płytki oddech Alberta.
Przebudził go dopiero mocny podmuch chłodnego wiatru i przeszywające przeczucie, że coś było nie tak. Serce zaczęło mu walić w piersi niczym u spłoszonego zwierzęcia, mającego świadomość bycia obserwowanym przez drapieżnika. Otworzył oczy, rozglądając się dookoła.
Było ciemno, księżyc świecił wysoko na niebie w towarzystwie gwiazd, a ognisko, które przecież jeszcze niedawno płonęło w najlepsze, właśnie dogasało. Rozejrzał się dookoła, próbując cokolwiek dostrzec, ignorując jednocześnie niepokój wpinający mu się po plecach, z chwili na chwilę coraz ciaśniej obejmujący go swoimi łapami.
Przełknął ślinę, zerkając w stronę śpiącego w najlepsze Alberta. Zauważył, że miał już spokojniejszy oddech, ale nie nacieszył się tym faktem zbyt długo, bo zaraz usłyszał trzask i odgłosy posuwistych kroków.
Coś się do nich zbliżało.
I, co gorsza, nie szło w pojedynkę.
Leonar z łomoczącym w piersi sercem podniósł się ostrożnie, popatrując z przestrachem na polanę, skąd dobiegały go dźwięki. Zamarł w bezruchu, dostrzegając tam trzy poruszające się cienie, najprawdopodobniej jakichś zwierząt. Zbliżały się do nich.
Były większe od psa, poruszały się na czterech łapach, z pyskiem nisko zawieszonym przy ziemi. Nie widział ich za dobrze, ale przypominały mu wypchane zwierzę z królewskiej biblioteki, które nazywano wilkiem. Trevedic kiedyś mu powiedział, że nie chcieliby stanąć przed nim za życia, ponoć były bardzo niebezpieczne. Patrząc wtedy w paciorkowe, sztuczne oczy i przyglądając się ostrym, białym kłom, cieszył się, że potwór nie będzie już mieć okazji zatopić w nim zębisk. Teraz jednak, kiedy rzeczywiście zbliżały się do niego takie zwierzęta, mógł myśleć tylko o swoim strachu.
I wtedy dobiegło go przeciągłe westchnienie. Spojrzał na nieświadomego zagrożenia Alberta, zdając sobie sprawę, że jeśli nic nie zrobi, zginą rozszarpani przez bestie. Tak wiele dotąd przeszli, nie mógł zgodzić się na taki koniec, to nie byłoby godne księcia, który przecież miał do wykonania misję.
Musiał pomóc mu ją wypełnić, nawet jeśli sam miałby zginąć.
Nie myśląc więc wiele, pochylił się bardzo ostrożnie do Alberta, cały czas patrząc na powoli zbliżające się do nich zwierzęta. Potrząsnął ramieniem mężczyzny, a gdy to niewiele dało, przerzucił je sobie przez ramię, szybko szukając jeszcze jakiejkolwiek drogi ucieczki.
Odpowiedź sama pojawiła się w jego głowie, zupełnie, jakby ktoś ją tam zesłał – las.
– Książę, obudź się – pisnął płaczliwie z szybko bijącym sercem, kiedy dostrzegł, że zwierzęta są już naprawdę blisko. Albert uniósł półprzytomnie głowę, ale Leonar już wiedział, że nie mają na co czekać.
Nie bacząc na stan księcia, pociągnął go mocno do góry, zaskakując samego siebie swoim nagłym przypływem siły. Albert syknął, kiedy jego ręka została naruszona, ale Leonar nie dał mu chwili wytchnienia, bo już ciągnął go w stronę lasu.
– Książę, proszę, musimy uciekać – mówił prawie przez łzy. Strach ściskał mu gardło, a znajdująca się przed nimi ściana lasu wydawała się jedyną drogą ucieczki. Ogarnęło go silne przeczucie, że tam będą bezpieczni.
– Leonar? – Albert ocknął się, nie wiedząc co się dzieje.
– Musimy uciekać – powtarzał niczym mantrę, ciągnąc go w stronę gęstwiny drzew.
– Leonar, co się dzieje? – Niemalże wisiał na swoim słudze, pozwalając mu się ciągnąć niczym bezwładna lalka. Nie miał siły, by chociażby ustać na własnych nogach, co tu dopiero mówić o ucieczce. Pomimo tego, co działo się z nim jeszcze niedawno, zaczynał myśleć coraz trzeźwiej.
– Wilki. Zeżrą nas.
Albert obejrzał się za siebie i może to tylko sprawka nocnej ciemności, która – jak wiadomo – lubiła płatać figle, jednak niczego nie dostrzegł.
– Niczego nie widzę...
– Są. Przyszły. Musiała je zwabić krew – mówił do siebie, święcie przekonany do tego, co widział.
Jeszcze trochę. Już tak niewiele im zostało, aby czmychnąć za krzaki, prosto pomiędzy rosnące gęsto sosny i świerki. Albert stąpał na drżących nogach, wspierając się na Leonarze, który w tamtym momencie miał w sobie niespodziewanie wiele siły.
– Leonar, tam nic nie... – Urwał. Ogarnął go chłód tak przeraźliwy, jakby nagle przekroczyli niewidzialną granicę do obcej, mroźnej krainy. Wydychane powietrze zmieniło się w parę, choć jeszcze chwilę temu nie mogli narzekać na tak przeszywające zimno. Dopiero co wybudzony umysł Alberta pracował ze zdwojoną siłą, podpowiadając mu, że coś tu nie grało.
Zupełnie jakby...
– To jakaś magia? – zapytał samego siebie, ale wtedy już było za późno. Przekroczyli granicę lasu, a mrok zdawał się ich pochłonąć. Zupełnie, jakby ktoś otworzył przed nimi drzwi, wepchnął ich do środka, a później zatrzasnął wejście.
Ogarnęła ich ciemność i tak przerażająca cisza, że wyłączony z użytku zmysł słuchu zaczynał wariować. Nie było żadnych odgłosów zwierząt, powiewu wiatru, szumu liści. Słyszeli tylko własny oddech i przyspieszone bicie swoich serc.
– To pułapka – szepnął Albert pod nosem, nagle przekonany, że tak właśnie było. Musieli wpaść w sidła zastawione przez jakiegoś maga, nie było innej opcji.
– Pułapka? – Usłyszeli chichot jakiejś istoty. Głos zdawał się dobiegać z każdej strony, z boków, a nawet góry i dołu. Całkowicie stracili orientację, nie wiedzieli nawet, czy stoją na ziemi.
Leonar próbował dostrzec cokolwiek, ale szybko okazało się to niemożliwe. Zupełnie, jakby stracił wzrok. Czy tak czuł się przez całe życie Trevedic?
– Wilki... – Przypomniał sobie i obejrzał się za siebie, ale chyba zwierzęta tu nie dotarły.
– Nie było wilków. – Skrzeczący, piskliwy głosik znów rozbrzmiał w ich uszach. – Jest za to książę i jego sługa – dodała istota, wyraźnie z tego faktu zadowolona.
Leonar zatrząsł się. Co to za dziwny rodzaj magii? Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podobnego.
– Kim jesteś? Pokaż się! – krzyknął Albert, cały czas wspierając się na ramieniu młodzieńca.
– Pokaż się, pokaż – powtórzył głosik za nim i nagle w ich uszach rozbrzmiał przeraźliwy pisk. Skulili się, jakby próbując przed tym umknąć, gdy nagle przed oczami rozlała się potężna fala światła. Jakby tysiąc błyskawic uderzyło w jednym momencie. Leonar pisnął, nieprzygotowany, a Albert zgrzytnął zębami, sam już nie wiedząc, co gorsze – rana ramienia, czy może aktualne doznania audiowizualne. One również zdawały się fizycznie boleć.
Po chwili wszystko ustało, jak za pstryknięciem palców pojawiła się polana w lesie oświetlona blaskiem księżyca, powróciły odgłosy wydawane przez zwierzęta, szum targanych na wietrze liści oraz charakterystyczne skrzypienie pni i gałęzi drzew. Wszystko wydawało się wrócić do normalności, jak gdyby wybudzili się z przedziwnego snu, gdy nagle...
Leonar krzyknął, puszczając Alberta, który zachwiał się i opadł na trawę, wpatrując się z przerażeniem w sięgającą zaledwie kolan istotę stojącą nieopodal. Jej złote, szeroko otwarte oczy śledziły każdy ich ruch, a uśmiech, jaki malował się na jej paskudnej twarzy, przyprawiał o dreszcze.
– Co to...? – Leonar urwał, po czym zaraz dopadł do Alberta, zdając sobie sprawę, że mogą być w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż chwilę temu, gdy zmierzały do nich wilki. Nie mieli pojęcia, jaki rodzaj magii został na nich rzucony, więc nie potrafili nawet oszacować, co mogło im grozić.
Istota przekrzywiła głowę. Miała zielonkawą, pomarszczoną niczym u starego mężczyzny twarz, spłaszczony nos z olbrzymimi nozdrzami i podłużny uśmiech odkrywający ostro zakończone zębiska. Poczwara stała na dwóch nogach, zupełnie jak człowiek, jednak tuż za nim na ziemi leżał jego długi niczym u jaszczura ogon.
Głupiutki mały książę o swej potędze przekonany, z konia spadł na ziemię, osioł patentowany – zanuciła istota, po czym roześmiała się chrapliwie, a jej szyderczy śmiech zdawał się wypełniać każdą komórkę w ich ciałach.
– Musimy uciekać – szepnął Albert. Nie podobało mu się to, co widział. Leonar nie oponował, pomógł mu szybko wstać i już mieli czmychnąć w przeciwną stronę, gdy nagle z otaczających polanę krzaków wystrzeliły cienie przypominające kształtem podłużne ręce. Sunęły po ziemi, by nagle owinąć się dookoła kostek księcia i wyrwać go z objęć swojego sługi.
Leonar krzyknął, od razu rzucając się w stronę Alberta, jednak coś złapało go w pasie. Zakleszczyło się dookoła niego, jakby chciało go zgnieść.
Obił sobie zadek przez poddanych całowany. Zabito wszystkie konie w państwie, ach tenże książę zmarnowany. Konia wina, konia wina, książę tyłek obił. Głupiutki mały książę o swej potędze przekonany – szyderczy śpiew roznosił się dookoła, ale to nie on był ich zmartwieniem. Leonar miotał się w objęciach nieznanych sobie mocy, próbując się uwolnić, a Albert wylądował na ziemi, przygniatany przez cienie. W pewnym momencie jedna z dłoni złapała go za gardło, ścisnęła je tak mocno, miażdżąc je. Nie mógł odetchnąć, krzyknąć, ani wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
Na widok duszącego się księcia, po twarzy Leonara popłynęły łzy. Próbował wyrwać się do niego, ale nie był w stanie, z każdą chwilą coraz bardziej tracił siły, a w głowie wciąż i wciąż pobrzmiewała mu myśl, że to wszystko jego wina.
Nagle poczuł chłodny dotyk ręki na własnym gardle. Coś pociągnęło go do tyłu, przewróciło na plecy. Spojrzał w roziskrzone, czerwone ślepia czarnej postaci o nieregularnych kształtach, jakby stworzonej z samego dymu, dobrze wiedząc, że właśnie patrzy w oczy śmierci.
Świat dookoła zawirował, a on tracił oddech. Nie mógł się ruszyć. Wrzasnąć. Był całkowicie bezsilny wobec nieznajomej siły.
Umierał.
Łzy wciąż spływały mu po policzkach, a na ustach zamarło nieme „przepraszam”, by wreszcie wszystko dookoła ogarnął nieprzenikniony mrok.
Czy tak właśnie wyglądała śmierć?


4 komentarze:

  1. Dziękuję za rozdział
    Był mocny teraz jeszcze bardziej się nie mogę doczekać kolejnego

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział! <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział jak zawsze swietny, ale liczę na to że to jednak nie śmierć i cud się stanie i się uratują. Pozdrawiam weny i mam ogromną nadzieję że rozdział dodasz szybko żeby nas nie trzymać w niepewności .
    Ps. Łza się zakręciła w oczku.
    W.

    OdpowiedzUsuń
  4. Super, bardzo mi się podoba to opowiadanie. Mam cichą nadzieje ze bedzie baaaardzo długie�� nie mogę się doczekać następnego rozdziału.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.