czwartek, 21 maja 2020

Część 18. (Mrok)


Szli już piątą dobę z kolei, nic więc dziwnego, że byli wykończeni. Krótkie przerwy, jakie sobie zarządzali, nie dawały im wiele wytchnienia, jednak nie chcieli tracić czasu. Obaj marzyli o ciepłym posiłku, kąpieli, a później śnie w wygodnym łóżku, mimo to żaden z nich nie wypowiadał swoich pragnień na głos. Nie wiedzieli, co zastaną na końcu wędrówki. Nie mieli pojęcia, do kogo takiego wysłał ich Revinald. Jedyną rzeczą ciągnącą ich do przodu i podbudowującą na duchu była nadzieja, że osoba, do której właśnie szli, naprawdę im pomoże.
Ostatnio mało też ze sobą rozmawiali. Właściwie to prawie wcale, skupieni na dążeniu do celu, nie zaprzątali sobie głowy pogaduszkami. To byłoby tylko marnotrawstwo energii. Zresztą, o czym mogliby jeszcze rozmawiać po takim czasie? Każdy z nich miał swoje strapienia, nie chcieli dokładać ich sobie nawzajem.
– Powinniśmy się napić. I coś zjeść – stwierdził wreszcie Albert, kiedy Leonard z każdym kolejnym krokiem czuł coraz to większe zawroty głowy. Nie oponował więc, tylko chętnie przytaknął, po czym przysiadł na kamieniu tuż przy wydeptanej leśnej dróżce.
Sięgnęli do lnianego wora, w którym taszczyli bukłaki z wodą i owinięte w szerokie liście kawałki upieczonego mięsa. Powoli zaczynało im się kończyć. Albert odnotował w myślach, że jutro będzie musiał coś znowu upolować, a więc pewnie czeka ich dłuższy postój.
Leonar wziął kilka łapczywych łyków wody i aż odetchnął, kiedy chłodna ciecz ukoiła jego zbolałe gardło. Przeziębił się, to było pewne. Czasem wieczorami dręczyły go gorączki, jednak z dnia na dzień coraz bardziej słabły, za to ból gardła i kaszel wcale. Miał nauczkę, by nie brać kąpieli w zimnych strumykach, kiedy pogoda również nie rozpieszcza.
Albert przysiadł kilka kroków dalej, na mniejszym kamieniu i zaczął jeść w milczeniu, kiedy nagle leśną ciszę przerwały głośne poszczekiwania. Zmarszczył brwi, kierując głowę w stronę, z której przyszli, gdy nagle prosto na dróżkę wypadły dwa sporej wielkości psy. Momentalnie zerwał się na równe nogi, łapiąc jednocześnie za nóż u swojego pasa, jednak zwierzęta były szybsze. Dopadły do powoli orientującego się w sytuacji Leonarda, rozrywając materiał jego spodni i zatapiając swoje zębiska w łydce. Przeraźliwy krzyk chłopca rozniósł się po lesie, kiedy psy szarpiąc głowami w obie strony, rozrywały jego mięśnie.
Albert wiedział doskonale, że nie zareagował tak szybko, jak powinien, co uświadomił mu przepełniony bólem wrzask. Z opóźnieniem rzucił się na zwierzęta, jednemu błyskawicznym ruchem podciął gardło, a drugiemu wbił ostrze w kark, dzięki czemu pies od razu padł martwy w kałuży krwi niewiadomego pochodzenia, bo mogła być to krew zarówno zwierząt, jak i Leonarda.
Patrzył na czerwoną posokę wsiąkającą w ziemię by zaraz przenieść zszokowane spojrzenie na bladego, drżącego młodzieńca. Nie czekając już więcej, szybko podarł dół swojej tuniki i kucnął przed chłopcem, z zamiarem zatamowania krwi, jednak gdy spojrzał na szarpaną ranę, nie był pewny, czy to jakkolwiek pomoże.
– Będzie dobrze – mówił, sam nie wiedząc, do którego z nich kieruje słowa otuchy. – Nie wygląda źle – skłamał, patrząc w błyszczące od bólu piwne oczy, jednak nagle usłyszeli dudniące odgłosy i przedziwne parskanie.
Po plecach Leonarda wspiął się dreszcz przerażenia, a on na moment zapomniał o bólu, kiedy zdał sobie sprawę, skąd znał te dźwięki. W końcu ostatnie tygodnie spędzał zamknięty z tymi dużymi, niespotykanymi na Elmarnace zwierzętami.
– Ktoś się zbliża – zdołał tylko szepnąć, a już zobaczyli dwóch mężczyzn na brązowych, postawnych wierzchowcach. Krzyczeli coś, pędem zbliżając się do nich.
Umysł Alberta pracował w tamtej chwili na najwyższych obrotach. Był świadomy, że mógłby im uciec, wystarczyło czmychnąć w krzaki, a później biec slalomem między ciasno rosnącymi drzewami. Miał tylko jeden, mały problem – Leonar nie byłby w stanie teraz prawdopodobnie nawet ustać, a co dopiero uciekać.
– Nie patrz na mnie – szepnął chłopak, zaciskając dłoń na kolanie zranionej nogi. – Nie zastanawiaj się nawet! – krzyknął, kiedy dostrzegł, że Albert się jeszcze waha. – No już! Bo cię dopadną! – Ostre, tak niepodobne do Leonara spojrzenie zatrzymało się na księciu, który w mgnieniu oka podjął decyzję. Obejrzał się jeszcze na mężczyzn, po czym podniósł się i czym prędzej uciekł między drzewa.
Ta'nehowie – co do tego Leonar nie miał żadnych wątpiwości, ich język poznałby wszędzie – powiedzieli coś między sobą, a kiedy jeden z nich – ogolony na łyso i z bujną brodą – sięgnął po swój łuk, zrobiło mu się niedobrze. Widział, jak cięciwa nagina się, a następnie strzała mknie w stronę uciekającego Alberta.
– Uważaj! – zdążył tylko krzyknąć, kiedy dosłyszał pełen boleści jęk. Przed oczami mu pociemniało, a gardło ścisnęło się nieprzyjemnie ze strachu na samą myśl, że strzała mogła poważnie ugodzić księcia.
Mężczyźni znów powiedzieli coś do siebie, po czym parsknęli rozbawionym śmiechem i zatrzymali swoje konie tuż przed nim. Leonar zadrżał, kiedy rozpalone spojrzenie tego drugiego – niższego i znacznie grubszego, z szopą ciemnych, kręconych włosów – zatrzymało się na nim. Zebrało mu się na wymioty, gdy na usta Ta'neha wpłynął obrzydliwy rubaszny uśmieszek, a w momencie, w którym zeskoczył z konia, serce Leonara waliło w piersi tak, jakby chciało z niej uciec. Przymknął oczy, modląc się w duchu, aby to wszystko okazało się tylko złym snem, jednak zamiast tego umysł podsunął mu wspomnienia, o których wolałby zapomnieć.
Poczuł dotyk szorstkiej dłoni na policzku. Treść żołądka podeszła mu no gardła, a on spróbował się odsunąć. Nawet noga przestała go boleć albo może w obliczu tak dużego przerażenia całkowicie o niej zapomniał. Już wolałby, aby te wściekłe psy pożarły go żywcem, niż żeby znów miał skończyć jako zabawka barbarzyńców.
Krzyk zaskoczenia wdarł się do jego umysłu, a on powoli uchylił powieki tylko po to, aby spojrzeć na Ta'neha dławiącego się własną krwią. Patrzył na to początkowo zdziwiony, by nagle wyciągnąć z tego widoku kojącą satysfakcję, a dopiero później przez jego myśli przeszedł przebłysk świadomości. Spojrzał na drugiego z mężczyzn, który rozglądał się dookoła, szukając napastnika. Leonar od razu zrozumiał, co takiego się wydarzyło. Albert zaatakował z ukrycia, rzucił nożem, który wbił się barbarzyńcy w szyję. A skoro nóż wciąż był wbity w szyję, to oznaczało tylko jedno... Albert nie miał już czym się bronić.
Nie zastanawiał się dłużej. Jeśli chcieli wyjść z sytuacji cało, musiał coś zrobić. Szybko dopadł więc ostrza i jednym ruchem wyciągnął je z dogorywającego Ta'neha, po czym, ignorując ból oraz wszelki dyskomfort, dopadł do łysego mężczyzny wciąż siedzącego na wysokim zwierzęciu.
Nie miał z nim szans, to akurat wiedział doskonale, ale mógł się zamachnąć i wbić głęboko nóż w jego udo, by zaraz jeszcze przekręcić go i rozerwać bardziej ranę, przecinając tętnicę.
Wrzaski bólu znów rozniosły się po lesie, a zaraz po nim huk uderzenia. Leonard oberwał kopnięciem, noga trafiła w jego szczękę i powaliła go na plecy. Ostry ból żuchwy rozniósł się po całym jego ciele, ale świadomość, że zranił mężczyznę, łagodziła wszystko.
Nie musiał czekać długo, a nagle na drodze znów pojawił się Albert z istną furią bijącą z jego oczu. Leonar dostrzegł jeszcze strzałę tkwiącą w jego ramieniu, gdy nagle książę z łatwością strącił napastnika z konia. Osłabiony mężczyzna próbował się bronić, jednak ciosy przeciwnika były zbyt celne. Albert usiadł na nim okrakiem, okładając Ta'neha i tworząc z jego twarzy krwawą miazgę, tylko po to, aby zaraz wychylić się, wyciągnąć nóż z uda, a następnie poderżnąć barbarzyńcy gardło.
Dyszał ciężko, patrząc na wijące się w konwulsjach ciało, po czym zaraz przeniósł spojrzenie na Leonara. Na widok czerwieni spływającej mu z nosa i rozciętych warg, poczuł jeszcze większy gniew. Nagle pożałował, że zabił napastnika tak szybko, mógłby odcinać mu kawałki ciała jeden po drugim, rozkoszując się przy tym krzykami bólu, które dla jego uszu byłyby niczym najlepsza muzyka.
– Wszystko w porządku? – zapytał, a zdezorientowany młodzieniec kiwnął głową.
– Tak, tylko... – Jego rozedrgane spojrzenie zatrzymało się na ramieniu, w którym wciąż tkwiła strzała. Rękaw ubrania Alberta z chwili na chwilę coraz to bardziej przesiąkał krwią. – Jesteś ranny – szepnął, całkowicie zapominając o formalnym zwracaniu się do władcy.
– To nic – zbył go książę, podchodząc do niego i biorąc jego twarz w dłonie, aby dokładniej ją obejrzeć. – Coś cię boli? Szczęka? Skurwysyn nie wybił ci żadnego zęba?
Leonar, jakby dopiero teraz uświadomił sobie taką możliwość, przesunął językiem po swoich zębach, sprawdzając ich stan. Wydawało mu się, że wszystkie były na swoim miejscu.
– Chyba nic mi nie zrobił. – Jego spojrzenie znów zatrzymało się na lewym ramieniu. – Ale książę, ty...
– A noga? – Albert nie dał dojść mu do słowa, tylko zsunął spojrzenie na brzydko wyglądającą ranę z rozszarpanymi mięśniami. Aż się skrzywił, gdy nagle przypomniał sobie o mazi, którą na chwile takie jak ta dostał od Revinalda. – Jak to zostawimy, wda się bardzo brzydka infekcja – mówił, wstając i jakby nigdy nic, jakby postrzelona ręka wcale mu nie przeszkadzała, złapał za wór leżący przy kamieniu, w którym od razu odnalazł maleńki słoiczek. – Nie ma tego wiele, ale Oko mówiło, że pomoże przy najgorszych ranach.
Leonard patrzył na niego uważnie ze zmarszczonymi brwiami, a kiedy zobaczył ile specyfiku znajduje się w naczyniu, momentalnie zaprotestował.
– Nie książę. Twoja ręka – przypomniał. Albert jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę ze swoich obrażeń, zerknął na ramię z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy. Krew przesiąkła przez warstwy ubrania i moczyła już niemalże cały lewy bok.
– To nic. Ja dam radę się przemieszczać z raną na ramieniu, ty z taką nogą nie – powiedział, kucając przy Leonardzie, jednak ten zaraz cofnął nogę, jakby się bał, że książę wykorzysta całe lekarstwo na niego.
– Nie mogę pozwolić, żeby ci się coś stało – szepnął. – Ja... Moje życie i tak niewiele znaczy, a przynajmniej będę mieć świadomość, że w jakiś sposób ci pomogłem – dodał posępnie, ale zaraz na jego usta wpłynął lekki uśmiech. Mając wybór, nie wahał się, oddałby życie zarówno za Trevedica, Alberta jak i nawet za Mirenę.
– Czy ty słyszysz, co mówisz? – warknął nagle wściekle Albert, wpatrując się w jego oczy z taką złością, jakiej Leonar jeszcze nie miał szans u niego zobaczyć. Był nie tylko zirytowany, ale jakby... zawiedziony? Leonar przełknął ślinę, nie spodziewając się tak stanowczej reakcji. Niemalże poczuł się zawstydzony pod spojrzeniem księcia, zupełnie, jakby zrobił coś karygodnego. – Sam mówiłeś, że czeka na ciebie matka!
– Ale książę...
– Myślisz, że które życie będzie dla twojej matki ważniejsze: moje, czy twoje?
– Książę, musisz iść dalej, musisz...
– Odpowiedz!
Leonar aż drgnął, zaciskając mimowolnie dłoń na kępce trawy.
– Jesteś księciem, naszym przyszłym królem, oczywiście, że twoje.
Albert prychnął wściekle po czym powalił Leonara na ziemię i patrząc na niego z góry, zdzielił go lekko po twarzy z otwartej dłoni.
– Nigdy tak nawet nie myśl. Dla matki zawsze najważniejsze jest jej dziecko, a teraz leż. To rozkaz! W innym wypadku sam cię wypatroszę – warczał, jednak Leonar nie miał wątpliwości, że były to czcze groźby. Albert chciał go tylko wystraszyć, wpłynąć słowami na jego zachowanie, bo w swoim obecnym stanie bardzo szybko tracił siły i Leonar nawet z rozszarpaną nogą mógłby mu się sprzeciwić.
Leżał więc, wpatrując się lekko załzawionymi oczami w niebieskie niebo z kilkoma puchatymi obłoczkami. Śledził wzrokiem wróble, które właśnie wzbiły się w powietrze, kiedy poczuł dotyk ciepłych palców na swojej ranie. Syknął, a po jego policzkach popłynęły łzy.
Wiedział, że Albert powinien uleczyć samego siebie. Że powinien go tu zostawić. Może w wyrazie łaski by go dobił, aby nic gorszego nie czekało na niego jeszcze przed śmiercią. A jednak nałożył maść, która zareagowała niemalże błyskawicznie, bo już po kilku uderzeniach serca poczuł przyjemne, kojące ciepło.
Zamrugał szybko, chcąc odegnać łzy, których z chwili na chwilę zbierało się coraz więcej. Odkąd trafił na ten ląd, nie spotkało go nic równie miłego. Właściwie jego pobyt tutaj był jednym wielkim pasmem nieszczęść i chociaż nie powiedział tego głośno, bywały momenty, w których naprawdę wolałby umrzeć.
A jednak Albert go od tego uchronił.
Dał mu drugą szansę.
Tylko czy on ją wykorzysta? Czy miał jeszcze po co żyć?
Momentalnie przed oczami stanęła mu mama. Zatroskana, niepewna o losy swojego syna, zapłakana.
Musiał ją jeszcze zobaczyć. Wziąć w ramiona, pocałować w policzek i powiedzieć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, że już nie musi się o niego martwić.
Podniósł się powoli, spoglądając na rozerwane tkani, które drżały niepokojąco i na jego oczach odbudowywały się. Zagryzł wargę, podnosząc spojrzenie na siedzącego nieopodal Alberta, łamiącego promień strzały, by zaraz wyciągnąć ją z ramienia jednym szybkim pociągnięciem. Aż syknął i sięgnął jeszcze po bukłak z wodą, którą polał ranę.
Wciąż z tyłu głowy kołatało mu, że to nie tak powinno się potoczyć, ale mimo wszystko nie mógł opanować wdzięczności.
– Dziękuję – szepnął cicho, czego książę jednak nie usłyszał, zbyt zajęty opatrywaniem swojego obrażenia.

***

Trevedic w samotności ćwiczył na polu. Xahen nie miał dla niego tego dnia czasu, więc – ku ogromnemu zdziwieniu księcia – pozwolił mu samemu udać się na polanę, by potrenować wypady, sunięcia i uniki. Nie było to oczywiście tak rozwijające, jak przy starciu z prawdziwym przeciwnikiem, ale mógł przynajmniej w spokoju ćwiczyć niezbędne do walki kroki. Wciąż czuł się w tym niezdarny, więc miał przynajmniej pretekst, aby opanować to „na sucho”.
Otarł pot z czoła, kiedy po dłuższej chwili kombinacji takich ruchów poczuł ogromne zmęczenie. Uda paliły go żywym ogniem, nie mówiąc o ręce, w której trzymał nóż i którą wymachiwał na wszystkie strony. Zdecydowanie jednak wolał ten stan od wczorajszego samopoczucia. Na samo wspomnienie aż się wzdrygnął i sięgnął po bukłak z wodą przygotowany przez Ilimę.
Obiecał sobie, że już nigdy więcej nie przełknie takiej ilości alkoholu. Powiedzieć, że przesadził, to nic nie powiedzieć, ale kara spotkała go szybciej, niż mógłby przypuszczać, bo już drugiego dnia z samego rana. Nigdy wcześniej nie czuł tak potwornego bólu głowy i mdłości, wymiotował do późnego popołudnia i dopiero pod wieczór był w stanie coś zjeść, co chwilę później nie wróciłby tą samą drogą.
Wczorajsze dolegliwości cielesne nie mogłyby się jednakże równać z zawstydzeniem, które poczuł, gdy napotkał na zmęczone spojrzenie Xahena, kiedy ten oznajmił mu, co takiego działo się w nocy. Gdyby cierpiał w samotności i nie robił nic głupiego, jakoś by to wszystko przełknął, ale na bogów, czemu Xahen musiał być świadkiem jego – delikatnie mówiąc – mało reprezentacyjnego stanu?
Nie za wiele pamiętał z wieczoru spędzonego u Yamni'ila, a już wcale nie pamiętał, jak dotarł do domostwa Xahena i w jaki sposób znalazł się w jego łóżku. Jedno było pewne – nie działo się tam nic zdrożnego, choć sam Trevedic już nie wiedział, czy całonocne wymiotowanie i krztuszenie się zawartością własnego żołądka nie było przypadkiem bardziej urągające.
Stęknął ciężko na napływ wspomnień z tamtej nocy, czując tak ogromne zażenowanie własną osobą, że miał ochotę spłonąć żywcem. Całe szczęście dzisiaj rano Xahen zrezygnował z docinków, choć Trevedic miał świadomość, że po prostu nie miał na nie czasu... Bardzo możliwe więc, że kpiny jeszcze na niego czekają.
Zatkał bukłak korkiem i już miał wrócić do ćwiczeń, kiedy jego uszom nie umknął niepokojący dźwięk łamanej gałązki oraz dudnienie przypominające... bicie serca? Nie miał wątpliwości, że jeszcze nie tak dawno temu zupełnie by nie zwrócił na to uwagi, jednak teraz jego zmysły były naprawdę wyczulone.
Ktoś go obserwował, co do tego nie miał już wątpliwości. Zwrócił się więc w stronę krzaków, marszcząc brwi i wyciągając przed siebie nóż.
– Kim jesteś?
Minęła chwila, nim dostał odpowiedź. Nieznajomy wyprostował się i skierował ku niemu swoje pewniejsze kroki. Stawiał stopy ciężko, zupełnie inaczej od Xahena, który mimo swojej sporej sylwetki zdawał się poruszać zgrabniej.
– Och, a więc mnie wyczułeś. Jestem pod wrażeniem. – Na sam dźwięk głosu mężczyzny po plecach Trevedica przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Przełknął ślinę, mimowolnie odsuwając się i zaciskając jednocześnie dłoń na rękojeści noża, zupełnie jakby nie wiedział na co się szykować – na ucieczkę czy obronę?
Nie odpowiedział, tylko bacznie wsłuchiwał się w ruchy Vaadara, który zatrzymał się dwa kroki dalej.
– I bardzo dobrze mówisz w naszym języku – dodał po chwili, mierząc Trevedica uważnym spojrzeniem, podczas gdy na jego ustach błąkał się krnąbrny uśmiech. Chociaż książę nie był w stanie go zobaczyć, to zdecydowanie czuł drwinę w jego głosie. – Xahen chyba jest dobrym nauczycielem, hm? Nauczył cię języka, a teraz jeszcze sztuki walki. Cóż za wspaniały gest z jego strony – dodał z kpiącym parsknięciem.
Trevedic zmarszczył brwi, wciąż nie wiedząc, czego się po mężczyźnie spodziewać. Wiedział, że Vaadar był zdolny do wszystkiego. Najgorsze, że naprawdę mógł to wszystko teraz zrobić, w szczególności, że Xahena nie było obok.
– Czego chcesz? – zapytał i drgnął, gdy usłyszał, że mężczyzna poruszył się, z wolna okrążając go i oglądając z każdej strony.
Niczym zwierzę na targu – pomyślał Trevedic z niezadowoleniem, zaciskając dłoń jeszcze mocniej na nożu, tak, że aż pobielały mu knykcie.
– Jestem po prostu ciekawy – mruknął Vaadar, zatrzymując się wreszcie naprzeciwko księcia. – Co on w tobie takiego widzi? Ładną buźkę? Dupę? Dobrze się pieprzysz...? Nie – odpowiedział samemu sobie i parsknął śmiechem, kręcąc głową. – Nie Xahen. Nie może tylko o to chodzić – szepnął z zastanowieniem, wciąż mierząc Trevedica uważnym spojrzeniem. – Jest mu ciebie żal – zauważył nagle, jakby zaskakując samego siebie. Klasnął w dłonie i znów się zaśmiał rechotliwie, przez co po plecach księcia przebiegły nieprzyjemne dreszcze. – No tak, znając Xaena zapewne o to właśnie chodzi. – Na jego usta wpłynął szeroki, żmijowaty uśmiech, a Trevedic mógł się tylko cieszyć, że go nie widział. Usłyszał, jak mężczyzna robi dwa kroki w jego stronę, stając z nim dosłownie oko w oko. Aż poczuł kwaśny, nieprzyjemny oddech owiewający mu twarz, na co skrzywił się z obrzydzeniem, dusząc w sobie chęć odsunięcia się. W zamian zadarł głowę, zbierając całą swoją odwagę, aby wyglądać na nieporuszonego. Nie chciał wyjść na tchórza, nie w takim momencie, chociaż musiał przyznać, że ten mężczyzna przerażał go jak nikt inny. Chyba nawet bardziej niż Kavrem, bo przynajmniej działał pod wpływem emocji, a tego typu zachowanie łatwo było przewidzieć. Vaadar z kolei wydawał mu się wyrachowany i podstępny, zupełnie nie wiedział, czego mógł się po nim spodziewać. Nawet teraz nie miał pojęcia, do czego dążyła ta rozmowa i co takiego chciał nią osiągnąć.
– Czego chcesz? – powtórzył pytanie, udając, że jego słowa nie zrobiły na nim wrażenia.
Prawda jednak była taka, że zrobiły. Bo gdzieś podświadomie wiedział, że to właśnie tym kierował się Xahen.
Litością.
A on przecież jej nie chciał. Nie był bezbronnym chłopcem, liczącym na jakąkolwiek oznakę łaski.
– Jaki butny – zakpił Vaadar, gdy Trevedic poczuł jak mężczyzna łapie go za brodę i obraca jego twarz, aby móc mu się lepiej przyjrzeć. Tego było już za wiele, momentalnie strzepnął jego rękę niczym ohydnego, namolnego insekta. – I ten błysk w oku. Ta bezczelność. Ponoć twoja siostra też taka była tuż przed śmiercią. Bezczelna. Ale gdy podrzynali jej gardło nagle przestała wierzgać, kopać i gryźć. – Śmiech. Obrzydliwy, arogancki, przesiąknięty nienawiścią śmiech wdarł się do umysłu Trevedica, nie wywołując nic innego, prócz wściekłości.
Mógł go obrażać. Mógł gadać bzdury i oglądać go sobie z każdej strony. Ale nie miał prawa tymi swoimi obrzydliwymi ustami wypowiadać jakichkolwiek słów, które tyczyły się Mireny.
Trevedic przestał racjonalnie myśleć. Jego głowę zalały wyobrażenia ciepłej krwi Vaadara wsiąkającej w ziemię i jego ostatnie chrapliwe oddechy.
Zamachnął się z zamiarem ugodzenia mężczyzny, jednak ostrze noża smagnęło tylko tuż przed nosem wykonującego unik Ta'neha. Później poczuł mocny ból nadgarstka, ostrze upadło na trawę, a chwilę po nim Vaadar podciął mu nogi jednym, zgrabnym ruchem, przez co uderzył plecami o podłoże. Zdezorientowany zamrugał, by zaraz rzucić się z zamiarem jak najszybszego wstania i dopadnięcia do przeciwnika, gdy na jego piersi wylądowało coś ciężkiego.
Vaadar przycisnął go do ziemi stopą, pochylając się nad nim z obłąkańczym śmiechem.
– Wiesz, co za to grozi?
Nie odpowiedział. Prychnął, znów usiłując się podnieść, gdy nagle ta sama noga najpierw wbiła się w niego mocniej, by tylko na moment oderwać się od jego piersi, a następnie z mocą wbić się w jego brzuch. Trevedic zakrztusił się i skulił na boku, czując nagły ból promieniujący na całe ciało. Otworzył szeroko oczy, przez kilka chwil nie mogąc nawet nabrać oddechu.
– Podnosisz na mnie rękę, mała dziwko? – warknął z wyraźną satysfakcją. Ewidentnie właśnie to chciał osiągnąć, chciał go sprowokować, aby później móc ukarać go jak tylko mu się podobało.
Po jednym kopnięciu nadeszło kolejne. I następne. Trevedic nawet jakby chciał, nie miał jak się bronić, więc tylko jeszcze bardziej skulił się, chcąc ochronić twarz, ale wtedy Vaadar złapał go za włosy i podciągnął na nich wyżej. Przysunął się do niego, owiewając mu policzki swoim cierpkim oddechem.
– Twój pan nie uczył cię, co za to grozi? – Znów się zaśmiał, rechocąc nawet wtedy, gdy pierwszy z ciosów dosięgnął twarzy Trevedica. Po nim nastąpił jeszcze jeden i... I wtedy ktoś złapał go za ramiona, natychmiastowo odciągając od księcia.
Trevedic odetchnął, padając bezwładnie na trawę. Nie czuł nic, prócz goryczy oraz złości na samego siebie. Nie był w stanie się obronić, był bezradny niczym stożek siana, który Vaadar okładał ciosami. Przyjmował je biernie, choć miał ochotę wydłubać mu oczy, ale jednak wciąż był za słaby.
Uderzenia.
Szamotanina.
Jęknięcia.
Przekleństwa.
Zamrugał, powoli powracając myślami do rzeczywistości. Przekręcił twarz w stronę dźwięków dobiegających z boku, zastanawiając się mimowolnie, co takiego właśnie miało miejsce obok, aż wreszcie poznał odgłosy wydawane przez jedno z ciał.
Znał ten oddech i sposób bicia serca, nawet jeśli teraz łomotało w piersi jak szalone. A gdy usłyszał krzyk, był już pewny.
– Nie będziesz. Go. Kurwa. Bić!
Xahen. To musiał być on.
– Sam podniósł na mnie rękę! – Vaadar oddychał ciężko. Potyczka z bratem nie przychodziła mu już tak łatwo, jak znęcanie się nad księciem. – Dobrze wiesz, że mogłem go ukarać!
Xahen zamarł. Trevedic wręcz poczuł na sobie jego palące, rozzłoszczone spojrzenie, po czym usłyszał kolejny ruch, tym razem już spokojniejszy. Mężczyźni odsunęli się od siebie, napięta atmosfera między nimi jasno wskazywała, że najchętniej znów rzuciliby się w wir walki, byle tylko dać nauczkę temu drugiemu.
– On jest mój – powiedział Xahen, jakby to miało wszystko rozwiązać. – Tylko ja mogę go karać.
Vaadar zaśmiał się wrednie. Trevedic szczerze nienawidził tego dźwięku.
– Dobrze wiesz, że mogłem go nawet zabić – prychnął, otrzepując ubranie z trawy i piachu. – Pilnuj swojego zwierzaczka, bo nie wiesz kiedy, a jeszcze go stracisz – dodał niemalże z obietnicą, po czym, jakby nigdy nic, odszedł.
Na polanie zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosem szumiących na wietrze liści i krakania przelatujących nad nimi kruków. Minęła chwila, nim Xahen odwrócił się w jego stronę, pokonał dzielącą ich odległość, a następnie kucnął tuż obok.
– Wszystko w porządku?
Trevedic kiwnął głową, choć dobrze wiedział, że tak nie było. Pomijając już kwestie bolących go części ciała, miał do siebie żal o to, że nic nie zrobił. A powinien. Powinien wbić mu to pieprzone ostrze aż po sam trzpień i nasłuchiwać ostatnich odgłosów wydawanych przez jego ciało.
Nagle poczuł na swoich ramionach mocny uścisk dłoni i już po chwili został siłą podciągnięty do siadu. Momentalnie zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy, syknąwszy ze zdezorientowaniem.
– Kurwa, to nie wygląda dobrze – mruknął Xahen, przyglądając się jego twarzy. – Nie obędzie się bez siniaków i obrzęku – ocenił, dotykając najpierw jego policzków, na co Trevedic zareagował bolesnym syknięciem, a dopiero później przeniósł palce na nos. – Nie wygląda mi na złamany. Możesz poruszyć szczęką?
– Tak – szepnął.
– Zęby całe?
– Tak.
Xahen odetchnął, by zaraz opaść pośladkami na trawę tuż przed księciem. Siedzieli chwilę w milczeniu, aż wreszcie wojownik znów się odezwał:
– Nigdy tego nie rób, rozumiesz? Mówiłem ci przecież, jak atak na jednego z nas może się dla ciebie skończyć.
Trevedic nie odpowiedział. Nie miał na to sił, za bardzo bolał go brzuch, więc nie silił się na tłumaczenie swoich pobudek. Z drugiej jednak strony nie chciał przyznać się przed Xahenem, jak bardzo był żałosny.
– Naprawdę mógł cię zabić – dodał jeszcze, jakby chcąc go w jakiś sposób zaszokować.
Trevedic wzruszył ramionami.
– Ale nie zabił.
– Tylko dlatego, że byłem w pobliżu – warknął, po czym szybko poderwał się na nogi. – Wracamy do domu. W obecnym stanie długo jeszcze sobie nie poćwiczysz – prychnął, po czym pochylił się i znów złapał Trevedica, aby pomóc mu wstać. – Dasz radę iść?
Książę kiwnął głową, tłumiąc w sobie bolesny jęk, kiedy wyprostował się, a od jego brzucha i obitych żeber rozeszła się nagła, prawie że paraliżująca fala bólu. Zniósł ją jednak dzielnie, stawiając za Xahenem drżące kroki.
– Zabiję go kiedyś. – Słowa opuściły jego usta, zaskakując tym faktem nawet samego Trevedica. Nigdy nie spodziewał się, że nadejdzie moment, kiedy będzie pragnął cudzej śmierci. A jednak, nadszedł. Z ogromną chęcią zabiłby wszystkich, którzy przyczynili się do zabójstwa Mireny.
Xahen zamarł, odwracając się w jego stronę. Trevedic zadrżał, kiedy zrozumiał, że za to również może go czekać kara.
A jednak żaden cios nie nadchodził.
– Nie myśl, że ci w tym pomogę – powiedział powoli wojownik, a książę poczuł mocne ukłucie bólu, tym razem nie mającego już swojego źródła w ciele. Oczywiście, że tak to musi się skończyć. Xahen może i nie przepadał za bratem, ale to wciąż była jego rodzina. Mogli się nie lubić, ale nie musieli przecież pragnąć swojej śmierci. – Ale też nie będę przeszkadzać. – Trevedic zamrugał. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. – Jeśli więc masz taki cel, rób wszystko, aby go osiągnąć. Pamiętaj jednak o sobie, co to da, że machniesz mu kilka razy nożem pod nosem, a później skończysz z flakami na wierzchu? Bądź skuteczny w swoich działaniach. I pamiętaj o swoim bezpieczeństwie – dodał, kręcąc z politowaniem głową, jakby właśnie pouczał dziecko, a nie dorosłego faceta. – A teraz chodź. Ilima cię opatrzy.
Trevedic nie oponował. Ruszył krok za nim, zdezorientowany.
Nie wiedział już, co ma myśleć o Xahenie. Bo kim tak naprawdę był dla niego? Wrogiem czy przyjacielem?
Ogarnęło go nieodparte poczucie, że granice między jednym, a drugim, zaczynały się powoli zacierać.

3 komentarze:

  1. Hej. Rozdział jak zawsze świetny i trochę się w nim zadziało.takze czekam na kolejny i pozdrawiam w

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy Trevedic widzi?? Fragment na to wskazuje - "Wczorajsze dolegliwości cielesne nie mogłyby się jednakże równać z zawstydzeniem, które poczuł, gdy napotkał na zmęczone spojrzenie Xahena, kiedy ten oznajmił mu, co takiego działo się w nocy."

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo mi się podobał ten rozdział zwłaszcza, że byli tam wszyscy czterej bohaterowie, których tak lubię. Urocze jest jak Albert czuje się odpowiedzialny za Leonarda. A Vadaar rzeczywiście mógł Trevedica zabić ale mam wrażenie że bardziej chodziło o pokazanie Xhaenowi, że wie, że on jest dla niego ważny i może go tym zranić.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.