poniedziałek, 11 maja 2020

Część 16. (Mrok)


Dziękuję ślicznie za wszystkie komentarze! Dzisiaj będzie trochę krótko, ale nie chciałam zahaczać już o żaden inny temat. W zamian może dodam jeszcze jedną publikację w tym tygodniu :)

***

Noce były chłodne, wietrzne, a chwilami również i deszczowe, ale za to dnie rozpieszczały ich dużą dawką ciepłych promieni słonecznych oraz błękitnym niebem ze znikomą ilością chmur. Droga nie należała do najprzyjemniejszych, jednakże się nie poddawali, tylko dzielnie parli naprzód przez nieznane sobie tereny.

Leonar szybko okazał się być dobrym kompanem w podróży, choć momentami jak na gust Alberta był zbyt małomówny. Wręcz wycofany. Nie poświęcał mu zbyt dużej uwagi w zamku, ale mógł stwierdzić, że nie takiego go zapamiętał. Chłopiec wydawał się wtedy bardziej otwarty, a na jego ustach częściej gościł uśmiech, niż grymas niepewności, jak to miało miejsce teraz. Początkowo go jednak za to nie winił, wszyscy wiele przeszli i zapewne nigdy nie wrócą już do normalności. Jednakże z każdą wspólnie spędzaną chwilą zaczynał rozumieć, jakie piekło zgotowali mu barbarzyńcy. Przełom nastąpił dopiero, gdy dotarli nad strumień. Niewiele myśląc, rzucili wszystko, co do tej pory nieśli i od razu rzucili się w stronę wody. Albert nigdy by nie podejrzewał, że aż tak będzie mu jej kiedykolwiek brakować. Dopiero gdy ugasili pragnienie, mieli chwilę, aby rozejrzeć się dookoła. Potok płynął pośrodku polany, otoczoną z każdej strony gęstym lasem, z którego zresztą też wyszli. Dookoła nie widać było żywej duszy, jedynie ptaki latające wysoko na niebie i nieco dalej zarysy pasących się trzech saren. Książę wiedział jednak, że nie mieli wielkich szans na upolowanie ich, mogli jedynie stworzyć prymitywną łapkę na mniejsze zwierzęta. Gdyby tylko dysponował łukiem i strzałami, już zajadaliby się sarniną...
Westchnął ciężko i zabrał się za ściąganie z siebie przepoconej tuniki. Futra zrzucił z siebie jakąś chwilę temu, nie dało się ich nosić za dnia, było zbyt ciepło. Zamarł, gdy poczuł na sobie uważne spojrzenie Leonara, jednak kiedy zwrócił na niego swoje jasne spojrzenie, chłopiec odchrząknął i jakby nigdy nic wbił wzrok w płynącą wodę.
– Nie wiem kiedy znów będziemy mieć okazję, żeby się odświeżyć – powiedział Albert i odrzucił górną część garderoby na bok, by zaraz zabrać się za rozpinanie pasa przy spodniach. – A na dodatek jest ciepło, nie można tego zmarnować – wyjaśnił.
Leonar kiwnął głową, a jego kręcone, rude włosy aż się zatrzęsły. Wciąż nie patrząc na prawie nagiego Alberta, zamoczył poranione od gałęzi dłonie. Przyjemny chłód wody otoczył jego skórę, kojąc każde z zadrapań.
– Musimy znaleźć coś do jedzenia – szepnął chłopiec, patrząc na przepływającą tuż obok maleńką rybkę. Zbyt maleńką, aby się nią najeść i zbyt zwinną, by móc ją złapać.
– Zastawię zaraz wnyki. Zostaniemy tutaj na noc, do zachodu słońca nie pozostało już wiele, a nie jedliśmy nic przez ostatnie dni – mówił Albert, obmywając twarz wodą, żeby zaraz przejść niżej, na szyję, a później ramiona. – Tam dalej, przy skałach, które mijaliśmy, widziałem chyba wejście do jaskini. Możemy zobaczyć, czy nie warto będzie tam przenocować.
Leonar nic nie odpowiedział, tylko pokiwał głową. Miał wrażenie, że zawadzał księciu, dotąd nie zdał się na wiele. Nie wiedział, jak się poluje, nie miał pojęcia, w którą stronę jest północ, ani jakie rośliny są jadalne, więc nie jedli dotąd praktycznie nic. Gdyby nie Albert, już dawno by zabłądzili.
– Nie myjesz się? – zapytał, a on aż drgnął.
– Nie... ja...
– Korzystaj, póki możesz!
Spojrzał najpierw niepewnie na przepływający tuż przed nim strumyk, a dopiero później przeniósł wzrok na Alberta. Momentalnie tego pożałował, bo książę był już całkowicie nagi. Spłonął rumieńcem, pochylając głowę do przodu, tak aby rdzawe kosmyki przykryły jego zaczerwienioną twarz. Owszem, widział już nagiego Trevedica i po pewnym czasie służby takie obrazy przestały go już krępować, jednak musiał przyznać, że oglądanie starszego z braci było czymś zupełnie innym. Po pierwsze, Leonar nigdy nie został poświęcony jego służbie, po drugie... cóż, miał zupełnie odmienną budowę ciała. Trevedic był harmonijnie zbudowany, szczupły, choć nie przesadnie chudy, a Albert był po prostu umięśniony. Ciało wyrzeźbione przez długie godziny nauki fechtunku nie zmarniało nawet przez ostatnie tygodnie niewoli. Gdzieniegdzie naznaczone kilkoma mniejszymi bliznami, w świetle dnia prezentowało się niczym u postaci kutych w kamieniu, jakie zdobiły pałac królewski.
Dopiero gdy Albert wstał, Leonar się zreflektował. Nie chciał się rozbierać, a z drugiej strony marzył już kąpieli. Takiej z prawdziwego zdarzenia, w balii pełnej ciepłej, pachnącej wody. Wiedział jednak, że długo jeszcze nie spełni swojej zachcianki, na ten moment chłodny strumyk musiał mu wystarczyć. To i tak dużo, biorąc pod uwagę, że nie mył się od naprawdę wielu dni.
Zaczął ściągać z siebie śmierdzące stajnią ubrania i nie patrząc na Alberta, który obserwował go ukradkiem, zaczął się dokładnie obmywać. Tak jak książę, rozpoczął od twarzy, którą dokładnie wyszorował. Kilkukrotnie nabrał wody w dłonie, przecierając nimi zmęczoną buzię.
Albert usiadł z boku, udając, że skręca z gibkich gałęzi wnyki. W rzeczywistości wciąż zerkał w stronę Leonara podejrzliwie, sunąc wzrokiem po jego chudych plecach z wyraźnie wystającymi kręgami kręgosłupa i... z olbrzymimi siniakami. To zaniepokoiło go najbardziej, nierównomierne, fioletowe kształty rozlewały się po całej długości jego pleców, zdobiąc je niczym wylane przez przypadek na płótno farby. Dopiero później spostrzegł, że podobne ślady były wszędzie, na ramionach, czy nawet na przegubach nadgarstków. Przeraził się dopiero jednak wtedy, gdy Leonar podniósł się i ściągnął z siebie o wiele za duże spodnie, podtrzymywane jedynie sznurem, którym obwiązał swój pas. Ubranie opadło na ziemię, a oczom Alberta ukazały się brunatne, zaschnięte już ślady krwi na pośladkach chłopca i wnętrzu jego ud.
Nie wytrzymał. Jego ciało zareagowało samo. Odrzucił na bok niedokończoną pułapkę na zwierzynę i zerwał się na równe nogi, płosząc tym samym Leonara, który miał nadzieję, że książę całkowicie skupił swoją uwagę na wnykach. Tylko przez to zdecydował się rozebrać do końca i zmyć z siebie cały brud minionych tygodni.
– Co to? – zareagował zbyt gwałtownie. Chłopiec mimowolnie skulił się, jak gdyby oczekując ciosu. Gdy tylko Albert dostrzegł jego reakcję, aż przeklął siebie w myślach. Musiał wziąć kilka uspokajających oddechów, chociaż na samą myśl, że te potwory w taki sposób traktowały jego podwładnych, miał ochotę zawrócić się do ich wioski i wybić każdego po kolei.
– Ja... Nic. Naprawdę. To...
Albert szybko przemierzył dzielący ich dystans.
– Jesteś cały w sińcach! – Jego wargi zadrżały mimowolnie, a każdy ze śladów prawie że zaczął go fizycznie boleć, zupełnie, jakby to on był ich posiadaczem. – Co oni ci zrobili? – zapytał już spokojniej, łamiącym się od emocji głosem. Nie mógł patrzeć na to chłopięce, zmaltretowane ciało. Leonar był jeszcze młody, nie zasłużył na takie potraktowanie... Zresztą, jak w ogóle można byłoby zasłużyć na coś takiego?
Sługa nie odpowiedział na zadane pytanie, a jedynie opuścił głowę.
– Czy... mogę się umyć? – Okrył się ramionami, nagle żałując, że zdecydował się rozebrać do naga.
Albert spojrzał jeszcze na niego i kiwnął głową. Zrozumiał niemą prośbę, jaka odbijała się w piwnych oczach chłopca. Nie chciał, by na niego teraz patrzono oraz nie chciał, aby zadawano mu niewygodne pytania. Rany wciąż się jątrzyły, wciąż go bolały i nie był gotów stawić im czoła, a bliskość obcego mężczyzny wcale nie pomagała.
Książę odsunął się, a po chwili też odwrócił, dając chłopcu swobodę umycia się w samotności. Mógł tylko podejrzewać, co takiego teraz czuł Leonar, ale wiedział jedno, że Ta'nehowie dołożyli mu kolejnego powodu, aby zrównać ich z ziemią.
Nie zamierzał już się cofać. Leonar tylko utwierdził go w przekonaniu, że dobrze robił, szukając zemsty. Wreszcie nadejdzie dzień, kiedy spojrzy oprawcom głęboko w oczy i z uśmiechem na ustach poderżnie im gardło.

***

Siedzieli przy rozpalonym ognisku. Na zewnątrz całkowicie już zapadła noc a mocny wiatr szalał tuż obok, tarmosząc korony drzew jakby były jedynie marnymi wiechciami. Jego gwiżdżące odgłosy roznosiły się po całej jaskini, sprawiając wrażenie, jakby w jej głębi, tam, gdzie nie sięgał blask paleniska, coś było i spozierało na nich z ukrycia. Albert miał jednak pewność, że byli sami, nie licząc nietoperzy. Nim zdecydowali się zostać w jaskini na noc, sprawdził, czy nie jest zamieszkana przez żadne groźne zwierzę – a słyszał, że wiele takich zamieszkuje kontynent.
Siedzieli naprzeciwko siebie, on przy jednej skalnej ściance, Leonar przy drugiej. Widział, jak chłopiec drży z zimna, spoglądając na kawałki pieczonego w ogniu królika, którego Albert złapał w swoje wnyki, a on później oporządził. Jeśli szukał okazji do bycia przydatnym księciu, nie mógł natrafić na lepszą. Albert nie miał pojęcia, jak się zabrać za wypatroszenie zwierzęcia, a Leonarowi przyszło to z łatwością. Zanim stał się osobistym sługą Trevedica, bardzo dużo pomagał w kuchni i zazwyczaj ciągnięto go do najgorszych robót.
– Zimno ci, drżysz – powiedział Albert, przerywając długą chwilę ciszy. Leonar rzeczywiście nie był najbardziej rozrywkowym towarzyszem podróży, na jakiego mógłby trafić, jednak teraz nie miał mu już za złe milczenia. Nie po tym, co zobaczył nad strumykiem. Wciąż miał przed oczami sińce i tę przeklętą krew na szczupłych udach.
– Rozgrzeję się, gdy zjemy – odszepnął.
Albert znów wbił spojrzenie we wciąż surowe mięso smagane językami ognia. Oczywiście nie rozpalił go sam, znów na pierwszy plan wysunęła się jego nieudolność i obłuda, w której żył przez dwadzieścia pięć lat swojego życia. Myślał już, że nie mógłby być bardziej przygotowany do objęcia królewskiego tronu, z Trevedicem u boku i jego magicznymi zdolnościami, mogli przecież bardzo wiele. Wystarczyło tylko zabrać im moc oraz status, a stawali się bezradni niczym pełzające robale, zdane na łaskę większej zwierzyny. Nie potrafił nawet rozpalić ognia, a gdyby nie sztuka polowania, jakiej się uczył w zamku, nie mieliby teraz również czego zjeść... chociaż nawet i tu potrzebował Leonara.
Ogień wzniecił tylko dzięki przezorności Revinalda oraz banieczkom z substancjami, które otrzymał na podróż. Podczas gdy oni spędzali dni w zamknięciu, tracąc wszelką nadzieję, Oko Elmarnaki przygotowywało plan i mikstury ratujące im teraz życie. Gdyby nie ta przeklęta maź, którą jakiś czas temu wylał na przygotowany stos drewna, siedzieliby i trzęśli się teraz z zimna.
Sapnął ciężko i dorzucił grubą gałąź, a ta zaraz nienaturalnie zajęła się ogniem, który jednak nie był na tyle gorący, by ją szybko strawić. Płonęła więc powolnie w towarzystwie innych, długo już żarzących się drewien. Patrzył na to przez moment, dochodząc do wniosku, że musi odrzucić wszelkie dołujące myśli. To nie był odpowiedni czas na roztrząsanie swojej nieudolności.
– Ile masz właściwie lat? – zagadnął chłopca, a ten podniósł na niego swoje przekrwione, zmęczone spojrzenie.
– Osiemnaście, panie.
Na twarz Alberta wpłynął lekki, współczujący uśmiech. Dobrze więc podejrzewał; Leonar był jeszcze młody, a już tak doświadczony.
Niewiele młodszy od Mireny – podpowiedział jakiś głosik w jego głowie, a on, patrząc w te smutne oczy książęcego sługi, zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej, że siostrę spotkał dokładnie taki los. Nie wiadomo, co mogłoby ją spotkać, co te potwory mogłyby jej jeszcze zrobić. Śmierć przy tym wydawała się naprawdę łagodnym wyjściem z sytuacji.
– Kim byli twoi rodzice? – zaczął, mając nadzieję na luźną pogawędkę.
– Mama od wielu lat była główną kuchtą w zamku – powiedział, obejmując się ramionami i wciąż drżąc z zimna. – Ojca nie znam, ponoć często wypływał w morze. Był rybakiem. Zginął przez sztorm, statek nie zdążył dobić do brzegu i pochłonęła go woda. Tak przynajmniej mówiła matka. – Uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem, doskonale zdając sobie sprawę, że prawda mogła być zupełnie inna. Żadna matka przecież nie powie swojemu dziecku, że albo nie znała swojego partnera, albo że ten nie jest nawet godny wspomnienia.
– Trafiła na statki? Zabrali ją tutaj?
Leonar zaraz pokręcił głową.
– Myślę, że nie. Już od kilku lat nie pracuje w zamku, wyjechała na południe Elmarnaki, w swoje rodzinne strony... Mam nadzieję, że tam nie dotarli – szepnął i wbił spojrzenie w tańczące języki ognia.
– Na pewno nie – potwierdził, chcąc go chociaż tak pocieszyć. – Revinald mówił mi, że zaatakowali głównie zamek, chodziło im o nas – ostatnie słowo z trudem wypowiedział. Gdyby tylko zostawili wszystkich w spokoju i zabrali jedynie rodzinę królewską, oszczędziliby cierpienia tak wielu osobom.
Leonar rozpromienił się na krótki moment. Wlepił w Alberta przepełniony nadzieją wzrok i kiwnął głową.
– Tak mi się wydawało... czuję, że jest bezpieczna – powiedział i aż się lekko wyprostował, gdy niewidoczny ciężar strachu o własną rodzicielkę spadł na moment z jego ramion. – Myślę, że zaraz będzie gotowe – powiedział, wskazując na mięso. Książę kiwnął głową i ściągnął kawałek z kija, po czym bez namysłu włożył do ust. Aż mruknął z zadowoleniem, bo po tym, co dostawali w niewoli, nieprzyprawiony królik wydawał się rarytasem.
Zjedli w milczeniu, a gdy już napełnili żołądki, ogarnęła ich senność. Wiatr nie stracił na swojej mocy, uderzając w ściany jaskini i wdzierając się do niej, przez co mimo rozpalonego ogniska, było naprawdę zimno. Kiedy więc książę dostrzegł, że Leonar nie przestał się trząść, zaproponował:
– Jeśli zbliżymy się do siebie, będzie nam cieplej.
Spojrzenie, jakie otrzymał w odpowiedzi, mówiło więcej, niż Leonar byłby w stanie przekazać słowami. Trząsł się z zimna, ale bliskość mężczyzny nie była tym, czego teraz pragnął. Nawet, jeśli chodziło tu o księcia, który przecież nie zrobiłby mu niczego złego.
Albert momentalnie skarcił się w myślach za te słowa. Jeszcze niedawno na własne oczy zobaczył skutki przebywania Leonara z Ta'nehami, wszystko, co przeżył, miał zapisane na skórze. Tego nie dało się przepracować w jeden dzień, ani tym bardziej zapomnieć. Prawdopodobnie wszystkie doświadczenia zostaną z nim już do końca, nawet jeśli ciało się uleczy.
– Albo wiesz co? Weź moje futro – powiedział, chcąc naprawić swój błąd. Wstał i podał chłopcu okrycie, które przygotował mu Revinald na drogę.
– Nie, nie mogę. Tobie, panie, będzie zimno – zaprotestował.
– Nie przesadzaj, mamy ognisko, nazbieraliśmy trochę trawy i gałęzi, żeby nie leżeć na ziemi, przeżyję.
Leonar jeszcze chwilę protestował, ale kiedy poirytowany Albert, który jako książę naprawdę źle znosił odmowy, wreszcie zirytował się i sam nakrył go futrem, postanowił je przyjąć. Nie wiedział, czemu było mu tak zimno, mógł tylko podejrzewać, że to skutki kąpieli w potoku. Czuł się rozpalony gorączką, ale nie chciał narzekać, więc kiedy dostał kolejną warstwę okrycia, był wdzięczny. Położył się na samozwańczym posłaniu, jakie sobie przygotowali i nawet nie wiedząc kiedy, zasnął, zmęczony wędrówką.
Albert nie miał tego szczęścia. Długo jeszcze wiercił się i doglądał ognia, nie chcąc, aby ten zgasł, pozostawiając ich na pastwę wietrznej nocy. Czasem tylko zerkał na uśpioną sylwetkę Leonara, ale już nie roztrząsał tego, co chłopiec przeżył. Skupił się na aktualniejszych problemach – w myślach odtworzył drogę, którą tłukł mu do głowy Revinald. Dotarli już do potoku, uwzględnionego w opisie przeprawy Revinalda, teraz mieli jedynie przeć na północ. Czekał ich cały dzień wędrówki, aż dotrą do spalonej części lasu – ponoć zeszłego lata szalały tu pożary – aż wreszcie przejdą przez rzekę. I tam miała się kończyć ich droga, bo ten, który na nich czekał, powinien z łatwością ich znaleźć. Tak przynajmniej mówił Revinald, a Albertowi nie pozostało już nic, tylko zaufać magowi. Nie miał żadnej innej alternatywy.
Westchnął ciężko i przekręcił się na plecy, wbijając spojrzenie w sklepienie jaskini porośnięte mchem oraz zwisającymi korzeniami drzew. Śledził przez chwilę zawiłe wzory, jakie tworzyły kłącza, gdy nagle usłyszał nerwowe poruszenie. Zerknął na Leonara, leżącego z twarzą zwróconą ku niemu, na której malowało się cierpienie. Chłopiec krzywił się, jakby właśnie doznawał tortur, gdy z jego ust padło ciche, jednak przepełnione strachem:
– Nie, proszę.
Albert zacisnął mocno zęby, ale ostatecznie nic nie zrobił, choć w pierwszym odruchu chciał się podnieść i wyswobodzić Leonara z objęć koszmaru. Zdał sobie sprawę, że gdyby on coś takiego przeżywał, z pewnością nie chciałby być przy tym oglądany. Odwrócił się więc na bok, plecami do sługi.
Niektóre potwory trzeba pokonywać w samotności.

3 komentarze:

  1. Biedny Leonar, ale myślę że Albert się nim zaopiekuje. A może biorąc pod uwagę zdolności w sztuce przterwania ich obojga to zaopiekują się sobą na wzajem. Czeka ich długa droga dobrze by było jakby na jej koniec wszystkie te potwory dręczące Leonara zostały pokonane... Może pokonane jednak z pomocą Alberta?

    OdpowiedzUsuń
  2. Biedny Leonard taki młodziutki a już tyle przeżył. Mam nadzieje,że po długiej wędrówce oboje dojdą tam gdzie planują czyli do szczęśliwego zakończenia. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.