Zapadł w słodką nicość, pozwalającą mu zostawić wszystko, co
go ostatnio dręczyło, za sobą. Był tylko on i nic poza rozkoszną
błogością płynącą z pustki, dzięki której zapomniał nawet,
dlaczego tak bardzo nie chciał powrócić do rzeczywistości. Nic
się nie liczyło, każda najmniejsza rzecz przestała mieć dla
niego jakiekolwiek znaczenie i gdy tak pławił się w tym niebycie,
zdał sobie sprawę, że jednak nie był sam. Czuł czyjąś
nieustanną obecność, jednakże wcale go ona nie trapiła,
właściwie to był wdzięczny za towarzystwo. Momentami miał też
wrażenie, że coś przesuwało się delikatnie po jego twarzy, jakby
dotyk smukłych, przyjemnie ciepłych palców, badających każde
zagłębienie, wypukłość, czy najmniejsze niedoskonałości.
Nie lubił przesadnego kontaktu fizycznego, nawet z kobietami, które
gościły u niego w łożu, ograniczał to tylko do koniecznych
ruchów. Tym razem jednak nic mu nie przeszkadzało, mógł poddać
się temu dotykowi i trwać w ten sposób całe wieki.
Szybko okazało się to niemożliwe albo po prostu wieczność nie
była tak długa, jak mu się wcześniej zdawało, bo w pewnym
momencie poczuł, że błogość momentu gdzieś umyka. Zupełnie,
jakby ktoś zdecydował się wypuścić wodę z balii, w której się
właśnie znajdował, a on z chwili na chwilę coraz bardziej osiadał
na dnie. Najpierw zaczęły dobiegać do niego odgłosy rozmów i
okrzyków, a dopiero później między nimi wyłapał cichy, drżący,
ale za to kojący głos. Ktoś nucił nieznaną mu piosenkę w obcym
języku, ale mimo że nie znał słów, pragnął słuchać jej
dalej. Przypomniała o osobie, którą stracił dawno temu. Do teraz
pamiętał chwile, gdy śpiewała mu przed snem pieśni w swoim
dialekcie. Wtedy również nie rozumiał ani słowa, co w ostatecznym
rozrachunku nie miało żadnego znaczenia, bo bardziej skupiał się
na jej głosie i samej obecności.
Uchylił powieki. Były ciężkie i same mu opadały, więc musiał
się wysilić, aby utrzymać je w górze.
– Nie zasypiaj. – Melodia ustała, a w zamian usłyszał cichy,
nieco poddenerwowany głos. – Musisz się napić, bo się
odwodnisz. Poczekaj, pomogę ci.
Rozmazane spojrzenie Xahena zatrzymało się na pochylającej się
nad nim postaci. Długie, jasne pasma włosów smagnęły jego
policzki, gdy próbował podtrzymać mu głowę, a on dopiero teraz
zaczynał rozumieć, co się wydarzyło.
Polowanie, wysiłek i towarzyszący mu przez cały czas duszący ból.
Ledwie dotarł do obozowiska o własnych siłach, zdążył wtoczyć
się do jurty, a później... pustka. Stracił przytomność.
Pociągnął kilka dużych, łapczywych łyków z bukłaka i dopiero
gdy pierwsze krople wody spłynęły po jego gardle, zdał sobie
sprawę, jak bardzo był spragniony. Odetchnął, kiedy jego głowa
znów opadła na posłanie. Mętny wzrok skierował na młodzieńca
siedzącego niedaleko.
– Jak... długo? – wychrypiał, miał wrażenie, jakby czyjaś
dłoń złapała za jego gardło w miażdżącym je uścisku.
– Niezbyt, więc nie musisz się martwić. Dopiero co zapadła noc
– wyjaśnił, odkładając manierkę na bok. – Jak się czujesz?
– zapytał, a wtedy jego niestrudzona jakąkolwiek fizyczną pracą
dłoń znów wylądowała na spoconym czole Xahena. Przez jego ciało
przebiegł przyjemny dreszcz, gdy zdał sobie sprawę, że ręce
Trevedica, choć niewątpliwie męskie, były tak beztrosko
delikatne, godne arystokraty. – Wciąż jesteś rozpalony –
stwierdził z wyraźnym niezadowoleniem odbijającym się w jego
głosie. To zaskoczyło Xahena najbardziej.
– Nie powinieneś się cieszyć?
Trevedic w pierwszym momencie nic nie odpowiedział, tylko wzruszył
ramionami, żeby zaraz westchnąć ciężko.
– Na tle swojego ludu wypadasz całkiem znośnie – mruknął,
marszcząc zabawnie nos, jak zawsze, gdy był skonsternowany. Gdyby
Xahen czuł się lepiej, z pewnością zdziwiłby się, że znał
takie szczegóły jego zwyczajowej mimiki. – Więc możesz sobie
jeszcze trochę dychać – odparł arogancko, na co Xahen uśmiechnął
się mimowolnie.
– Dziękuję za okazaną łaskę, książę. – Nie mógł
powstrzymać się od złośliwości nawet w swoim obecnym stanie.
Takie przekomarzanie się z nim niosło za sobą osobliwą ulgę, ale
nie chciał się zastanawiać, skąd się ona dokładnie brała. Tego
typu refleksje wydawały mu się groźne w swoich skutkach.
Trevedic zamarł na moment, aż nagle parsknął śmiechem. Lekki,
daleki od wszelkich trosk głos wypełnił cały namiot, a Xahen
poczuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę, bo nagle zdał
sobie sprawę, że wszystko skończy się już jutro. Tak jak w ogóle
się nad tym nie zastanawiał, tak teraz jego myśli przepełniły
obawy odnośnie tego, co wydarzy się jeszcze przed zachodem słońca.
Książę dowie się, że jego brat nie żyje. I że wydarzyło się
to wtedy, kiedy on bezczynnie siedział w namiocie, całkowicie
nieświadomy poczynań swoich wrogów.
Znienawidzi go, to było pewne.
– Nawet ktoś taki jak ty zasługuje na łaskę – powiedział
Trevedic z rozbawieniem, nie wiedząc nawet, jak bardzo jego słowa
zgrały się z myślami Xahena.
– Tak, jasne – parsknął, wbijając wzrok w sufit. – Jestem
śpiący. Prześpię się, póki jeszcze mam czas – mruknął, ale
prawda była jednak taka, że po prostu nie chciał rozmawiać.
Gdyby tylko mógł, odroczyłby nadejście jutra i nie pozwolił, aby
Trevedic kiedykolwiek się dowiedział...
I chyba właśnie znalazł rozwiązanie.
Trevedic nie może się dowiedzieć, a przynajmniej jeszcze nie
teraz.
***
Nazajutrz już od samego wschodu słońca cały obóz wrzał od
pracy, jaką było złożenie wszystkiego i przygotowanie się do
drogi. Xahen obudził się dość wcześnie, jak na to, co działo
się w nocy, ale musiał przyznać, że miała ona na niego zbawienny
wpływ. Czuł się lepiej, może i daleko mu było od swojej
szczytowej formy, jednak wizja spędzenia dnia w siodle nie
przerażała go tak, jak wcześniej.
– Wciąż powinieneś uważać – mruknął Trevedic, kiedy po
zapytaniu Xahena o samopoczucie dostał odpowiedź, że jest dobrze.
Wojownik spojrzał na rozespanego księcia, z potarganymi włosami od
snu i uśmiechnął się mimowolnie.
– To się nie zmieni, prawda? – Zaczął zakładać na siebie
wierzchnie ubranie, rozglądając się jednocześnie za nakryciem dla
maga. – Do wszystkich masz takie matczyne zapędy?
Trevedic momentalnie się naburmuszył. Wrócił do niego stary,
dobry Xahen.
– Leżąc i walcząc z gorączką nie byłeś taki wyszczekany –
odgryzł się i aż prychnął, kiedy nagle wylądowało na nim
futro. Odrzucił je na bok, kierując swoje niewidzące, ale
przepełnione chęcią mordu oczy na wojownika, który jednak
całkowicie to zignorował.
– Połóż w miejscu, w którym je znajdziesz. Później wyślę
Yamniego do ciebie ze śniadaniem... no chyba, że wolisz zjeść z
nami na zewnątrz. – Zerknął na niego z cynicznym uśmieszkiem, a
kiedy Trevedic stanowczo zaprzeczył, parsknął z rozbawieniem. –
Tak myślałem. Bądź grzeczny i czekaj – powiedział i wyszedł z
jurty, na co Trevedic skrzywił się z oburzeniem.
Nie miał jednak nic lepszego do roboty, więc faktycznie czekał. W
międzyczasie, tak jak zapowiedział Xahen, przyszedł Yamni'il z
jedzeniem, ale tym razem nie porozmawiali długo. Miał zbyt dużo
pracy, nie mógł marnować czasu na pogawędki, więc przeprosił
księcia i zniknął.
Tkwił więc dalej sam, aż do momentu, gdy znów w namiocie pojawił
się Xahen, nakazując mu się ubrać. Nie oponował, prawdę mówiąc
sam chciał się już wydostać z tego więzienia, dlatego gdy
wyjrzał na zewnątrz, aż odetchnął z ulgą.
Rozebranie jurty nie zajęło Ta'nehom wcale tak dużo czasu, jakby
się Trevedicowi początkowo wydawało. Przed południem byli już
więc gotowi do drogi, a on nie mógł się już doczekać, aż
znajdzie się w wiosce. Chciał się wreszcie zobaczyć z rodzeństwem
i po cichu liczył, że Xahen mu to umożliwi, w końcu – do
cholery – przesiedział z nim całą noc, zmieniając okłady i
doglądając, czy ten przypadkiem nie dogorywa. Wojownik mógłby
zrobić coś w podziękowaniu, czyż nie?
– Wskakuj.
Trevedic przełknął ślinę, dotykając lekko boku Wichury i w
myślach główkując, w jaki sposób znaleźć się na koniu bez
uszczerbku nie tylko na zdrowiu, ale też bez większego wygłupienia
się. Tym razem nie znajdowali się w żadnym ustronnym miejscu,
dookoła panowała wrzawa, ale mimo to czuł, że kilka spojrzeń
koncentruje się na nich. Książę wciąż był atrakcją wśród
Ta'nehów – albo raczej stała się nią relacja jego i Xahena. Syn
wodza zaskakującym trafem nie opuszczał swojego jeńca, a gdy już
to robił, zawsze upewniał się, że ten pozostawał bezpieczny. Nic
więc dziwnego, że wzbudzało to taką ciekawość, w końcu Xahen
nigdy wcześniej nie był skory do troszczenia się o kogoś, no
chyba, że chodziło o młodziutką niewolnicę Ilimę.
– Od dłuższego czasu już zerkam w waszą stronę. –
Rozmyślania Trevedica na temat sposobu wskoczenia na Wichurę
przerwał kobiecy głos. Zmarszczył brwi, wciąż gładząc konia po
ciepłym futrze. – Nie myślałam, że na polowania bierze się
swoich niewolników.
Xahen spojrzał na Nevathę, przyglądającą się to Trevedicowi, to
znowu jemu bez żadnego skrępowania. Dziewczyna z pewnością
należała do tych odważnych i rezolutnych, do takich wniosków mógł
dojść bez żadnego problemu. Dodatkowo szybko jednała sobie ludzi,
wystarczyła jedna noc w obozie, aby każdy z Ta'nehów latał za nią
jakby postradał rozum.
– Są tacy, których nie wolno zostawić w wiosce bez odpowiedniego
nadzoru – odparł, przenosząc spojrzenie na księcia. Westchnął
ciężko, po czym, znużony czekaniem, aż ten wreszcie zdecyduje
wdrapać się na Wichurę, złapał go i podciągnął w górę.
Książę, nie spodziewając się takiego ruchu, pisnął cicho i
spanikowany, czym prędzej przełożył nogę przez konia, byle tylko
znów znaleźć się w stabilnej pozycji. Gdy już siedział na
grzbiecie klaczy, prychnął poirytowany, w myślach opracowując
plan zagłady Xahena, który wdroży w życie zaraz po odzyskaniu
swojej mocy.
Nevatha zamarła na moment, skupiając przez dłuższą chwilę swoje
spojrzenie na Trevedicu, jakby próbowała właśnie rozwiązać
skomplikowaną zagadkę. Uśmiechnęła się szeroko, dochodząc do
tylko sobie znanych wniosków, po czym kiwnęła głową.
– Czasem tak jest, że egzotyczne skarby trzeba trzymać bardzo
blisko – powiedziała i zaśmiała się, odchodząc.
– Kto to w ogóle jest? – zapytał w końcu cicho książę,
kurczowo trzymając się grzywy Wichury, jakby zaraz miał z niej
spaść.
– Najdziwniejsza dziewczyna, jaką poznałem – mruknął Xahen i
Trevedic nie wiedział, czy była to odpowiedź na zadane pytanie,
czy wojownik po prostu mówił do siebie. Zmarszczył brwi, uznając,
że mimo wszystko nie spodobały mu się te słowa. W ogóle nie
podobała mu się ta dziewczyna.
Była jakaś taka... zbyt śmiała?
Sam nie wiedział, wiedział za to, że raczej jej nie polubi.
***
Wyjrzał z jaskini, patrząc na słońce z każdą chwilą coraz
niżej przesuwające się na horyzoncie. Nie zostało już zbyt wiele
czasu, gdy za nim zniknie, a na zewnątrz zacznie robić się coraz
ciemniej. Miał więc jeszcze chwilę na dopatrzenie ostatnich spraw
i ponowne przeanalizowanie planu. Musi zrobić co do niego należy.
Od tego, czy mu się powiedzie, zależało zbyt wiele, by mógł
pozwolić sobie na błędy.
Westchnął ciężko, odwracając się do skórzanej sakwy z
przedmiotami, które będą mu potrzebne. Sięgnął po mały
sztylet, sprawdzając jeszcze jego ostrze. Niezbyt groźna i poręczna
broń, ale narzekanie nie wchodziło w grę. Był przecież księciem,
następcą króla nikt go może nie przygotowywał do podobnych
zadań, mimo to wiedział, jak walczyć.
Odetchnął ostatni raz, po czym zabierając ze sobą wszystko, co
przygotował mu Revinald, czmychnął w kierunku lasu, a następnie
do wioski Ta'nehów.
Odczekał chwilę, aż słońce całkowicie zajdzie, ciągnąc za
sobą mrok nocy i dopiero wtedy zaczął wdrażać plan w życie,
skrupulatnie wykonując go krok po kroku. Tyle razy odtwarzał go już
sobie w myślach, nie było mowy o jakiejkolwiek pomyłce.
Tak przynajmniej się pocieszał. Zalanie się teraz negatywnymi
emocjami byłoby gwoździem do jego trumny.
Ukrył się za jednym z drewnianych budynków, nasłuchując. Wciąż
nie rozumiał ta'heńskiej mowy, jednak Oko przekonywało go o
zamieszaniu, jakie będzie panować dzisiejszej nocy. I rzeczywiście
– wyglądało na to, że z jakiejś wyprawy powróciła część
wojowników, a po ilości alkoholu i jedzenia, jakie znoszono do
domu, w którym Albert miał okazję już być, wywnioskował, że
szykowała się nie lada uczta. Z przekąsem stwierdził, że
barbarzyńcy nie potrafili nic innego prócz zabijania i zakrapiania
swoich mord, po czym, wykorzystując okazję, że stodoła przy
największej z chat w wiosce została pusta, czmychnął do niej. Nie
musiał daleko szukać, bo już od wejścia zauważył znaną sobie
postać służącego Trevedica. Chłopiec, nawet nie zareagowawszy na
trzaśnięcie drewnianych drzwi, rozrzucał krowom siano.
Może być on – stwierdził Albert, taksując przez
moment sylwetkę młodzieńca. Nie wyglądał ani na wychudzonego,
ani na niezdolnego do długiej wędrówki.
Podszedł do rudzielca i gdy tylko pojawił się w zasięgu jego
wzroku, ten miał już krzyczeć, przerażony, nieświadomy tego, że
zdradziłby swojego wybawiciela. Albert był jednak przygotowany na
taki ruch, dopadł więc szybko do chłopca, zakrywając mu usta
ręką.
– Ćśś – szepnął mu do ucha. – To ja, książę Albert –
powiedział i pociągnął go na ziemię, tak, by mogli łatwo ukryć
między bydłem, gdyby ktoś zdecydował się tu wejść. W
międzyczasie poczuł, jak służący się rozluźnia, piwne oczy
zerknęły na niego ukradkiem, a w nich zabłysnęło niedowierzanie
i szczęście zarazem. Zabrał swoją dłoń. – Teraz słuchaj.
Uwolnię cię, ale tylko ciebie. Nie mam czasu dla innych, a jesteś
mi potrzebny, bo w pojedynkę wiele nie zrobię. Jeśli możesz,
znajdź coś do ubioru, ale pamiętaj, by unikać Ta'nehów.
Większość zebrała się teraz w domu wodza – mówił, a zbyt
zaskoczony młodzieniec nie przerywał mu ani słowem. Wlepiał tylko
w niego swoje wielkie oczy, jakby wciąż nie mogąc uwierzyć, że
syn króla był tuż obok niego. – Księżniczka została stracona,
tylko Trevedic żyje. Muszę go teraz odnaleźć i przekazać
wiadomość, ty masz na mnie czekać w lesie od zachodniej strony,
rozumiesz? – zapytał, patrząc na niego nieustępliwie.
Młodzieniec kiwnął powoli głową, a Albert zaczął mimowolnie
się zastanawiać, czy dobrze zrobił, że zdecydował się go ze
sobą zabrać. Może i wyglądał na silnego, jednak teraz bardziej
przypominał przerażone pisklę, niż kompana, który miałby mu
pomóc w podróży. – Jak ci na imię?
– Le-Leonar, panie – zająknął się, na co Albert odetchnął
ciężko. Nie skomentował, tylko potaknął, zostawiając obawy za
sobą. Teraz mogłyby mu tylko przeszkodzić.
– Dobrze, Leonarze. Znajdź coś do ubrania, to jedyne twoje
zadanie, a gdy już będziesz gotów, pojaw się w lesie. Naszym
znakiem będzie trzykrotne klaśnięcie w dłonie, rozumiemy się?
Rudzielec potrząsnął głową na znak, że wszystko było dla niego
jasne.
– Tylko... – zaczął Leonar i uniósł nagle wyżej swoją
stopę. Coś zabrzęczało metalicznie, a po chwili Albert zdał
sobie sprawę, że tym czymś był ciężki łańcuch obwiązany
dookoła kostki chłopaka. Momentalnie przypomniał sobie słowa
Revinalda, mag nawet to przewidział. Szybko sięgnął więc do
swojej sakwy, w której znajdowała się fiolka z grubego szkła, a w
niej mazisty, zielony płyn.
– Nie ruszaj się – powiedział, odkorkowując naczynie i
naprężając łańcuch, tak, aby zminimalizować ryzyko skapnięcia
substancji na skórę. – Ponoć pali tylko metal, lepiej jednak nie
sprawdzać, czy to prawda. – Uśmiechnął się krzywo, gdy kilka
kropelek spadło na okowy, które zaczęły rozpuszczać się na ich
oczach.
Już po chwili Leonar był wolny.
– Skąd to... skąd Wasza Wysokość to ma? – poprawił się,
przypominając sobie, że co by się nie działo, Albert wciąż był
jego księciem.
– Później wyjaśnię. Teraz zrób to, o czym ci mówiłem.
Młodzieniec kiwnął głową, podnosząc się z ziemi, a Albert
przestał już się zadręczać tym, czy dobrze wybrał. Czas
odnaleźć Trevedica.
Tylko na tym musiał się teraz skupić.
***
Trevedic siedział smętnie przed paleniskiem w towarzystwie dwóch
psów – jednego starego i wyliniałego, a drugiego znacznie
młodszego i nieco drobniejszego od tego pierwszego. Głaskał powoli
łeb wiekowego samca, który burczał przy tym z zadowoleniem,
machając lekko ogonem.
Od zawsze lubił zwierzęta, jako dziecko nie miał przyjaciół
wśród rówieśników (pomijając oczywiście swoje rodzeństwo) i
to je traktował jako swoich kompanów dziecięcych zabaw. Pamiętał
młodą suczkę, którą dostał na swoje ósme urodziny, już od
samego początku nie odstępowała go na krok. Niestety, ponoć
trawiła ją jakaś ciężka choroba, zaczęło się od problemów z
chodzeniem, a skończyło na tym, że medyk musiał podać jej
specyfik, przez który nie obudziła się już nigdy. Powtarzał
sobie, że tak trzeba było postąpić, aby skrócić jej męki,
jednak w głębi duszy nie potrafił odżałować śmierci
zwierzęcia.
– Dobry pies – szepnął, kiedy samiec rozłożył się bardziej
na plecach, pokazując swój brzuch i niemo prosząc o głaskanie w
tamtym miejscu. Trevedic zaśmiał się, przesuwając dłonią po
ciepłej, delikatnej skórze.
Wrócili do wioski jakiś czas temu, jeszcze przed zachodem słońca
i kiedy zszedł z konia, zrozumiał, jak bardzo był zmęczony. Niby
nie robił nic wielkiego, ale jazda konno naprawdę wyciskała z
człowieka wszelką energię, stwierdził jednak, że mógłby to
nawet polubić. Lepsze takie ćwiczenia, niż wymuszane na nim
bezsensowne machania kończynami podczas zajęć ruchowych, jakie
odbywali z rodzeństwem za młodu.
Krótko po tym, jak przyjechali, Xahen odstawił go do swojej chaty,
a sam poszedł na jakieś zebranie. Nie chwalił się czego ono
dotyczyło – w końcu Xahen ogólnie mało co mówił – jednak
Trevedic mógł się domyślać, że chodziło o odbytą wyprawę. W
ciemno założył również, że z pewnością w grę będzie
wchodzić alkohol, przecież mowa tu o Ta'nehach, czy oni
kiedykolwiek robili cokolwiek na trzeźwo? Dla Elmarnian takie
podejście nie miałoby racji bytu, wysoko cenili sobie niezmącony
niczym umysł, a od każdych używek trzymano się z daleka –
chociaż oczywiście istniały wyjątki. Były dni, w które alkohol
lał się strumieniami, jak na przykład witanie kolejnego roku, czy
wszelkie śluby i narodziny w rodzinie królewskiej.
Westchnął ciężko, klepiąc starego, poczciwego psa po łbie, gdy
nagle poczuł chłód bijący mu po lędźwiach. Odwrócił się w
stronę drzwi, nasłuchując, ale nic nie wyłapał. Wstał więc,
czując jak serce zaczyna coraz to szybciej łomotać mu w piersi.
Ogarnęło go nieprzyjemne przeczucie, coś było nie w porządku,
miał wrażenie bycia obserwowanym, tylko przez kogo?
– Vedi...
Przełknął ślinę, zaciskając mocno pięści. Gula silnych emocji
narosła mu w gardle, na moment odbierając zdolność mówienia.
Uchylił usta, jednak nie wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk.
Jak to możliwe, że on tutaj był?
Psy podniosły się ze swoich miejsc i zawarczały ostrzegawczo, ale
ostatecznie uciszył je ruchem ręki.
– Na prastarych elfów, Vedi... – Otoczyły go silne ramiona
starszego brata, a on znów poczuł się jak dziecko, które zawsze
dreptało po śladach Alberta. Wreszcie chociaż przez moment mógł
przestać udawać, że sytuacja go nie przerasta, bo był przy nim
człowiek, którego podziwiał nie mniej niż ojca. – Jak dobrze,
że nic ci nie jest. Pokaż się. – Odsunął go na odległość
ramion, uważnie badając wzrokiem każdy centymetr jego twarzy.
Nagle jednak jego wzrok zatrzymał się na do połowy uciętym,
prawym uchu. Wyciągnął ku niemu dłoń, ale ostatecznie odpuścił.
Nie potrafił go dotknąć. – Zapłacą nam za to, Vedi – zwracał
się do niego tak, jak zawsze robiła to siostra.
– Jak ty...? – szepnął, rozglądając się dookoła, jakby
przerażony, że zaraz wpadnie tutaj kilku Ta'nehów i ich rozgromią.
Nic takiego jednak się nie działo. – Jak ci się udało...?
– Słuchaj, Trevedic, muszę się streszczać. Nie mam zbyt wiele
czasu. Przyszedłem ci tylko powiedzieć, że nie jesteśmy sami.
Revinald żyje. – Usta maga rozchyliły się bezwiednie, a on sam
na moment zamarł.
Przecież widział, jak Oko Elmarnaki się wykrwawiało. Umierał mu
na rękach! Jak to możliwe, że przeżył?
– Żyje? – szepnął z niedowierzaniem i nagle poczuł się,
jakby ktoś zabrał mu olbrzymi ciężar z barków, który dotąd
przeszkadzał mu w każdej, najmniejszej nawet czynności.
Revinald żył, a więc nie byli sami. Ktoś ze znacznie większym
doświadczeniem i umiejętnościami mógł im pomóc... jeszcze nie
wszystko było stracone.
– Tak. W ostatniej chwili zostawił swoje ciało i przejął inne
tutaj, także jego duch zdołał przetrwać – powiedział,
odsuwając się nieco i patrząc na brata uważnie. – Powiedział,
że zrobi wszystko, abyśmy z powrotem wrócili na wyspę.
Trevedic kiwnął głową. Wciąż jednak do końca nie dowierzał w
słowa brata, zupełnie, jakby miał się zaraz obudzić i przekonać,
że to tylko ironiczny sen zesłany przez bogów, który miał
sprawić, aby na moment poczuł się lepiej... a później wgnieść
go w ziemię rzeczywistością.
– A teraz mnie słuchaj, bo to ważne. – Dłonie Alberta
zacisnęły się na barkach Trevedica. – Revinald mówi, że musisz
wkupić się w łaski Ta'nehów albo przynajmniej jednego z nich.
Ponoć któryś ma do ciebie słabość, to prawda?
Poczuł, jak na moment coś odbiera mu oddech. Przełknął ślinę,
gdy ogarnęła go nagła fala gorąca.
– Ja... nie wiem, to chyba nie słabość. On mnie raczej nie lubi,
zajmuje się mną tylko ze względu na to, że ponoć jesteśmy ważni
dla wypełnienia ich celów i... – plątał się, ale Albert
sprowadził go na ziemię krótkim potrząśnięciem za ramiona.
– Trevedic, zdobądź jego zaufanie – powiedział, patrząc na
niego nieustępliwie. Mag niemalże czuł jego palący wzrok na
sobie. – I czekaj na znaki, Revinald właśnie regeneruje swoje
siły, jak już będzie gotów, na pewno sam się do ciebie zwróci.
Przełknął ślinę i kiwnął niemrawo głową. Przynajmniej
poczuł, że wreszcie był do czegoś potrzebny oraz że w jakiś
sposób posuwają swoją sprawę do przodu. Dość tej stagnacji.
Nagle jednak pewna sprawa o sobie przypomniała i wiedział, że nie
da mu spokoju, póki nie pozna odpowiedzi.
– To on cię uwolnił?
Przez twarz Alberta przebiegł cień bólu, którego Trevedic nie był
w stanie zobaczyć. Poczuł jednak, że przez moment dłonie brata
mocniej zacisnęły się na jego barkach, żeby po chwili całkowicie
je puścić i opaść bezradnie po bokach ciała.
– Tak. Uwolnił mnie.
Mag zwilżył nerwowo usta, czując kiełkującą nadzieję. Tym
razem to on dopadł do Alberta, łapiąc go za poły ubrania i
wbijając w niego przepełnione optymizmem niewidzące spojrzenie.
– Mirena jest z tobą, prawda? Jest bezpieczna?
Pytania zawisły między nimi niczym ostrze kata nad ofiarą. Starszy
z książąt skrzywił się boleśnie, zupełnie, jakby ktoś ugodził
go w brzuch, a następnie wypruł flaki. Myśl o tym, co stało się
z siostrą, wciąż przynosiła ból nie do opisania, właśnie
dlatego unikał tego typu rozważań. Usiłował wyprzeć ten fakt,
aby móc skupić się na swoim zadaniu. Teraz jednak, kiedy stał
naprzeciwko swojego jedynego brata, ostatniej osoby z rodziny, która
mu została, poczuł to jeszcze dotkliwiej. Niebieskie oczy zaszkliły
się niebezpiecznie, a głos mu się załamał, kiedy odpowiedział:
– Nie.
Na twarzy Trevedica odbiło się niezrozumienie. Zmarszczył brwi,
kręcąc nerwowo głową.
– Jak to? Zostawiliście ją tam samą? Przecież... oni mogą jej
coś zrobić. Widziałeś, co zrobili ojcu, widziałeś, co zrobili
mnie za nieposłuszeństwo. To nie są ludzie, Albert, to potwory! A
ona jest taka ładna, naiwna, niewinna, wiesz, co może jej się tam
dziać, na co skazujemy ją, zostawiając w rękach barbarzyńców? –
wyrzucił z siebie potok słów, wcale nie pomagając tym samym
Albertowi, który już teraz był na granicy załamania.
– Vedi – szepnął cicho.
– Musimy ją uwolnić, zabierz ją ze sobą, zabierz do Revinalda,
on będzie wiedział, jak ją ochronić...!
– Trevedic! Ona nie żyje!
Mag zamrugał powoli, a sens słów brata jakby obszedł go bokiem.
Musiała minąć chwila, nim zrozumiał, o czym ten do niego mówi.
Zaśmiał się.
– Nie kłam, nie żartuj w taki sposób.
– Zabili ją... Poderżnęli jej gardło i wymazali krwią pół
swojej świątyni – mówił, ale jego głos się załamał. – Ona
nie żyje, Vedi – szeptał, jakby sam musiał się do tego
przekonywać. – Odebrali nam siostrę.
Poczuł, jak nagle grunt pod nim się zapada, a on sunie w nicość.
Otworzył usta i może nawet chciał coś powiedzieć, ale jedyne, co
z jego gardła się wydostało, to zduszony szloch.
Mirena, jego ukochana, niesforna siostrzyczka, nie żyła? Jak to w
ogóle możliwe? Mogli zabrać mu wszystko, jego godność, status
społeczny, magię, a nawet ojca! Ale nie Mirenę! To był jakiś
ponury sen, na pewno zaraz się obudzi, pomnie korytarzami w stronę
sypialni siostry i znowu usłyszy jej śmiech. Znowu zrobi coś
niemożebnie głupiego, on się wścieknie, pośle pouczającą
litanię i wszystko wróci do normy.
Kolana się pod nim ugięły. Nawet nie poczuł, jak wylądował
pośladkami na twardej ziemi, bo jedyne co czuł, to rozrywający ból
piersi, przez który się dławił, nie mogąc zaczerpnąć
powietrza.
– Kłamiesz, ona nie mogła... oni nie mogli – bredził, kręcąc
głową.
– Trevedic, posłuchaj mnie. Musimy doprowadzić się do ładu, nie
możemy pozwolić im nas zmiażdżyć, rozumiesz? – Słowa
dobiegały do niego niczym zza grubej ściany. Ledwo je rejestrował.
– Wyruszam z Leonarem w podróż do znajomego Revinala, ma nam
pomóc. Na kontynencie są podobno królestwa, które z chęcią
pozbędą się Ta'nehów, porozumiem się z ich władcami. Tylko tak
możemy wygrać.
– Ale Mirena... bez niej to nie ma sensu – mówił Travedic.
Niemalże krztusił się łzami, które samoistnie spływały mu po
twarzy.
– Uspokój się! – krzyk Alberta zadźwięczał mu w uszach, na
moment sprowadzając go do rzeczywistości. – Pomścimy ją,
jeszcze będą nas błagać o litość – to mówiąc, znów wziął
brata w ramiona, całując czubek jego głowy. – Uważaj na siebie,
nie zniósłbym twojej straty.
Puścił go i rzucając mu ostatnie spojrzenie na pożegnanie,
cichcem wymknął się z chaty, zostawiając roztrzęsionego
Trevedica na ziemi.
Wraz ze śmiercią Mireny, umarło z nim coś jeszcze.
Coś, czego na tamten moment nie potrafił nazwać, ale wiedział
już, że nic nie będzie takie samo.
Hej. Rozdział świetny ale końcówka bardzo smutna.pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNa początku nie byłam przekonana co do tego opowiadania, ale okazało się świetne! Od razu przywiązałam się do bohaterów i przeżywam razem z nimi wszystkie wyrządzone im krzywdy. Szczególnie do gustu przypadł mi Albert, chociaż nie umiem stwierdzić dlaczego, w końcu nie dużo się go pojawia - mam nadzieję, że chłopak wszytko przeżyje, bo niestety moi ulubieni bohaterowie zawsze zostają zabici :'(
OdpowiedzUsuńRozdział jak zwykle bardzo mi się podobał i nawet naszła mnie myśl, że Leonard i Albert całkiem by do siebie pasowali :D
Życzę weny i czekam na więcej!
Cieszę się, że w ostateczności wciągnęłaś się w "Mrok" :) Dziękuję za komentarz i ciepłe słowa <3
UsuńDroga Dream
OdpowiedzUsuńZ przykrością muszę przyznać, że Cień czytałam bardzo długo. Szło mi opornie i nie jestem pewna, czy w ogóle bym skończyła, gdybyś nie zaczęła publikować Mroku :(
Mrok natomiast przeczytałam w 2 dni! A podejrzewam, iż jesteśmy blisko połowy.
Nie lubię Rivwndala, być może zrobił to w dobrej wierze, ale przenoszenie swojej duszy to taka czarna magia...
Yalim jest za to cudowny (nawet mimo bycia postacią drógoplanową)!
Vedic i Xahen nie pasują do siebie tak bardzo, że nie zdziwię się aż w całym swoim żalu wylądują razem w łóżku :)
Duży weny!
"Mrok" jest jednak trochę inny od "Cienia", co nie zmienia faktu, że oba opowiadania są ze sobą połączone i z pewnością wreszcie wszystko wyjdzie też w "Mroku". Chociaż zastanawiam się nad specjalną wersją, którą opublikowałabym tylko w formie płatnej. W pewnym momencie pojawią się wątki, w których połapie się tylko ten, co już ma za sobą lekturę "Cienia", dlatego wersja blogowa prawdopodobnie będzie uboższa od tej ebookowej.
UsuńPozdrawiam ;)