Leżał na plecach, nie robiąc ni mniej, ni więcej niż przez
ostatnie kilka dni. Jeśli tak dalej pójdzie, zacznie wariować.
Bezczynność z chwili na chwilę zaczynała mu coraz bardziej
ciążyć, a fakt, że siedział sam w jurcie i jedyne na co mógł
sobie pozwolić, to wsłuchiwanie się w odgłosy z zewnątrz, wcale
nie pomagał.
Xahen wyszedł z samego rana, znów szykował się na polowanie, a
Trevedic nawet nie chciał już oponować, mężczyzna był zbyt
uparty, by jakkolwiek do niego dotrzeć. Jeśli już sobie coś
postanowił, to do tego dążył, obojętnie za jaką cenę. Książę
stwierdził więc, że nie powinien się dłużej nim przejmować,
tyle tylko, że jego myśli samoistnie wędrowały w stronę Xahena.
Przestał już rozumieć samego siebie, nie wiedział, co nim
ostatnio kierowało, dlaczego reagował tak, a nie inaczej,
dlaczego...
Dlaczego, na prastarych elfów, tyle o nim myślał?
– Bo nie mam innych zajęć – odpowiedział sobie na głos i
zaraz odetchnął z ulgą, to brzmiało bardzo racjonalnie. W końcu
znalazł wymówkę, którą ciężko byłoby podważyć.
Nie mając więc co ze sobą zrobić, wrócił myślami do
wczorajszego popołudnia, kiedy zbierali się do powrotu znad rzeki.
Aż poczuł gorąco na policzkach, gdy przez głowę przeminęły mu
sceny nie tylko z kąpieli, ale również i tego, co wydarzyło się
po niej.
– Te blizny, które masz na brzuchu, są po bacie, prawda? –
zapytał go wtedy, wiedziony swoją ciekawością. Czuł spojrzenie
Xahena na sobie, a po chwili usłyszał wypuszczane ze świstem
powietrze z płuc.
– Czego ode mnie chcesz? – odparł mężczyzna. Trevedic już po
samym jego tonie głosu mógł stwierdzić, że był zirytowany. –
Myślisz, że będę ci opowiadał o swoim dzieciństwie? Że będę
się użalać, jak to miałem ciężko? – prychnął wściekle, na
co zaalarmowany książę zrobił pół kroku w tył, nie wiedząc,
czego może się dalej spodziewać. Xahena bardzo łatwo było
wyprowadzić z równowagi. – Otóż nie, nie mam zamiaru. Możliwe,
że i w tym się różnimy, Wasza Wysokość – dodał z wyraźną
kpiną, ale Trevedic dzielnie już znosił tego typu uszczypliwości.
– My już od pierwszych lat uczymy się pokonywać ból, podczas
gdy wy... właściwie, czego wy się uczycie? Czytać, malować,
tańczyć i śpiewać, niczym te fircyki z zachodnich królestw?
Nie mógł go dostrzec, ale niemalże czuł drwiący uśmiech
wymalowujący się na twarzy mężczyzny. Atmosfera między nimi
zgęstniała, a Trevedic pożałował zadanego pytania, chociaż
oczywiście nie dał tego po sobie poznać. Nie odpowiedział nic na
zadane pytania, rzucił tylko krótkie „wracajmy”, zupełnie
jakby odzywał się do swojej zamkowej służby, a Xahen prychnął
jeszcze coś pod nosem, ale nie oponował.
A później wrócili do obozu i od tego momentu Trevedic prawie nie
opuszczał namiotu, nie licząc tylko tych momentów, kiedy szedł za
potrzebą. Przynajmniej jednak był czysty i chociaż to poprawiało
mu humor.
– Jesteś głodny? – Nicnierobienie przerwał znajomy, wesoły
głos. Trevedic podniósł się na ramieniu, obracając się swoją
zaskoczoną twarzą w stronę wejścia do jurty.
– Nie pojechałeś z Xahenem? – zapytał Yamni'ila, a ten w
międzyczasie podszedł do niego i postawił coś na ziemi. Po
zapachu Trevedic mógł stwierdzić, że było to upieczone mięso.
– Dziś przywilej polowania mają tylko synowie wodza. Xahen
pojechał z Vaadarem. – Nie wiedzieć dlaczego, po plecach księcia
przebiegł nieprzyjemny dreszcz na samo wyobrażenie sobie Xahena ze
swoim bratem. – Jeśli upolują niedźwiedzia, wracamy.
Przełknął głośno ślinę, siadając na posłaniu. Przygryzł
niepewnie wargę, jeszcze przez moment próbując walczyć z
narastającymi w nim obawami, aż wreszcie się im poddał.
– Vaadar nie wykorzysta sytuacji? – zadał pytanie, które
zaczęło go dręczyć.
Yamni westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko Trevedica, tak jak
zrobił to wczoraj. Wyglądało na to, że sam szukał czegoś, czym
mógłby się zająć, bo gdyby miał tylko dać księciu jedzenie,
już by go tu nie było. A jednak, siedział i jeszcze podejmował
rozmowę.
– Jeśli się jakaś nadarzy, wykorzysta – wypowiedział obawy
maga na głos. – Ale Xahen nie jest taki głupi, przy bracie staje
się jeszcze bardziej uważny niż zazwyczaj.
Trevedic skrzywił się mimowolnie, a Yamni, widząc to, parsknął
głośnym śmiechem.
– Spokojnie! Wróci do nas żywy, inaczej być nie może! Nie
musisz się martwić!
Poczuł, jak robi mu się gorąco ze wstydu. Zupełnie, jakby został
przyłapany na czymś niegodziwym. Nabrał powietrze w płuca, ale
nie wiedział, jak odbić zarzut mężczyzny, więc po prostu tylko
palnął:
– Nie martwię się.
Yamni znów zaśmiał się głośno. Miał ładny, ciepły ton głosu,
zupełnie niepasujący do Ta'neha.
– Oczywiście, skoro tak uważasz – powiedział z rozbawieniem,
na co Trevedic tylko bardziej się naburmuszył. Jak śmiał tak
jawnie się z niego nabijać? – Jedz, póki jest ciepłe –
zmienił temat, podsuwając bliżej księciu miskę z jedzeniem. Ten
westchnął ciężko, po czym wyciągnął do niej dłoń, szukając
ją chwilę bezradnie, gdy Yamni'il nakierował nią w jego ręce. –
Pewnie ciężko ci tak? To musi być straszne – rzucił bez
jakiegokolwiek skrępowania, a mag, nieprzyzwyczajony do mówienia
wprost o swoich ułomnościach, uniósł zaskoczony brwi. Wszyscy,
którzy go dotąd otaczali, nigdy bezpośrednio nie wspominali o jego
kalectwie, mimo to prostolinijność Yamniego wydała mu się teraz
miłą odmianą. Dobrze było tak po prostu przyznać, że był
ślepcem i owszem, miał przez to wiele nieprzyjemności, a nie wciąż
udawać, że niczym nie różnił się od reszty rodzeństwa.
– Nie wiem – przyznał zgodnie z prawdą, biorąc w palce kawałek
mięsa. – Nie wiem co to znaczy widzieć, więc nie wiem, co tracę.
– Wzruszył ramionami i ugryzł kawałek dobrze wypieczonej
sarniny. Chociaż Elmarnianie nieczęsto pozwalali sobie na mięso;
ich dieta składała się głównie z warzyw i owoców, to musiał
przyznać, że całkiem mu smakowało. Albo po prostu spędził już
tu tyle czasu, że jego umysł wolał nie wybrzydzać.
– Nigdy nic nie widziałeś? – zapytał zaskoczony Yamni, aż
pochylając się do młodzieńca. Ten pokręcił stanowczo głową.
– Nie. I, jeśli mam być szczery, nie przeszkadzało mi to.
Chociaż innym już tak – dodał z lekkim skrzywieniem. – Ciężko
jest być potomkiem króla i do tego kaleką, ciągle musiałem
udowadniać, że jestem coś wart, żeby lud tak po prostu mnie nie
skreślił – wyznał, sam nie wiedząc, dlaczego dzielił się tym
z kompletnie obcą osobą. Yamni roztaczał dookoła siebie
przedziwną aurę otwartości, której Trevedic nie potrafił się
oprzeć.
– Myślę, że to cię umocniło – powiedział po chwili namysłu
Ta'neh, na co książę zmarszczył brwi, ale nic nie odparł, tylko
czekał aż ten rozwinie swoją myśl. – Takie rzeczy sprawiają,
że musimy się starać. A starania z kolei czynią nas silniejszymi,
bo musimy pokonać znacznie więcej przeszkód, niż inni. Może w
naszych oczach jesteś słabowity, taki jakiś wygłodzony się
wydajesz – Trevedic, gdyby nie miał pełnych ust, prychnąłby
prześmiewczo. – Ale jak cię obserwuję, jakieś tam jaja masz.
– Ty też musiałeś starać się bardziej niż inni? – podłapał
Trevedic, nie odnosząc się w żaden sposób do wzmianki o swoim
wyglądzie.
Yamni westchnął, ale nie wyglądało na to, aby się zdenerwował.
Nie tak, jak zrobił to zaledwie wczoraj Xahen, Yamni był bardziej
skory do rozmowy niż jego przyjaciel... albo może po prostu miał
zbyt długi język.
– Mój ojciec zmarł przed moimi narodzinami, matkę trzy zimy
później strawiła choroba. Ledwie ją pamiętam, ponoć, gdy
owdowiała, coś poprzestawiało się jej w głowie. Może i więc
dobrze, że tak skończyła – wyjawił bez jakiegokolwiek
zawahania, na co Trevedic na moment aż zamarł, nie spodziewając
się aż takiej wylewności.
– Tyle dobrze, że nie cierpiałeś po jej śmierci – szepnął,
mimowolnie przypominając sobie swoją rodzicielkę.
– Coś mi mówi, że ty tak dobrze nie miałeś – wtrącił zaraz
Yamni, na co książę bez namysłu kiwnął głową. Zdał sobie z
tego sprawę dopiero chwilę później i aż poraziła go ta
świadomość. Mężczyzna wyciągał z niego informacje bez
jakiegokolwiek trudu, dawno już nie poznał tak dobrego rozmówcy.
– Pamiętam ją – szepnął, krzywiąc się lekko. – Ale nie
chcę o tym dyskutować.
Nie mógł widzieć, jak Yamni wzrusza ramionami, a po chwili również
kiwa głową ze zrozumieniem.
– Oczywiście, jak tam sobie chcesz. Nie zmuszam przecież, po
prostu zabijam czas – wyznał, zdradzając, czemu Trevedic
zawdzięczał zaszczyt prowadzenia z nim pogadanki. Nie miał mu
jednak tego za złe, sam przynajmniej mógł jakoś urozmaicić sobie
kolejny nudny dzień.
– Nie ma tam nic lepszego do roboty?
– Wszystko, co ciekawsze, już zrobiłem... Właśnie, a może masz
ochotę pograć w tablut?
Młodzieniec zmarszczył z niezrozumieniem brwi.
– W co?
– Tablut, taka gra, w której masz króla, obrońców i musisz... –
zaczął, nagle urywając. – Cholera, przecież ty jesteś ślepy.
Przez twarz Trevedica przemknął zdezorientowany cień, gdy nagle
mag parsknął rozbawionym śmiechem. Yamni w żaden sposób nie
uraził go tym komentarzem, wbrew pozorom wydawało mu się to
całkiem zabawne – powiedział to z takim zawodem, jakby dopiero
teraz sobie to uzmysłowił, mimo że jeszcze chwilę temu rozmawiali
o ślepocie księcia.
– Jeśli będziesz mi dokładnie wszystko opisywał, dam radę
zagrać. Ale musisz mi też powiedzieć, jakie są zasady. U nas
grywa się w czatrang, to gra strategiczna – wyjaśnił. – Coś
jak wojna, tylko na planszy i z pionkami.
– No to powinieneś polubić tablut – powiedział Yamni'il z
wyraźnie wyczuwalną ulgą w głosie, po czym wyszczerzył się
szeroko, tak, jak tylko on umiał. – To lecę przynieść i zaraz
wszystko ci wyjaśnię! – dodał i już go nie było. Nie musiał
długo czekać na jego powrót, Trevedic miał wręcz wrażenie, że
Yamni wszystko sobie wcześniej przygotował, bo już po chwili
rozkładał przed nim planszę wykonaną ze skóry łosia.
– Jest dziewięć na dziewięć pól – zaczął i nagle zamarł,
patrząc bezradnie to na księcia, to na grę. – Daj rękę, będzie
mi łatwiej – powiedział, po czym, nim Trevedic zdążył
cokolwiek zrobić, już trzymał go za przegub, nakierowując jego
dłoń na znajdującą się przed nimi planszę. – Tu, tu i tu. To
są pola – mówił. – Środkowe jest wyróżnione. – Ciepłe
palce Yamniego zacisnęły się bardziej na nadgarstku księcia,
tylko po to, aby zsunąć się niżej i nakierować opuszek
niewidomego na odpowiednie miejsce. – To nazywa się tronem. Jest
zajmowane przez króla, którego otacza osiem jasnych obrońców.
Książę słuchał go z uwagą, próbując zrzucić na dno umysłu
niezręczność, jaką powodowała bliskość wojownika. Nie był
przyzwyczajony do aż takiej otwartości, a fakt, że dotyk Xahena
budził w nim zupełnie inne emocje, całkowicie pomijał.
– Pionki poruszają się w prostych liniach, w poziomie i pionie. –
Palec Trevedica sunął po odpowiednich kratkach na zwierzęcej
skórze. – Możesz pokonać tyle pól ile jest wolnych. Głównym
celem jest otoczenie króla z czterech stron – wyjaśniał, a
książę kiwnął głową.
– Chyba rozumiem. Zacznijmy, najwyżej będziesz mi jeszcze
tłumaczył podczas gry – to mówiąc, wyswobodził się z uścisku
ręki Yamni'ila. Niemalże od razu poczuł ulgę, ale wojownik zdawał
się nie zauważyć jego dyskomfortu, bo uśmiechnął się z
zadowoleniem, klasnął w dłonie i rozpoczęli partię tabluta.
Trevedicowi, zgodnie z przypuszczaniami, nie poszło najlepiej. Wciąż
nie rozumiał wszystkich zasad i Yamni musiał wciąż opisywać
sytuację dziejącą się na planszy, aby książę mógł sobie ją
dobrze wyobrazić. Mimo wszystko kolejne rozgrywki szły mu coraz to
lepiej, w pewnym momencie nawet polubił tę dość prostą grę. Od
razu zauważył też w niej wiele niedociągnięć, brakowało tu
równowagi, bowiem większą szansę na wygraną miał król.
Rozgrywanie pionkami wymagało więc od niego większego
zaangażowania i przemyślenia każdego z ruchów. Nie wzgardził
możliwością poćwiczenia umysłu, w szczególności, że ostatnio
coraz to bardziej popadał w stagnację.
Nie wiedział którą partię już rozgrywali, gdy na zewnątrz
zapanowała wrzawa. Obaj momentalnie oderwali się od planszy,
kierując swoje twarze w kierunku wejścia do jurty.
– Wrócili? – szepnął Trevedic, próbując cokolwiek wyłapać
ze zbitka rozemocjonowanych głosów.
Yamni podniósł się i nie oglądając się nawet na księcia,
wyjrzał na zewnątrz.
– Wrócili! – krzyknął tylko i już go nie było. Książę
drgnął, zaciskając dłonie w pięści i na kilka uderzeń serca
nie wiedząc co ze sobą zrobić. Wstać i zorientować się w
sytuacji – wszak Xahen nie wyruszył na to polowanie w swojej
szczytowej formie – czy może zostać tutaj i czekać, aż wojownik
sam zawita w namiocie?
Wreszcie jednak jego ciekawość wygrała. Już wstawał z ziemi i
już miał podejść do płachty, która odgradzała go od świata
zewnętrznego, kiedy do jego uszu dobiegł wysoki, melodyjny głos.
Zmarszczył brwi, początkowo zdezorientowany, nie przypominając
sobie, aby na wyprawę wyruszyła jakakolwiek kobieta.
A jednak, to co teraz słyszał, ewidentnie było kobiecym śmiechem.
Złapał za skórzaną plandekę i wyjrzał na zewnątrz, zupełnie
jakby mogło mu to w czymkolwiek pomóc. Ta'nehowie kręcili się po
obozowisku, a ich rozmowy zbijały się w jedną kakofonię dźwięków
razem z wykonywanymi przez nich odgłosami czynności. Jedni
rozkulbaczali konie, inni taszczyli zwłoki upolowanego zwierzęcia,
aby móc je oporządzić, a jeszcze inni przygotowywali kolację.
Obóz tętnił życiem, chociaż chwilę temu ogarniała go słodka
bezczynność.
– Kavrem, przygotuj damie swoją jurtę. I ani mi się waż myśleć,
że będzie dzielić z tobą łoże! – prychnął Vaadar,
przechodząc nieopodal namiotu Xahena. – Zresztą, to swojska
kobieta. Sama wybije ci zberezeństwa z głowy.
Kilka osób ryknęło śmiechem, w tym wyłapał również melodyjny
damski chichot.
– Jeśli będę musiała pokazać, to z chęcią. Nie takiemu już
natłukłam.
– Chyba nie będę próbował – odparł Kavrem, a Trevedic nie
miał pojęcia, co właśnie się dookoła niego działo. Wszyscy
byli podnieceni wizytą kobiety w obozie i tę kwestię akurat
rozumiał, myślał jednak, że tak nieokrzesani ludzie jak
Ta'nehowie nie będą się hamować. A jednak wydawało się, że w
dziwaczny sposób szanowali dziewczynę. Ba, próbowali zaskarbić
sobie jej sympatię.
– Wyszedłeś, bo byłeś ciekawy co się dzieje, czy może
dlatego, bo się za mną stęskniłeś? – Usłyszał znajomy głos,
a jego serce jak na zawołanie przyspieszyło swoje bicie. Przełknął
ślinę, zaciskając dłoń na brzegu skórzanej płachty, którą
wciąż trzymał.
– Oczywiście, że z byłem ciekaw – odpowiedział i jakby nigdy
nic odwrócił się, wracając do jurty.
– Xahen! – Yamni wpadł do namiotu zaraz za swoim przyjacielem.
Trevedic, zaalarmowany, zatrzymał się w połowie kroku. – Czy tyś
do reszty zgłupiał? Jak ty wyglądasz?!
– Tak, jak widać – odwarknął, ale w jego tonie zabrakło
dawnej stanowczości. – Daj mi w końcu, kurwa, spokój i... – Z
chwili na chwilę mówił coraz to bardziej bełkotliwie, aż
wreszcie osunąłby się na ziemię, gdyby nie refleks Yamniego.
Podtrzymał go, patrząc na zroszoną potem twarz towarzysza z
przerażeniem.
– Jesteś cały rozpalony!
Xahen wychrypiał coś w odpowiedzi niezrozumiale, nie mając już
sił walczyć. Cały dzień próbował utrzymać się w siodle, by
nie okryć się hańbą, a teraz, kiedy wreszcie znalazł się w
jurcie, z dala od oceniających spojrzeń, mógł odpuścić.
– Kurwa! Wiedziałem, że nie powinieneś jechać!
Trevedic przełknął nerwowo ślinę, nie wiedząc, czy powinien się
w to mieszać. Z drugiej strony gorączka mogła nieść za sobą
poważne zagrożenie, nie jednego wielkiego wojownika już powaliła
i uśmierciła.
– Musisz mu ją zbić – szepnął, gdy Yamni'il dotaszczył
bezwładne ciało do posłania. – Przygotuj zimną wodę i jakąś
szmatę.
– Cały się telepie – powiedział z przestrachem wojownik. –
To wszystko przez te żebra!
– I przez przemęczenie. Za dużo bierze na swoje barki.
– A weź mu to powiedz, to jeszcze oberwiesz! – prychnął, klnąc
jeszcze siarczyście pod nosem. – Coś jeszcze, czy to powinno
wystarczyć?
– Na razie tylko tyle. – Podszedł do łóżka i nachylił się
nad Xahenem, dotykając ostrożnie jego ręki. Skrzywił się
momentalnie, gdy zdał sobie sprawę, jak bardzo była rozgrzana. –
Nie znam waszych roślin, nie wiem, jakie zioła mógłbym
wykorzystać w lecznictwie – wyznał, przygryzając wargę. – Ale
jeśli płuca są całe, to powinniśmy sobie poradzić z gorączką.
– Jeśli?
Trevedic westchnął ciężko i wzruszył ramionami.
– Mówiłem mu, aby uważał. Złamane żebro może przebić płuco.
Yamni znów przeklął. Najwidoczniej gdy był zdenerwowany coś
takiego przynosiło mu ulgę, bo ilość wyrzucanych z siebie
niecenzuralnych słów była zaskakująca.
– Gadaj, to jak w przestrzeń! Poczekaj chwilę, już niosę tę
wodę.
Zostali sami, więc nieskrępowany niczyją obecnością książę
wyciągnął rękę i odgarnął spocone kosmyki z rozpalonego czoła.
Xahen drgnął i zamamrotał coś pod nosem, jednakże się nie
obudził.
– Powinienem cię takiego zostawić – szepnął pod nosem
Trevedic, a jego palce zsunęły się niżej, na szerokie, wystające
łuki brwiowe, następnie na masywną nasadę prostego, długiego
nosa, aż wreszcie na wydatne usta, których miękkość pamiętał
do obecnej chwili.
Podskoczył, kiedy do namiotu z impetem wpadł Yamni, niosąc szmatę
i miskę z wodą. Trevedic odchrząknął nerwowo, robiąc ukradkiem
pół kroku w tył.
– Zmocz ścierkę i połóż mu na czole – rozkazał, mając
nadzieję, że nie został na niczym przyłapany.
Yamni przytaknął, bez słowa wykonując polecenie.
Udał, że niczego nie widział.
***
Pół
dnia wcześniej
Czuł, że to nie będzie dobry dzień, bo już przed wschodem słońca
obudził go potworny ból w okolicy żeber. Nie mógł jednak
odpuścić dzisiejszego polowania, gdyby to zrobił, w jednej chwili
mógłby stracić wszystko, na co pracował przez kilkanaście lat.
Westchnął ciężko i ostrożnie podniósł się do siadu, a jego
spojrzenie mimowolnie powędrowało w stronę znajdującego się
nieopodal posłania. Leżąca na nim postać pogrążona była w
głębokim, wydawałoby się, że spokojnym śnie. Xahen wiedział
jednak, że wszystko, co najgorsze, już dawno minęło. Zdążył
zauważyć, że najstraszniejsze koszmary przychodziły do Trevedica
w środku nocy. Rzucał się po posłaniu, mamrotał coś pod nosem,
aż wreszcie mary odpuszczały i pozwalały mu zregenerować siły do
samego poranka. Podejrzewał, że książę mógł ich później
nawet nie pamiętać, pozostawiając Xahena jedynym świadkiem jego
nocnych walk ze swoim umysłem.
Ignorując ból, a raczej całkowicie o nim zapominając, zaczął
przygotowywać się do wyprawy. Tylko w ten sposób będzie mógł
przetrwać dzisiejszy dzień – musiał wyprzeć swój dyskomfort.
Wyszedł z jurty, a słońce dopiero co zaczęło podnosić się nad
horyzont, ogarniając swoimi ciepłymi promieniami wszystko, co
napotkało na swojej drodze. Zapowiadał się kolejny przyjemny
dzień, można byłoby powiedzieć, że idealny na polowanie, Xahen
jednak pozostawał co do tego sceptyczny.
– Wstałeś – rzucił Yamni, oglądając się na niego przez
ramię. Przed sobą miał powbijane w ziemię gałęzie, a na nich
rozłożone kawałki mięsa, które powoli piekły się nad
ogniskiem. – Jak tam?
Xahen nie odpowiedział, tylko z pełnym niezadowolenia sapnięciem
usiadł obok przyjaciela, popatrując na prawie gotowe śniadanie.
Obóz powoli budził się do życia, kątem oka zauważył, że
Vaadar opuścił swoją jurtę w towarzystwie jak zawsze wiernego
Kavrema, który miał pomóc mu w przygotowaniach do polowania.
– Nie wyglądasz zbyt kwitnąco – oznajmił jak zawsze
wspierający Yamni. Xahen posłał mu przepełnione chęcią mordu
spojrzenie, na co ten tylko uniósł dłonie w obronnym geście. –
Spokojnie, mówię tylko, co widzę. Mięso już gotowe, zjedz, doda
ci sił. A ja idę zakulbaczyć Wichurę. Przejrzałem już żeleźce
twoich strzał, niektóre naostrzyłem, powinno być dobrze –
mówił, patrząc jeszcze na Xahena zatroskanym spojrzeniem. Naprawdę
się o niego bał, ale syn wodza nie zamierzał dawać znaku, że to
zauważył. Wzruszył więc tylko ramionami, sięgając po upieczony
kawałek mięsa.
Wychodził z założenia, że teraz niczego już nie zmieni. Co ma
się wydarzyć i tak się wydarzy, po co więc się stresować?
Nie upłynęło dużo czasu, a wyruszyli na polowanie, którym mieli
zakończyć całą wyprawę. Ich celem był największy z
największych – niedźwiedź, gdy go zabiją (a co ważniejsze, gdy
wrócą z potyczki cało), będą mogli spokojnie, w pełnej chwale i
uwielbieniu swojego ludu, wrócić do wioski.
– Coś taki niemrawy? – zapytał Vaadar, gdy jechali już jakiś
obok siebie w milczeniu. – Ruchałeś tego swojego całą noc, że
braknie ci tchu na otwarcie gęby?
Xahen skrzywił się, ale nie dał się sprowokować, tak jak tego
pragnął brat. Posłał mu tylko pełne niechęci spojrzenie, nie
widząc sensu w marnowaniu swoich sił na potyczki słowne. Ku
niezadowoleniu Vaadara, nic nie odpowiedział, skupiając się na
otoczeniu i wykonywanym zadaniu. Wytropienie zwierzyny wymagało
przecież sporej koncentracji, nie zamierzał więc tracić energii
na niepotrzebne kłapanie jęzorem.
Wreszcie natrafili na pierwsze świeże ślady, najpierw na sierść
wczepioną w korę grubego drzewa, o które zwierzę musiało się
ocierać, a następnie na odbite w błocie łapy. Vaadar zeskoczył
se swojego konia, a Xahen, chociaż nigdy nie powiedziałby tego na
głos, był za to wdzięczny. Jego brat prawdopodobnie nawet nie miał
pojęcia, jak wielką przysługę mu zrobił, samemu badając odcisk.
W innym wypadku z chęcią patrzyłby jak Xahen męczy się ze
zsiadaniem, a następnie wsiadaniem na wierzchowca. Spijałby każdy
mniejszy grymas bólu z twarzy brata, ale ten, całe szczęście,
świetnie umiał ukrywać wszystkie dręczące go niedogodności.
– Musi być niedaleko, to najprawdopodobniej samiec, dość duży –
powiedział z niechęcią, doskonale wiedząc, że aby wrócić z
tego polowania wygranym, muszą ze sobą jakoś współpracować.
Jakoś było tu ważnym słowem, przez lata wspólnej
egzystencji, gdy to Vaadar musiał znosić Xahena i na odwrót, udało
im się w pewnych momentach dojść do konsensusów. Odrzucali
emocje, skupiając się na zadaniu, bo tylko w ten sposób mogli
wspólnie osiągnąć sukces.
Obaj długo nie zapomną pierwszego polowania, na które wysłał ich
ojciec. Omal wtedy nie zginęli w starciu ze stadem wilków. Nie
wrócili do wioski przez kilka dni, zdążono spisać ich już na
stary, a przeżyli tylko dzięki odłożeniu wszystkich niesnasek na
bok. Dopiero gdy zaczęli działać jak drużyna, szanse przeżycia
wzrosły.
Oczywiście tamta wyprawa niewiele zmieniła w ich codziennym
traktowaniu siebie i żywionej nawzajem nienawiści, jednakże wiele
się nauczyli. Przede wszystkim tego, że czasem nawet największy
wróg może być ci potrzebny, aby przeżyć.
– Tam – powiedział Xahen, dostrzegając kolejne ślady. Wziął
głęboki oddech i niewiele myśląc, zeskoczył z konia. – Może
być już za tymi zaroślami – dodał szeptem, szykując łuk.
– Mhm – mruknął Vaadar, sięgając po swój sztylet. Najciszej
jak potrafili ruszyli do rozłożystego drzewa otoczonego wysokimi
krzewami. Wychylili się i dojrzeli niczego nieświadome zwierzę,
ocierające się o pień drzewa. Po krótkiej obserwacji stwierdzili,
że był to postawny, kilkuletni samiec, którego upolowanie z
pewnością przyniosłoby im podziw wśród pobratymców, a przecież
głównie o to chodziło, prawda?
Xahen niewiele myśląc, złapał za strzałę z kołczanu, który
miał przewieszony na ramieniu. Napiął cięciwę łuku i powoli
wypuścił powietrze, obierając swój cel. Już miał strzelać,
kiedy w okolicach żeber poczuł mocne ukłucie bólu, zgrzytnął
zębami, próbując to zignorować i posyłając pocisk ku
zwierzęciu.
Chybił.
Chybił, do cholery!
– Kurwa – zasyczał pod nosem, na co Vaadar wydał z siebie pełne
pogardy prychnięcie i wyskoczył do przodu z nożem bojowym, nie
oglądając się już nawet na brata. Nie, nie był głupi, chociaż
tak właśnie by Xahen pomyślał, gdyby patrzył na tę scenę z
boku. Zwyczajnie chciał, aby to jemu przypadło zabicie
niedźwiedzia, mógłby wtedy w pełni zatriumfować nad
znienawidzonym bękartem, a i przy okazji udowodnić, który z ich
dwójki był tym lepszym.
Zwierzę zaryczało ostrzegawczo, kiedy dostrzegło napastnika. Dla
Xahena jasne się stało, że albo ruszy na pomoc Vaadarowi, albo
zostanie tutaj i okryje się hańbą, bo brat z pewnością nie
przepuści okazji do obśmiania go przed wszystkimi w wiosce. Złapał
więc za swój saex i przeklinając Vaadara na wszelkie możliwe
sposoby, wyskoczył zza zarośli.
– Jesteś nienormalny! – krzyknął jeszcze do brata, kiedy
niedźwiedź, chcąc ich odstraszyć, stanął na dwóch łapach,
pokazując się im w pełnej krasie.
Vaadar zaśmiał się wrednie, a w jego oczach błyszczało istne
szaleństwo. Adrenalina uderzyła mu do głowy i jedyne co się teraz
liczyło, to powalenie olbrzymiego przeciwnika, zupełnie, jakby ten
nie był drapieżcą stworzonym do zabijania i jakby nie stanowił
realnego zagrożenia.
Zamachnął się, kiedy niedźwiedź ciężko opadł na przednie łapy
i już parł w ich stronę. Nóż poszybował w jego stronę gładko,
aż wreszcie wbił się w bark zwierzęcia, na co to zaryczało
wściekle. Zatrzymało się tylko na moment, by zaraz, z jeszcze
większą furią, ruszyć na nich. Pierwszy do niego dopadł Vaadar,
robiąc unik przed ciężką łapą zakończoną ostrymi szponami.
Obrócił się zgrabnie na pięcie i złapał za swój nóż,
rozdzierając bardziej ranę.
Xahen wiedział, że nie mógł stać bezczynnie, więc również
naparł na niedźwiedzia, który skoncentrowany na Vaadarze, nie
zauważył nadchodzącego przeciwnika z boku. Ten pochylił się i
ignorując ból w żebrach, uniemożliwiający mu przez chwilę
nabranie powietrza w płuca, dźgnął zwierzę w bok, cudem umykając
kłapiącymi w szale zębiskami. Drapieżnik zachwiał się, wyraźnie
już zmęczony, ale nie dawał za wygraną, wciąż próbując zranić
napastników, ci jednak zyskali już przewagę. Vaadar wbił swój
saex w kark niedźwiedzia, a Xahen rozpruł mu brzuch. Kwestią czasu
był upadek zwierzęcia na ziemię i wyzionięcie przez niego ducha.
– To chyba nie twój dzień – zacmokał Vaadar, patrząc na
ciężko dyszącego brata, który mimo dyskomfortu, zmusił się do
wyprostowania się i posłania mu pełnego pogardy spojrzenia.
– Mógłbyś czasem pomyśleć, to wiele by ułatwiło –
prychnął, wycierając juchę z ostrza noża o boki swojego uda. –
Mogliśmy go załatwić z odległości. Kilka strzał i...
– Kilka celnych strzał, chciałeś powiedzieć –
zakpił i zerknął na niedźwiedzia. – Trzeba go związać, żeby
można było zatargać jego cielsko do obozu.
Xahen nic już nie odpowiedział. Czuł się słabo, ale zaraz
zrzucił to na dno umysłu, wiedząc, że jeszcze musi trochę z
siebie wykrzesać, zanim będzie mógł odpocząć. Zabrali się więc
do przygotowywania zwłok do transportu. Po uwinięciu się z nimi,
już mieli wskakiwać na swoje konie, które zostawili przy
wydeptanej nieopodal dróżce, gdy usłyszeli tętent kopyt.
Rzadko kto uczęszczał tą drogą, nic więc dziwnego, że nie
spodziewali się tu zastać człowieka. W oddali ujrzeli krępego
konia ciągnącego furmankę, na której siedziała jakaś zgarbiona
postać. Dopiero kiedy ta zbliżyła się, spostrzegli, że była to
kobieta.
– Dziewka? Tutaj? – zdziwił się Vaadar, wypowiadając to, o
czym pomyślał Xahen, na głos. – Hej! Kim jesteś i skąd
jedziesz!? – krzyknął w stronę powozu, na co postać uniosła
swoją głowę, popatrując na nich chwilę w ciszy.
Głupiec mógłby dojść do wniosku, że samotna podróż niosła za
sobą spore niebezpieczeństwo, nawet, jeśli podróżnikiem byłby
mężczyzna, nie wspominając już o kobiecie. Co więc robiła
tutaj, pośrodku lasów, całkowicie sama?
– Navatha z północnej osady! – odkrzyknęła, podnosząc się
nieco na koźle. – Jadę na południe z wieściami od naszego
zarządcy dla wodza Azogha!
Xahen i Vaadar wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Lud Ta'heński
podzielony był na osobne – mniejsze i większe – osady, którymi
przewodzili właśnie zarządcy, jednakże ściśle podlegali oni
wodzowi zamieszkującemu wioskę na południowej części półwyspu.
Nie wszystkim się to podobało, jednakże wszelkie bunty, jakie się
rodziły, były krwawo zgniatane w zarodku. Mógł powiedzieć o ojcu
wszystko, ale jednego nie mógł mu odmówić – daru do władania
ludem. Do tego z pewnością potrzebna była nie lada charyzma. W
końcu temperament Ta'nehów nie raz dawał się we znaki, a Xahen,
już jako mały chłopiec, lubił obserwować ojca, który potrafił
okiełznać tak trudnych do współpracy ludzi.
– Sama jedziesz, czy to jakaś zasadzka? – odkrzyknął
podejrzliwie Vaadar, a Xahen, chociaż nigdy nie popierał brata, a
przynajmniej nie robił tego otwarcie, teraz nie mógł nie kiwnąć
głową. Jemu również wydało się to podejrzane.
– Jaka zasadzka? Sama żem jadę! – Melodyjny, beztroski głos
rozniósł się po lesie, a Xahen miał wrażenie, jakby coś go
trafiło. Przełknął ślinę, patrząc z szybko bijącym sercem na
zbliżający się do nich wóz. W pewnym momencie dziewczyna była
już tak blisko, że mogli dojrzeć jej młodą, uśmiechniętą
twarz. Miała może osiemnaście zim, długie, kręcone włosy
powiewały na wietrze, okalając jej rumianą buźkę niczym puch.
Lekko zaczerwienione policzki podkreślały duże, ciemne oczy, tak
charakterystyczne dla Ta'nehów. Z jednej strony nie wyróżniała
się niczym szczególnym na tle swoich rówieśniczek, a z drugiej
biło od niej coś... nowego. Pociągającego.
– Z kim mam przyjemność? Ja już się przedstawiłam, kultura
nakazuje, abyście to wy, panowie, zdradzili mi teraz swoje imiona.
– Vaadar, prawowity syn wodza.
Xahen dopiero teraz przypomniał sobie o bracie. Spojrzał na niego,
jakby wybudził się z dziwacznego snu na jawie i zdał sobie sprawę,
że Vaadar też był oczarowany dziewczyną. Patrzył na nią z tym
swoim zawadiackim uśmieszkiem, serwowanym jedynie damom, które
wpadły mu w oko i wręcz pożerał ją wzrokiem.
– Och, to chyba mnie się poszczęściło! – Navatha
rozpromieniła się, a jej szeroki uśmiech zdawał się
hipnotyzować. – A ty, panie, jak masz na imię? – zapytała,
kierując swoje przenikliwe oczy na drugiego z braci.
– Xahen – odpowiedział mrukliwie, jak to miał w swoim zwyczaju.
– Ten Xahen, o którym rozpowiadają, że jest nieustraszony i że
na polowaniu w ubiegłą wiosnę powalił wilka?
– Nie wiem, co o mnie rozpowiadają – odparł zgodnie z prawdą.
Nigdy go to nie interesowało.
– A teraz widzę, że do wilka dojdzie i niedźwiedź –
powiedziała wesoło, kierując swoje spojrzenie na ich zdobycz. –
Gratuluję!
– Nie boisz się tak jechać sama? To niebezpieczne – wtrącił
Vaadar, a Xahen nawet nie musiał się domyślać, żeby wiedzieć,
że zirytował się odrzuceniem swojej osoby na bok. Nie lubił, gdy
się go pomijało.
– Panie mój, żeby to jeden już mnie próbował przestraszyć. –
Machnęła ręką. – Słabowicie może wyglądam, ale tatko zadbał,
abym o swoje walczyć umiała i nie dała się pierwszemu lepszemu
chłopinie – dodała z przebiegłym uśmiechem, a gdy Vaadar już
miał zbliżyć się do powozu, tuż obok jego ucha świsnęło
ostrze sztyletu, które ostatecznie wbiło się w pień drzewa
rosnącego za nim.
Xahen z uniesioną brwią spojrzał na nożyk, a następnie na równie
zaskoczonego brata. Z pewnością nie tego się spodziewali.
– Mówiłam, że się nie dam – powiedziała niewinnym głosikiem,
przekrzywiając głowę na bok. Vaadar potaknął w pełni uznania,
teraz już rozumiejąc, co miała na myśli.
– Jutro będziemy jechać do wioski, to cały dzień drogi. Jeśli
chcesz, możesz wrócić z nami do obozowiska, przygotujemy ci jurtę
i ciepły posiłek. Odpoczniesz, a nazajutrz wyruszymy razem –
zaproponował, na co Xahen tylko przewrócił oczami, nie potrafiąc
inaczej skomentować zalotów brata.
Nie mówiąc nic, odwrócił się do swojego konia i pogłaskał go
po chrapach, zostawiając rozmawiającą w najlepsze parę za sobą.
Było mu ciężko. Z chwili na chwilę czuł, jak coraz ciężej
przychodziło mu oddychanie, a każdy mięsień w ciele palił go
żywym ogniem. Niewiele jednak zostało do powrotu do obozowiska,
tyle zdoła wytrzymać.
– No to ustalone – rzucił z zadowoleniem Vaadar, gdy Navatha
zgodziła się z nimi pojechać.
Xahen wskoczył na Wichurę i aż musiał przymknąć na moment oczy,
gdy zakręciło mu się w głowie. Kiedy je otworzył, napotkał
uważne spojrzenie dziewczyny. Mierzyła go wzrokiem, prawie że
przewiercając go nim na wskroś, aż nagle uśmiechnęła się
szeroko i powiedziała:
– Cieszę się, że mogę cię wreszcie poznać.
Nie odpowiedział. Nie był kobieciarzem, nie w głowie mu były
umizgi, więc zignorował zaczepkę i pogonił klacz do drogi.
Chciał już znaleźć się w swoim namiocie, z dala od wszystkich
spojrzeń. Naprawdę musiał odpocząć.
***
No i mamy kolejną część, pisanie ich idzie mi sprawniej niż myślałam. Ponoć im ma się więcej czasu, tym trudniej jest się zebrać, ale mnie jakoś się udaje.
Zadam Wam to samo pytanie, które zadawałam niedawno pod rozdziałem "Na granicy katastrofy", a mianowicie: który z bohaterów najbardziej do Was przemawia, a którego moglibyście pozbyć się na tę chwilę z opowiadania? :D
No i co myślicie o nagłym zbrataniu się Yamniego i Trevedica? O Navathę jeszcze nie pytam, zbyt mało o niej wiadomo, aby móc wyrobić sobie zdanie.
Trzymajcie się zdrowo!
Uwielbiam Trevedica jest dobrze wychowanym,nieco pruderyjnym, dumnym paniczem i fajnie się go obserwuje w nowej sytuacji zwłaszcza jak z jednej strony lubi Xsahena ale z drugiej pamięta że to jeden z ludzi przez których zginął jego ojciec a on i rodzeństwo są w niewoli. No i widać że Trevedic ma charakterek i jest silny skoro nie załamuje się w tej sytuacji. Pozbyć chyba bym się nikogo nie chciała.A relacja Yamni-Trevedic wydaje się interesująca, ciekawe co z niej wyniknie, ale mam wrażenie że Yamni będzie raczej wywoływał
OdpowiedzUsuńczyjąś zazdrość niż inne uczucia ;)
Cieszę się, że tak odbierasz Trevedica, bałam się, że nie będę potrafiła pokazać postaci od tej strony.
UsuńA co do Yamniego... wszystko wyjdzie w praniu :D
Dzięki za komentarz!
Hej. Szczeze w tym opowiadaniu wszyscy mi tu pasują i jakoś każdy ma to coś w sobie nawet ten wredny brat Vaadar choć wredny to daje pikanterii temu opowiadaniu .także podsumowując uwielbiam ich wszystkich pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNo to się cieszę :D Miło coś takiego przeczytać, dzięki.
UsuńHejo :)
OdpowiedzUsuńMasz dwa razy wklejony tekst czy to mi się coś pokręciło? xD (najpierw o magu, później o X i znowu powtórzenie mag, X)
Wybacz, zmęczona jestem i nie chce mi się pisać pełnych imion.
Fajny rozdział, czekam na więcej ^^
Pozdrawiam,
Kyna
Kurczę, przekleiło mi się dwa razy. Dzięki za info, już poprawiłam <3
UsuńDwa razy jest wklejony tekst ^^
OdpowiedzUsuńCo do naszych bohaterów... Cholera, jestem zaczarowana. Xahen to zimny gnojek, który na siłę chce pokazać, że to on tutaj rządzi, a tylko powoduje, że się oddala od Trevedica
Chociaż mag lgnie instynktownie do wojownika, jest w końcu jednym z normalniejszych. Bardzo mnie ciekawi, jak potoczy się ich całe relacja. I czy Xahen zacznie zachowywać się względem elfa normalnie, bo to klucz do sukcesu.
Czekam także z niecierpliwością na odzyskanie przez Trevedica mocy
Pozdrawiam, WENY i zdrowia życzę! ^^
Aw, dziękuję! <3 Cieszę się, że relacja Xahena i Trevedica przyciąga, to chyba moje największe wyzwanie tego opowiadania, bo chciałam stworzyć ciekawą relację, niekoniecznie opartą tylko na nienawiści, a później wielkiej miłości. Zależało mi, aby było to coś pomiędzy.
UsuńDziękuję za komentarz :)