sobota, 4 kwietnia 2020

Część 10. (Mrok)

Ślicznie dziękuję za komentarze :)
Po statystykach widać, że ruch na blogu powoli się zwiększa, co bardzo mnie cieszy. Miło mi, że wciąż pamiętacie o starej Dream i jej miejscu w Internecie :D
Zgodnie z niepisaną umową, czas teraz na rozdział Mroku, bawcie się dobrze przy czytaniu :)


Część 10.


Nudził się to mało powiedziane. Został praktycznie sam z kilkoma osobami ze służby, mającymi doglądać obozowiska i psów, które z różnych przyczyn nie wyruszyły na polowanie. Praktycznie cały dzień przesiedział więc w jurcie, nie mając żadnego pomysłu, co mógłby teraz ze sobą zrobić. Ostatnimi czasy był jednak do tego przyzwyczajony, nauczył się więc zajmować swój mózg skupianiem się na dźwiękach i dzięki temu coraz to bardziej adaptował się do środowiska, którego wcześniej nie miał szans poznać.

Roślinność porastająca półwysep, znacznie różniła się od tej z Elmarnaki, było jej znacznie więcej, a co za tym idzie, wszędzie czaiły się zwierzęta. Nawet tu, w namiocie, nie dało się uciec od zwykłych polnych myszek, ryjących swoje nory w ziemi. Gdy nie śledził rozmów służby, przysłuchiwał się odgłosom wydawanym przez las i zwierzęta, to koiło i uspokajało jego nadszarpnięte po nocy nerwy.
Wciąż dręczące go uczucie niepokoju również zrzucał na karb wydarzeń sprzed kilkunastu godzin, podświadomie wiedział jednak, że prawda była zupełnie inna. Mógł się tylko domyślać, jak ciężkie musiało być polowanie, które Ta'nehowie niemalże otaczali kultem i że branie w nim udział wymęczonym nie było najlepszą decyzją. Dopiero jednak, kiedy podsłuchał rozmowę dwóch pachołków o tym, co było celem polowania, zrozumiał, przed jakim zadaniem został postawiony Xahen.
Głównym celem były niedźwiedzie.
Na Elmarnace nie mieli tego typu zwierząt, ale Trevedic, zawsze biegły uczeń, który za dzieciaka całe dnie spędzał na przysłuchiwaniu się czytającym mu księgi nauczycielom, wiedział, że z tymi drapieżnikami z kontynentu nie było zabawy. Oczywiście myślał wtedy, że to tylko jakieś bajania pisarzy, którzy sami wymyślili sobie podobne stworzenia, a później, puszczając wodze fantazji, opisywali je tak, aby czytelnikowi śniły się po nocach. Teraz jednak nie łudził się, że były to tylko opowiastki, jeśli faktycznie polowano na tych groźnych drapieżców, Xahen mógł mieć poważne problemy.
Nad samym ranem, gdy wojownik wstał i zaczął przygotowywać się do wyprawy, Trevedic również się przebudził. Nie od razu się z tym zdradził, początkowo leżał w bezruchu, nasłuchując dźwięków wypełniających jurtę.
– Ile to potrwa? – zapytał w pewnym momencie, wciąż nie poruszywszy się. Xahen zawiązywał właśnie skórzane naramienniki, mające chronić go przed upadkiem z konia. Zerknął na Trevedica leżącego na posłaniu, z burzą jasnych włosów rozsypanych dookoła głowy. Gdyby nie mocne sińce pod oczami i poszarzała od zmęczenia cera, można byłoby uznać go za nadnaturalne stworzenie.
– Przed zachodem słońca powinniśmy już być w obozie – odparł, związując jeszcze swoje przydługie, brązowe włosy rzemykiem, aby nie przeszkadzały mu w gonitwie za zwierzyną. – Jeśli właśnie planujesz coś...
– Nie planuję – wtrącił, nakrywając się bardziej pledem. – Będę tu na ciebie czekać, aż wrócisz – powiedział, a jakiś głosik w jego głowie dodał – „cały i zdrowy”.
Xahen zerknął na niego wybity z pantałyku, ale nic już nie odpowiedział. Narzucił na siebie tylko skórzaną kapę i wyszedł.

Tak jak powiedział, tak też było – czekał przez cały dzień, mając nadzieję, że biologa, który stworzył księgę o zwierzętach z kontynentu, poniosła fantazja i że w rzeczywistości niedźwiedzie nie były takie groźne. Wreszcie jednak zaczynało zmierzchać, a wachty polującej, jak nie było, tak nie było. Obóz wydawał się całkowicie zamilknąć, nawet pachołkowie nie prowadzili już rozmów tak chętnie, jak wcześniej.
W pewnym momencie nie wytrzymał już swojego bezczynnego siedzenia, odchylił skórzane wejście do jurty, wyglądając na zewnątrz i czując na sobie ostatnie promienie słońca. Za moment miał zapaść półmrok, a on myślał tylko o bliskiej odległości przeklętego lasu i o stworach, jakie tam czyhały. Zmęczeni, półprzytomni po całodziennym wysiłku Ta'nehowie, wracający do swojego obozowiska byliby idealnym łupem dla istot podobnych do tych, które wczoraj spotkali.
Wyszedł na zewnątrz i przysiadł przy ściance namiotu, nie przejmując się już nawet chłodem bijącym od wilgotnej ziemi. Z chwili na chwilę jego głowę zalewały coraz to drastyczniejsze sceny, jakie mogłyby się przytrafić grupie polujących wybrańców. W końcu do jego uszu dotarły dobiegające z oddali odgłosy kopyt uderzających o podłoże i kroków. Odwrócił głowę w tamtą stronę i mimowolnie wstrzymał oddech, jakby nie chcąc niczym zakłócić dźwięków... albo jakby miał nadzieję, że dzięki temu dowie się, czy wśród nich był Xahen – cały i zdrowy.
Wreszcie brzmienia stawały się coraz to donośniejsze, aż w końcu Ta'nehowie dotarli do obozowiska, witani gromko przez swoich służących. Trevedic podniósł się, nie wiedząc, co dzieje się dookoła. Słyszał tylko ogólne poruszenie, prychanie koni i poszczekiwania psów. Ktoś komuś chwalił się swoimi zdobyczami, inna osoba mówiła tylko o tym, jak bardzo pragnie się upić, a inny, znajomy i nie kojarzący się dobrze głos drwił z innego wojownika. Trevedic szybko miał się przekonać, kto był obiektem kpin Kavrema.
– Taki z niego wojownik, że lada moment, a padłby ofiarą łosia – mówił, rozkulbaczając swojego wierzchowca. Przechodzący obok mężczyzna, którego głos zaraz przyporządkował do Sen'ena, parsknął śmiechem.
– To dopiero honorowa śmierć!
Kilka osób zawyło z rozbawieniem, a Trevedic, zupełnie jakby to o nim mówiono, zirytował się. Musiał jednak przełknąć chęć podejścia do zgromadzenia i powiedzenia wszystkiego, co właśnie miał na końcu języka, przecież to nie była jego sprawa. Nie powinien się tym interesować, nic więc nie zrobił, tylko dalej czekał przed jurtą.
Zaciskał wargi, a zdenerwowanie, które czuł jeszcze chwilę temu, wcale nie opadało. Wśród dobiegających zewsząd dźwięków czuł się jak dziecko we mgle, ale najgorsze, że nigdzie nie słyszał tego tak dobrze znajomego, niskiego i lekko ochrypłego głosu.
– Możesz iść?
Momentalnie podniósł się z ziemi, nasłuchując. Miał wrażenie, że nawet serce na chwilę zamarło mu w piersi.
– Tak. Szlag by to. – Ten zirytowany ton poznałby chyba wszędzie. Odetchnął z ulgą, zaraz jednak zdał sobie sprawę, że chyba za wcześnie. – Dalej dojdę sam. – Xahen nie brzmiał, jakby wszystko było w porządku... Wydawało się, że miał problemy nie tyle co z mówieniem, a nawet z zaczerpnięciem powietrza.
– Mogę cię zaprowadzić do namiotu. Przecież...
– Nie! – Trevedic nie widział tego, ale mógł podejrzewać, że Xahen właśnie wyswobodził się z pomocnych ramion Yamni'ila i sam, z wysoko uniesioną głową, podszedł do swojej jurty. Nie mógł sobie pozwolić na większe drwiny, obojętnie jakby nie bolało i jak wielkie miałby problemy z utrzymaniem pionu, po prostu musiał zachować twarz. – A więc czekałeś – zwrócił się do Trevedica, odgarniając skórzaną płachtę na bok i wchodząc do jurty.
Książę, nie zwlekając i puszczając złośliwy komentarz, który padł za jego plecami, nazywający go „wyczekującą suką”, ruszył zaraz za Xahenem. Dopiero gdy znaleźli się we wnętrzu namiotu, zdecydował się odezwać:
– Co się stało?
Nie uzyskał odpowiedzi, w zamian usłyszał ciche syknięcie i szelest ściąganych ubrań, a następnie padły soczyste przekleństwa, których, jak już zdążył zauważyć, wojownik wcale nie unikał.
– Jesteś gdzieś ranny? Jeśli tak, powinien ktoś to obejrzeć – zaczął swój wywód, robiąc kilka kroków w głąb namiotu. Xahen znów się nie odezwał, warknął tylko coś pod nosem, mocując się ze swoimi ubraniami, aż wreszcie dał spokój, sięgnął do jednej ze swoich skrzyń, gdzie znalazł bukłak z mocnym, Ta'heńskim winem i pociągnął kilka dużych łyków. – Nie ignoruj mnie, akurat na medycynie też się trochę znam, jeśli mi dokładnie powiesz i pokażesz, co...
– Czy ty możesz się wreszcie zamknąć? – syknął złowrogo z taką mocą, że Trevedic, nie spodziewając się takiej reakcji, drgnął nerwowo. – Usiądź w kącie, czy co tam robisz całymi dniami i daj mi, kurwa, spokój!
Książę zamilkł, zgodnie z życzeniem Xahena. Nie odezwał się już też chociażby słowem, na to z kolei nie pozwalała mu paląca go teraz w piersi, urażona duma, chciał przecież tylko pomóc! Już po samym sposobie oddychania wojownika, mógł stwierdzić, że coś bolało go w okolicach brzucha czy piersi, ale nie był na tyle namolny. Potrafił zrozumieć jasny przekaz, więc usiadł na skórach, wyrzucając sobie w myślach swój, jak widać bezsensowny, całodzienny stres o tego mężczyznę. Nim jednak zdążył cokolwiek więcej zrobić, Xahen – a jakże! – przeklął szpetnie pod nosem, zawarczał coś jeszcze niezrozumiale, aż w końcu narzucił na siebie jakieś okrycie i zamaszystym krokiem ruszył w kierunku wyjścia.
Trevedic drgnął, kierując twarz w tamtą stronę. Normalny człowiek pewnie stwierdziłby, że wojownikowi nic nie jest – czy w innym wypadku szedłby tak pewnie? On jednak dosłyszał jego nierównomierny oddech i świsty, gdy wypuszczał powietrze, jak gdyby dusił w sobie wszelkie oznaki bólu.
– Co za głupiec – zawarczał Trevedic pod nosem w swoim języku, kładąc się na futrach. Przymknął oczy, czując nagle ogromne zmęczenie minionym dniem, nawet jeśli nic szczególnego nie robił. Leżał tak chwilę, wsłuchując się w odgłosy rozpoczynających opijanie swoich zdobyczy Ta'nehów. Ktoś głośno śpiewał, ktoś inny pogrywał na fletni, skoczne dźwięki roznosiły się dookoła i z momentu na moment nabierały na sile. Książę mógł tylko podejrzewać, co takiego tam się działo, nie miał jednak zamiaru wyściubiać nosa poza namiot. Nauczony doświadczeniem wiedział, że ten lud nie znał przyzwoitości, miał jedynie nadzieję, że nikt tu nie wedrze i że nie musi się o siebie obawiać.
Oby Xahen gdzieś tam był – szepnął jakiś głosik w jego głowie, na co momentalnie się zirytował. Od kiedy aż tak polegał na mężczyźnie, że zawierzał mu całego siebie?
Od kiedy, na prastarych elfów, ten barbarzyńca oznaczał dla niego bezpieczeństwo?!
Podniósł się z posłania, walcząc z nagłą chęcią napicia się. Zbyt dużo miał już stresów, czuł, że musi jakoś odreagować i – co chyba najważniejsze – uciszyć te przeklęte myśli, które przedstawiały Xahena w dobrym świetle.
Wreszcie znalazł czego szukał – bukłak z winem beztrosko leżał na posłaniu syna wodza. I, co najważniejsze, zniknęło z niego jedynie parę łyków trunku. Od razu pociągnął z niego kilka haustów, ale zaraz odsunął manierkę, krzywiąc się, jakby ktoś właśnie podsunął mu pod nos krowie łajno. Cierpki posmak drażnił gardło i język, a kwas winogron tylko potęgował nieprzyjemne doznania.
– Co za paskudztwo – wydusił z wciąż nietęgą miną, ale nie zostawił znaleziska, a zabrał je ze sobą.
Obrzydliwe czy nie, ważne, że to alkohol – pomyślał jeszcze i aż się zaśmiał do samego siebie. Jeszcze niedawno nie uwierzyłby, że wyląduje w środku lasu z chordą cierpiących na niedobór higieny barbarzyńców i że będzie zapijał smutki obrzydliwym winem, które ciężko było chociażby przełknąć.
Znów pociągnął z butli, tym razem obeszło się bez większych wykrzywień twarzy. Właściwie, stwierdził po kilku kolejnych łykach, po jakimś czasie trunki ta'heńskie stawały się całkiem znośne.
Nie wiedział jak długo siedział w namiocie sam, początkowo umilał sobie ten czas alkoholem, ale wreszcie padł i po prostu odpłynął w krainę snów, co – bez dwóch zdań – ułatwił mu wypity sikacz. Znalazł się w przyjemnej nicości, zniknęły odgłosy zza ściany namiotu, zniknęli Ta'nehowie, ich ziemia, wszystko, nawet wszelkie problemy, te błahe i urastające do olbrzymich rozmiarów. Błogostan nie potrwał jednak długo, został brutalnie przerwany przez jakąś rzecz upadającą na ziemię, która okazała się być kielichem na wino. Poderwał się do siadu i aż podskoczył, gdy znów coś rozbiło się o podłoże.
– K-kto tam? – wydusił, zaciskając nerwowo pięści na pledzie. Bicie jego serca przyspieszyło, teraz kołatało mu w piersi niczym u złapanej w potrzask zwierzyny, czekającej na swój wyrok. Znał już Ta'nehów, wiedział, że byliby w stanie tu wejść, gdyby tylko nadarzyła się okazja, a im akurat doskwierałby brak towarzystwa. Mogliby nawet nie baczyć na zakazy Xahena.
Nagle jednak usłyszał przepełniony bólem syk, a po chwili na ziemię poleciały kolejne przedmioty w towarzystwie kilku soczystych przekleństw. Trevedic nie musiał już więcej dopytywać, ten ochrypły, niski ton poznałby wszędzie.
Szybko podniósł się w posłania i ignorując swój chwiejny krok, ruszył w stronę dobiegających odgłosów.
– Jeśli coś ci jest, nie powinieneś odmawiać pomocy – powiedział, zatrzymując się przed Xahenem. Momentalnie poczuł silny zapach alkoholu, sam trochę tego wieczora wypił, jednak z pewnością nie udało mu się przegonić wojownika.
– Lubisz tak, co? – warknął w odpowiedzi Xahen, łapiąc gwałtownie Trevedica za ramię i przyciągając go do siebie jednym, silnym ruchem. – Czuć się lepszy od nas? Udzielać rad? Przyznaj, żywisz do nas pogardę. Bawi cię nasz świat, drwisz z niego.
Książę uchylił bezwiednie usta, przerażony nagłą sytuacją. Dłoń Xahena zacisnęła się na nim boleśnie, a palce wbiły się w skórę jak kleszcze, po czym za pewne pozostaną mu sine ślady.
– U-uspokój się – zająknął się. – Jesteś pijany, połóż się spać i...
Nie wiedział, że ciemne oczy wpatrują się w niego z wściekłością. Wyglądał niczym wilk w natarciu, jakby już miał rozszarpać swoją ofiarę, jednak nagle się rozmyślił i odepchnął księcia na bok, samemu kierując się do swojego posłania.
– Nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Sam kładź się spać i zejdź mi z oczu.
Trevedic przełknął ślinę i początkowo rzeczywiście miał spełnić rozkaz Xahena, nie chcąc już wdawać się z nim w dyskusje, jednak gdy usłyszał dźwięk odkorkowywanego bukłaka, a następnie odgłosy łapczywego picia, nie wytrzymał.
– Alkohol nie pomoże cię uleczyć. Tylko uśmierzy ból – wypalił, nim zdążył pomyśleć. Drgnął, kiedy usłyszał pełne pogardy prychnięcie, a następnie śmiech. Nie rozbawiony, w głosie wojownika nie pobrzmiewała ani jedna rozweselona nutka. Po plecach przebiegły mu nieprzyjemne dreszcze i już miał pożałować, że w ogóle się odezwał, kiedy usłyszał:
– Więc kto mnie uleczy? Ty?
– Znam... – Głos mu się załamał. Musiał odchrząknąć. – Znam się trochę na medycynie.
Kolejna salwa nieprzyjaznego śmiechu i zapobiegawczy krok Trevedica w tył, zupełnie, jakby Xahen mógł w mgnieniu oka się przy nim znaleźć i coś zrobić.
– A więc chodź do mnie. Ulecz mnie – powiedział prześmiewczo, rozkładając ręce na boki. – Pokaż mi, czego my głupi barbarzyńcy nie wiemy o medycynie.
Zrobił niepewny krok do przodu, a później kilka następnych, jakby wciąż nieprzekonany. Zatrzymał się wreszcie przed Xahenem i chociaż go nie widział, zadarł głowę, zupełnie, jakby mógł spojrzeć mu w oczy.
– Usiądź na posłaniu.
Xahen prychnął, ale nie oponował, tylko opadł na skóry.
– Gdzie...? – Nie zdążył dokończyć pytania, a mężczyzna już złapał go za nadgarstek, nakierowując jego rękę na swój nagi tors. Zdążył zdjąć górne odzienie zaraz po wejściu do namiotu.
Trevedic przełknął ślinę, czując pod palcami rozgrzaną skórę. Odetchnął, po czym zaraz kucnął między nogami Xahena, aby było mu łatwiej zdiagnozować problem.
– Masz gdzieś otwartą ranę?
– Nie potrafisz tego stwierdzić? – odpowiedział kpiąco, patrząc na Trevedica pobłażliwie. Książę zmarszczył zirytowany brwi, mając już dość takiego traktowania, ale nie odezwał się słowem, tylko przyłożył drugą dłoń i dopiero kiedy przesunął ją po żebrach mężczyzny, zrozumiał.
– Są złamane – szepnął do siebie, udając, że wcale nie czuje głębokich blizn pod palcami. Wydawało się, że cały tors wojownika został nimi usłany i z pewnością nie były to tylko rany zadane w wyniku walki. Niektóre z nich ciągnęły się od jednego boku do drugiego, niczym po cięciu bata.
– Brawo, książę, brawo. Nic, czego bym już nie wiedział.
– I jesteś mocno obity.
– Jakieś jeszcze oczywistości? – prychnął, mrużąc oczy i wpatrując się w Trevedica, który pomimo wydanej diagnozy, wciąż nie odrywał od niego swoich dłoni.
– Takie, że musisz uważać. Nie możesz się przeforsowywać, złamane żebro może przebić płuco, a wtedy...
Wciągnął ze świstem powietrze, kiedy palce Xahena zacisnęły się na jego włosach tuż przy skórze głowy i jednym, silnym ruchem przyciągnęły go do siebie.
– Znowu to robisz – wysyczał. – Wciąż dajesz mi te przeklęte rady. Tylko wiesz co? Mój świat jest inny niż twój. To nie bajka, w której nie ma potworów.
Zwilżył wargi, próbując uciszyć szaleńczo bijące serce. Czuł, jak się trzęsie, ale mimo to nie chciał pokazać po sobie strachu, zadarł więc wysoko brodę i ignorując ból ciągniętych włosów, powiedział najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się w tamtej chwili zdobyć:
– Mylisz się. Dotarły do nas potwory.
Xahen uniósł brew, patrząc na niego początkowo zaskoczonym wzrokiem, aż nagle parsknął śmiechem. Puścił księcia, a ten momentalnie opadł pośladkami na ziemię, nie kryjąc już drżenia całego ciała, co zapewne było sumą wypitego alkoholu, emocji i chłodu bijącego od podłoża.
– Tak. Mówimy o tych samych potworach. A teraz wracaj do siebie.
Trevedic przełknął ślinę i zawahał się tylko przez chwilę, aż wreszcie powiedział:
– Jeśli ściągnąłbyś mi obrożę, spróbowałbym chociaż cię podleczyć.
W namiocie zapanowała cisza przerywana jedynie odgłosami bawiących się w najlepsze Ta'nehów. Xahen patrzył z zastanowieniem na bladą twarz chłopaka, śledząc wzrokiem piegi naznaczające policzki i zadarty nos.
– Cwany jesteś. Twoje nieszczęście, że natrafiłeś na złą osobę, każdy inny dałby ci się już pewnie owinąć dookoła palca.
Trevedic uchylił usta, zdezorientowany. Spodziewał się wielu scenariuszów, wybuchu złości, rozbawienia, ale z pewnością nie tak spokojnie wypowiedzianych słów.
– To tylko twoja decyzja. Jestem przekonany, że nawet z zapieczętowaną mocą mógłbym wykrzesać chociaż odrobinę many, a wtedy... – Zamilkł, kiedy poczuł szorstki kciuk mężczyzny przesuwający się po jego dolnej wardze, nim jednak zdążył jakkolwiek zareagować, Xahen znów go do siebie przyciągnął. Wciąż brutalnie, ale tym razem przynajmniej bezboleśnie, bo złapał za przód tuniki księcia, a następnie – tego Trevedic nigdy by się nie spodziewał – przycisnął swoje pełne, choć suche usta do ust księcia. Język bezpardonowo utorował sobie drogę do ich wnętrza, a zbyt zaskoczony mag z początku nie był w stanie nawet zareagować, więc poddał się temu biernie. Dopiero po chwili odzyskał rezon. Szarpnął, a gdy to nie poskutkowało, przerażony kolejnymi krokami, jakie mógłby podjąć pijany wojownik, zdecydował się ugryźć go w język.
Xahen odepchnął go natychmiastowo, zbyt zaskoczony takim ruchem i nie przyzwyczajony do jakichkolwiek odmów (w końcu żaden sługa nigdy go tak nie potraktował) zamachnął się. Siarczysty cios spadł na policzek Trevedica, a siła uderzenia aż odrzuciła księcia na bok. Otworzył szeroko oczy, czując paraliżujący ból twarzy, jednak przez kilka uderzeń serca nic nie zrobił, nawet nie drgnął, zbyt zaskoczony obrotem sytuacji.
– Wracaj do siebie.
Przełknął ślinę, dławiąc w sobie rozpierające go, palące w piersi uczucie poniżenia i... rozczarowania?
– Niczym się od nich nie różnisz – szepnął, podnosząc się powoli z ziemi. Xahen odprowadził go wzrokiem, jednak też nic więcej już nie powiedział.
Rzeczywiście, nie różnił się. Chciał czy nie, wychował się przecież wśród Ta'nehów.
Stał się jednym z nich, a od tego nie było już odwrotu.

3 komentarze:

  1. Biedny T. A chciałbyc dobry i pomocny.rozdzial świetnych chodź końcówka smutna .pozdrawiam i zdrówka. W.

    OdpowiedzUsuń
  2. O matko ile emocji w jednym rozdziale. Relacja się komplikuje, a Xsahen chyba powoli traci cierpliwość i to akurat kiedy Trevedic zaczął się do niego przekonywać.

    OdpowiedzUsuń
  3. No nie mogę uparty samiec. Ale emocji było, nie powiem, tylko czy wszyscy poszli grzecznie spać?

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.