Albert czuł, że coś zaczyna się dziać, gdy za ścianą
rozbrzmiewało coraz to więcej głosów. Nie rozumiał o czym
dyskutowali, jednakże podskórnie wiedział, że nie mogło być to
nic dobrego. W obecnej sytuacji nie mógł jednak w żaden sposób
temu zaradzić, od kilku dni (jak nie kilkunastu, trzymano ich wszak
w pomieszczeniu bez okien) siedzieli w jednej izbie i mieli kontakt
jedynie z ludźmi przynoszącymi im posiłki. Nie raz oczywiście
próbował uciec, wciąż jednak ktoś ich pilnował, a na dodatek
wiedział, że nie mógł zaryzykować zdrowia i życia swojej
siostry. Nie mógł więc postępować pochopnie, każdy ruch
powinien być przemyślany, jeśli nie chciał narażać księżniczki.
Z Mireną było coraz gorzej, widział, jak popadała w coraz to
większą apatię, wariowała, odcięta od słońca i bodźców z
zewnątrz, które chociaż pomogłyby im mierzyć upływ czasu.
Albert zresztą wcale nie czuł się lepiej, sam miał już dość
otaczającej ich ciemności oraz tych ochłapów, które dostawali do
jedzenia. Cały czas jednak powtarzał sobie, że musi czekać na
okazję, w końcu jakaś się zdarzy, powoli natomiast tracił
nadzieję na spełnienie podobnego scenariusza. Barbarzyńcy zabrali
ich tu dlatego, bo mieli jakiś plan i najwidoczniej właśnie
chcieli wprowadzić go w życie.
Drzwi otwarły się z przeciągłym skrzypnięciem, a do ciemnego
pomieszczenia wpadła łuna rażącego wzrok światła. Musiał
zmrużyć oczy, żeby spojrzeć na stojących w progu dwóch
zwalistych mężczyzn, których twarze pokryte były licznymi
bliznami. Wymienili ze sobą jakieś zdania, po czym jeden z nich,
ten niższy, ale za to lepiej zbudowany, ruszył w kierunku Alberta.
– Bracie! – pisnęła Mirena, przewidując zamiary Ta'neha. Ten
tylko zamachnął się i zdzielił ją otwartą ręką w twarz, przez
co upadła na podłogę, kuląc się z bólu.
– Nie rób nic głupiego – syknął Albert, przerażony wizją
tego, co może się przytrafić siostrze. – Nie sprzeciwiaj się,
rób wszystko co ci każą! – powiedział, gdy wojownik złapał go
boleśnie za ramię i silnym pociągnięciem postawił go na nogi, a
następnie wywlókł z pomieszczenia.
Zginę, pomyślał Albert, kiedy wyprowadzono go na
zewnątrz. Musiał zamknąć oczy, słońce oślepiło go na moment,
ale nie mógł nie wystawić twarzy ku jego promieniom. Na prastarych
elfów, nigdy by nie pomyślał, że można tak zatęsknić za
świeżym powietrzem i wiatrem smagającym policzki, nawet jeśli był
on mroźny, a jego dotyk na skórze parzył tysiącami maleńkich
igiełek.
Ta'neh, który wyprowadził go z ich małego, cuchnącego więzienia,
warknął coś groźnie, popychając księcia do przodu. Nie
oponował, bo jakie miałby szanse? Zawsze starał się chłodno
kalkulować, a teraz nawet nie próbował szukać wyjścia z tej
sytuacji, bo go po prostu nie było. Otoczony silnymi barbarzyńcami,
którzy prowadzili go dokądś dróżkami między bardzo prymitywnie
wyglądającymi domami, nie próbował uciekać.
Weszli w las. Rozejrzał się dookoła, ale i tu nie widział żadnych
szans na wyrwanie się z niewoli. Miał na sobie jedynie cienki,
przepocony chiton. Nawet w pomieszczeniu, w którym spędzili
ostatnie dni, było mu niesamowicie zimno, nie łudził się więc,
że przetrwałby w tych temperaturach chociażby do jutra. Zresztą
jego ciało również było wykończone, nie miało sił walczyć nie
tylko z barbarzyńcami, ale nawet z zimnem.
Doprowadzili go na pusty plac otoczony kolumnami. Albert rozejrzał
się ze zdziwieniem, patrząc na białe runy wymalowane na kamiennej
posadzce. Doskonale znał ten język. Nie był tak biegły w sztuce
magii jak jego młodszy brat, jednak każdy Elmarnianin miał z nim
prędzej czy później styczność. To były zaklęcia, którymi
posługiwali się czarnoksiężnicy na ich wyspie.
A więc praktykujemy tę samą magię, pomyślał, kiedy
został doprowadzony do drewnianego pachołka. Pozwolił się
posadzić na zimnym podłożu i przywiązać do pala, w międzyczasie
skupiając swoje spojrzenie na znakach. Pomimo że znał język, nie
miał pojęcia, co to mógłby być za rytuał, nigdy nie widział
tych symboli w takim zestawieniu.
Mężczyźni, którzy go tu doprowadził, sprawdzili jeszcze wiązania
liny, wymienili między sobą kolejne zdania, po czym odeszli na bok.
Wciąż czuł na sobie ich spojrzenia, ale nie zwracał na nie żadnej
uwagi, tylko wciąż próbował rozszyfrować runy. Z irytacją
stwierdził, że Trevedic byłby w tym lepszy, mógł bardziej
przykładać się do lekcji magii, ale jako następca tronu wychodził
z założenia, że to tylko strata czasu. Nigdy by nie pomyślał, że
będzie tak żałować swoich młodzieńczych decyzji.
W międzyczasie zaczął się wzmagać chłodny wiatr. Poderwał w
górę leżące na placu, wysuszone liście i wirował nimi, z chwili
na chwilę zyskując coraz to większą siłę.
To znak życia, myślał intensywnie Albert, a to
śmierci. Tam jest wieczność. Wieczna śmierć? Nie, to nie ma
żadnego sensu.
Zimny powiew uderzył wprost w jego twarz, wdarł się do nozdrzy i
na moment odebrał mu możliwość swobodnego zaczerpnięcia
powietrza. Wszystko dookoła ustało. Nie słyszał ani rozmowy
strażników, ani szumu otaczających ich drzew, ani nawet
pogwizdywań wiatru. Otoczyła go całkowita cisza.
– Albercie.
Rozległ się głos, na co książę rozejrzał się panicznie
dookoła. Nigdzie nie widział już Ta'nehów, czyżby postanowili
zostawić go samego?
– Albercie, to ten moment.
Skąd on dobiegał? I o jaki moment chodziło? Oraz dlaczego, na
prastarych elfów, otaczała go absolutna cisza? Przecież znajdował
się w środku lasu, nawet tu ciężko o brak odgłosów!
Poczuł, jak lina pętająca mu nadgarstki poluźnia się, a
następnie opada na podłoże, tym samym wyswobadzając go. Od razu
poderwał się na nogi i jeszcze zatoczył kółko na pięcie,
próbując zorientować się w sytuacji. Nikogo z nim nie było, a
ciszy nie przebiły nawet stawiane przez niego nerwowo kroki.
–
Uciekaj!
Więcej nie trzeba było mu powtarzać, nie miał pojęcia, co się
działo, ale jeśli szukał bezpiecznego sposobu na ucieczkę, to
właśnie go znalazł. Ruszył w las, w przeciwną stronę do osady.
Mknął między drzewami, nie przejmując się o raz po raz
zahaczające go gałęzie. Serce łomotało mu w piersi, a on wciąż
nie wiedział, co właśnie miało miejsce. Kto mu pomógł?
–
Jesteś już bezpieczny.
Zaraz, przecież znał ten głos.
– Revinald?
***
Okrył się bardziej pledem i spojrzał na postać skuloną po
drugiej stronie jaskini. Mężczyzna oddychał ciężko, opierając
potylicę o skałę, jakby nie miał sił sam jej utrzymać. Wyglądał
mizernie, jakby lada moment miał paść i wyzionąć ducha, był
wychudzony oraz zapewne trawiony przez jakąś chorobę. Co chwilę
pokasływał, nie mogąc złapać oddechu, a gdy próbował się
ruszyć, na jego twarzy odmalowywał się grymas bólu.
– Nie bardzo rozumiem, co miało miejsce – powiedział Albert
rzeczowo, przysuwając się bardziej do paleniska, aby się trochę
ogrzać.
– Albercie... – zaczął, ale zaraz musiał nabrać powietrza w
płuca. – To ciało wiele już nie wytrzyma. Będę musiał znaleźć
nowe.
– Czy ty, Revinaldzie, parałeś się niedozwoloną magią?
– A czy to, książę, ma teraz jakiekolwiek znaczenie? –
Spojrzenie, jakie posłały mu obce, brązowe oczy, ewidentnie było
w stylu najznamienitszego maga Elmarnaki. Pełne wyższości i
pobłażliwości, Albert nie raz już go na sobie doświadczył, nie
miał więc wątpliwości, że ten, który siedział naprzeciwko,
rzeczywiście był Okiem.
– Musimy pomyśleć, jak uwolnić Mirenę. Będziesz musiał...
– Książę, czego nie zrozumiałeś w mojej wypowiedzi? To ciało
jest słabe. Ledwo mogę oddychać, niewiele w nim zdziałam, a,
wbrew pozorom, nie tak łatwo znaleźć dobre naczynie.
Albert zamrugał. Znaczenie słów docierało do niego z opóźnieniem.
Może to wina oszołomienia sytuacją, może warunków, w jakich
ostatnio przebywał, ale gdy wreszcie zrozumiał, coś w nim pękło.
– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że ją tak zostawimy.
– Wasza wysokość... – Znów przerwał, aby złapać oddech. –
Jak myślisz, dlaczego zdecydowałem się uratować ciebie? Jesteś
następcą tronu. Uwierz mi, gdybym mógł, siedziałaby obok ciebie
i księżniczka, ale straciłem już zbyt wiele mocy. Dotarcie tutaj
było dla mnie bardzo kosztowne, nie mówiąc już nic o
wyswobodzeniu cię sprzed chwili. Musimy działać roztropnie. Wiem,
że jesteś rozsądnym człowiekiem, potrafisz myśleć logicznie i
masz na uwadze dobro ogółu. Naprawdę nie było innego rozwiązania.
Musiał odetchnąć, ta wypowiedź wyraźnie wiele go kosztowała,
gdyż dyszał jakby przeszedł spory kawałek drogi i to pod górę.
Albert patrzył na niego w milczeniu, aż wreszcie kiwnął głową,
ignorując bolesny ucisk w klatce piersiowej.
– Powiedz mi szczerze, jest dla niej ratunek?
Starzec przełknął ślinę, wziął jeszcze jeden, uspokajający
ciało oddech, po czym powiedział zgodnie z prawdą:
– Nie.
Przez twarz Alberta przeszedł pełen boleści grymas.
– Ona... – urwał Revinald, spuszczając wzrok na wychudzone,
powykrzywiane dłonie. – Jak tylko spostrzegli, że cię nie ma,
zdecydowali się poświęcić ją. Odprawiają jakiś rytuał, nie
bardzo wiem, czego może dotyczyć, ale ten ich szaman zdobył jakąś
zakazaną wiedzę. Musieli skądś zaczerpnąć informacje, wątpię,
żeby sami do tego doszli.
Albert kiwnął głową, ale i tak mało już co do niego docierało.
Zamknął oczy, czując, jak zaczynają go piec. Nie miał jednak
pretensji do Revinalda, wiedział, że mag postąpił słusznie.
A on, jako następca tronu, musiał robić tylko to, co najlepsze dla
jego ludu.
***
Wsłuchiwał się w dźwięki pracy nad rozbijaniem obozu, ale nie
one go pochłaniały. Odkąd dojechali na miejsce, ogarnęło go
dziwne przeczucie, jakby silny strach, tyle tylko, że pochodził od
kogoś innego, zupełnie, jakby był w stanie odczuwać cudze emocje.
Były mu kompletnie obce i tak mocno skumulowane, że zdawały się
pochodzić nie od jednej, a od tysiąca osób. Nieznany niepokój
przenikał w każdą komórkę jego ciała, wypełniał jego żyły,
zimnymi mackami zaciskając mu się boleśnie na gardle, przez co
momentami nie potrafił zaczerpnąć powietrza. Uczucie podpowiadało
mu, aby stąd uciekać, bo nie znajdują się w dobrym miejscu. On
nie znajduje się w dobrym miejscu, coś tutaj było, coś czyhało.
Nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie, czym było to coś.
Uczucie przerażenia prześladowało go, gdy tylko przekroczyli
rzekę. Uderzyło w niego niczym mocny napływ magii w Noc Jasności,
również odebrało mu dech i tak jak wtedy, tak i teraz wiedział,
że ma do czynienia z czymś nadprzyrodzonym.
– Jeśli chcesz się rozgrzać, moja jurta już stoi – powiedział
Xahen, podchodząc do siedzącego przy ognisku Trevedica, którego
raz po raz przechodziły dreszcze. Wojownik z góry założył, że
to przez zimno, które wraz z zajściem słońca stawało się coraz
to dotkliwsze.
– G-gdzie my właściwie jesteśmy? – szepnął, nie panując nad
swoim trzęsącym się głosem.
– Za rzeką Jamirą, po zachodniej stronie naszego półwyspu –
odparł Xahen ze zmarszczonymi brwiami. – Porządnie zmarzłeś.
Wyślę później kogoś do ciebie z gorącym miodem pitnym. Tylko,
żeby nie przyszły ci do głowy jakieś ucieczki, bo...
– Jestem na całkowicie nieznanym sobie terenie, uwierz mi, mam na
tyle rozumu, aby wiedzieć, że ucieczka byłaby złym posunięciem.
Trevedic odchylił się i skierował na Xahena swoje zabielone oczy,
a wojownika znów ogarnęło niepokojące uczucie, jakby ten wzrok
przechodził go na wylot. Nic jednak nie odpowiedział, pomógł
tylko młodzieńcowi wstać i zaprowadził go do jurty.
– Ile tu będziemy? – zapytał jeszcze mag, kiedy Xahen odgarnął
na bok płachtę ze skóry, odsłaniając przed chłopakiem wejście.
– To zależy od naszych zdobyczy, nie możemy wrócić z pustymi
rękoma – odparł, podprowadzając go jeszcze do posłania. –
Przestrzegam cię, nie rób niczego głupiego. Będziemy tu przez
kilka dni, moi pobratymcy będą szukać kogoś, na kim można
rozładować swoje frustracje. Żony, kochanki, czy chociażby
niewolnice zostały w domach, jak myślisz, co zrobią, gdy się im
napatoczysz?
Trevedic drgnął i szybko pokręcił głową.
– Przynieś mi ten miód.
Och tak, potrzebował nie tyle co gorącego napoju, a po prostu
alkoholu. Może on pomógłby mu odciąć się od prześladującego,
nieprzyjemnego uczucia?
Nie zwrócił jednak uwagi na rozkazujący ton, którym wydał
Xahenowi polecenie. Ta'neh zmarszczył z niezadowoleniem brwi, ale po
chwili uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem, kręcąc pobłażliwie
głową.
Książę chyba na zawsze już pozostanie księciem, pomyślał
jeszcze i bez słowa reprymendy opuścił jurtę.
***
Trunki Ta'nehów miały mocny, cierpki smak, osiadały na języku,
drażniły gardło i zdecydowanie uderzały do głowy, nawet miód
tracił swoją słodkość na rzecz alkoholowej goryczki. Wystarczyło
kilka łyków, aby Trevedic zaczął odczuwać skutki wypitego
napoju, zrobiło mu się nie tylko cieplej, ale również i lżej, a
niepokój, którego chłodny oddech do tej pory smagał mu kark,
odpuścił. Nie całkowicie, z tyłu umysłu wciąż czaił się
niezrozumiały strach, ale przynajmniej nie był już tak głośny i
obezwładniający.
Leżał na prowizorycznym posłaniu wykonanym ze skór oraz futer,
próbował zasnąć, ale odgłosy dobiegające zza namiotu skutecznie
mu to uniemożliwiały. Ta'nehowie mieli wyruszyć na polowanie do
pobliskich lasów z samego rana, ale biesiada trwała w najlepsze,
mimo że już dawno zapadł zmierzch.
Wreszcie jednak zaczął przysypiać. Uspokojony trunkiem umysł
balansował na granicy jawy i snu, a odgłosy rozmów i śpiewów
dobiegały do niego jak zza grubej ściany. Do jego świadomości
dotarło jeszcze pojawienie się w jurcie Xahena, mężczyzna
zatrzymał się na środku namiotu i tylko spojrzał na skulonego
Trevedica. Odwrócił się, zaczynając ściągać z siebie ciężkie
ubrania. Dopiero kiedy został w samej tunice, której zdecydował
się nie zrzucać przez chłód przebijający skórzane ściany
jurty, złapał za jeden z wolnych koców.
Książę zamruczał pod nosem sennie, gdy poczuł jak coś na niego
opada.
– Hm?
– Nic. Śpij.
Przecież nie mógł przyznać, że widział, jak Trevedic drży pod
swoimi przykryciami i po prostu chciał mu jakoś umilić tę – i
tak ciężką – noc. W końcu spędzili cały dzień w siodle,
nawet dla niego, wyszkolonego wojownika, który nieraz zmuszony był
do dłuższych podróży, było to męczące. Czuł mięśnie swoich
ud bardziej dojmująco, niż po ostatnich treningach, jakie urządzali
sobie z Yamnim w lesie, mógł więc tylko podejrzewać, jak bardzo
dokuczliwy był dla księcia dzisiejszy dzień.
Ostatni raz rzucił przelotne spojrzenie na spokojną, pogrążoną
we śnie twarz księcia, po czym zgasił pochodnię rozświetlającą
stłumionym, pomarańczowym blaskiem wnętrze jurty. Momentalnie
zapanował mrok, a Xahen wiedząc, że nie pozostało mu zbyt wiele
snu, czym prędzej ruszył w stronę swojego posłania.
– Mireno...
Zamarł, gdy ciszę przerwał stłumiony szloch. Obejrzał się na
skulonego pod przykryciami księcia, który w tym momencie poruszył
się nerwowo.
– To tylko sen.
Nie wiedział, dlaczego się odezwał. Nie obchodziły go koszmary
dręczące księcia, sam przecież borykał się z podobnymi
przypadłościami. Noc nierzadko oznaczała udrękę, wobec niej
każdy człowiek był bezsilny.
Książę jednak spał dalej, nie poruszył się już, ani nie
mamrotał nic przez sen. Wydawało się, że mara nie trzymała go
dłużej w swoich szponach, więc i Xahen położył się spać. Nie
musiał nawet długo wiercić się na posłaniu, niemal od razu
odpłynął.
***
Podeszła do niego, śmiejąc się zadziornie. Wiedział, że to nie
oznaczało nic dobrego, znów coś przeskrobała, ale mimo to nie
mógł się na nią gniewać, był szczęśliwy, że znajdowała się
tuż obok. Nie miał pojęcia dlaczego, ale okrutnie za nią tęsknił.
– Chodź, coś ci pokażę! – zawołała, ciągnąc go za rękę.
– Nie wiem, czy powinniśmy.
– Dlaczego? – W jej głosie pobrzmiewała ta przekora, która
nieraz wpędzała ich w tarapaty, ale jednocześnie zawsze oznaczała
dobrą zabawę. Jak na przykład wtedy, gdy postanowili zrobić mamce
psikusa i wymknęli się najpierw do ogrodu, a później do miasta.
Biedna Laurenta, szukała ich cały dzień, podczas gdy oni spędzili
go tak zwyczajnie, jak się tylko dało – na moment przestali być
potomkami królewskimi, a stali się normalnymi dziećmi. Grali w
zbijanie kamieni, biegali po placu targowym, podglądali ludzi przy
codziennej pracy. Powrót oczywiście okupiony był ojcowską
złością, a później też i karą, ale było warto.
– Pokażę ci coś. To jest tutaj, już niedaleko. Tylko chodź!
Nie mógł się nie zaśmiać, pokręcił głową, dając się jej
jednak pociągnąć. Dłoń dziewczyny trzymała go za nadgarstek,
żeby zaraz zsunąć się niżej i spleść z nim palce. Ma tak
delikatną rączkę, pomyślał, ściskając ją czule.
– Brakowało mi tego – powiedział, ale nie zrozumiał dlaczego.
Brakowało mu? Przecież w zamku spędzali ze sobą każdą chwilę,
czasem nawet miał dość krnąbrnej siostry, przeszkadzającej mu w
codziennych obowiązkach. Nie raz już z Albertem prawili jej morały
na temat odpowiedniego zachowania, czemu więc miałby tęsknić za
jej wybrykami?
– Och, Vedi, jesteś takim nudziarzem! Jak ojciec! Szybciej,
szybciej, pospieszmy się. To jest już tutaj.
Otoczył go znajomy zapach perfum Mireny. Słodka, kwiatowa woń
obejmowała go z każdej strony, rozgrzewając od wewnątrz i budząc
w nim głęboko skrywaną tęsknotę.
– Tylko gdzie idziemy? Jesteśmy w ogrodzie?
Niemalże czuł przyjemny dotyk trawy pod podeszwami stóp. W myślach
widział już alejki królewskich ogrodów, w których niegdyś
spędzali większość czasu, ganiając się i ukrywając za dużymi
krzewami pigwowców.
– Vedi, czujesz to? Ten zapach?
Zatrzymali się. Czuł, tak, zdecydowanie czuł.
– Rabata kwiatów mamy?
Mama uwielbiała rośliny, sama ich doglądała, po jej śmierci
ojciec nakazał ogrodnikom pielęgnować ten skrawek ziemi, aby
zachował się w takim stanie, jak za życia królowej.
– Trevedic, synku.
Zamarł. Odwrócił się do źródła dźwięku i przełknął ślinę.
Po jego ciele przebiegł bolesny dreszcz.
– Mama?
Myślał, że nie pamiętał już jej głosu, a jednak rozpoznał go
bez żadnych przeszkód.
– Trevedic, najdroższy mój.
– Mamo, jak to...?
Nie rozumiał, nic już nie rozumiał. Gdzie się znajdował? Tylko
czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie? Nie chciał się
dowiadywać, najważniejsze, że była tuż obok niego żywa.
Przytulała go, przyciskała do swojej piersi i nuciła przy tym tę
samą piosenkę co zawsze, gdy byli sami, bez brojącego, głośnego
Alberta i zbyt surowego ojca.
Z każdą kolejną chwilą uspokajał się coraz bardziej, a każde
następne uderzenie serca zdawało się zwalniać. Był tylko
wszechobecny spokój i – wreszcie – brak jakichkolwiek trosk.
Słodki letarg, któremu pragnął oddać się w całości.
– Trevedic! – Do jego świadomości przedostał się krzyk.
Zmarszczył brwi, początkowo nie rozumiejąc, skąd on dobiegał i
dlaczego ktoś wołał go z takim... zdenerwowaniem? – Trevedic, do
kurwy! – Głos stawał się coraz to donośniejszy, a on wiedział,
że zna go doskonale. Teraz tylko nie potrafił sobie przypomnieć,
do kogo należał. – Obudź się!
Coś lepkiego spływało mu po szyi, a nagłe zimno wstrząsnęło
jego ciałem. Zadrżał, gdy jego głowę rozsadził ból nie do
wytrzymania. Pieśń matki stała się coraz to odleglejsza, a w
zamian dobiegały go tylko odgłosy szamotaniny. Spostrzegł również,
że nie mógł się poruszać. Ktoś oplatał całą jego sylwetkę
nieludzko długimi, zginającymi się pod przedziwnymi kątami
ramionami, wbijając jednocześnie swoje obrzydliwie długie pazury w
boki jego ciała. Dookoła unosił się drażniący oczy odór
zgnilizny, smród był tak potężny, że aż uniemożliwiał
swobodne oddychanie.
– Mój... mój... – skrzeczało mu coś nad uchem. – Nie oddam,
mój.
Gdzie się znajdował? I gdzie Mirena, mama...?
Naraz dotarło do niego, że to była pułapka, dał się wciągnąć
w hipnozę, tylko wciąż nie rozumiał, kim była przytrzymująca go
istota?
– Nie pozwól jej wejść ci do umysłu! – krzyczał ktoś kilka
metrów dalej, a jego głosowi towarzyszyły miarowe uderzenia, w
których Trevedic zaraz rozpoznał uderzenia mieczem.
– Xahen – szepnął książę sam do siebie, po czym, już w
pełni świadomy, że to co się działo, nie miało nic wspólnego
ze snem, zaczął się szamotać. Istota zawarczała i nagle bark
Trevedica przeszył ostry ból.
Krzyknął przeraźliwie, a serce łomotało mu w piersi niczym u
upolowanej przez wilka sarny.
Potwór właśnie usiłował zeżreć go żywcem.
O losie co się tu zadziało ? Mam nadzieję że następny rozdział będzie szybko bo już się martwię .pozdrawiam w
OdpowiedzUsuńCiekawy zwrot akcji z Albertem, byłam pewna że umrze. Trewedic książęcego tonu się chyba nie pozbędzie zwłaszcza że Xhaenowi to chyba nie przeszkadza. Fajny pomysł z tym potworkiem, który wprowadza ofiarę w przyjemny trans.
OdpowiedzUsuńI want neeeeeext. Dobre zagranie
OdpowiedzUsuńMówiłam nie ciarki ale ciaaary
OdpowiedzUsuń