wtorek, 24 marca 2020

Część 8. (Mrok)

Ślicznie dziękuję za komentarze :)


Albert czuł, że coś zaczyna się dziać, gdy za ścianą rozbrzmiewało coraz to więcej głosów. Nie rozumiał o czym dyskutowali, jednakże podskórnie wiedział, że nie mogło być to nic dobrego. W obecnej sytuacji nie mógł jednak w żaden sposób temu zaradzić, od kilku dni (jak nie kilkunastu, trzymano ich wszak w pomieszczeniu bez okien) siedzieli w jednej izbie i mieli kontakt jedynie z ludźmi przynoszącymi im posiłki. Nie raz oczywiście próbował uciec, wciąż jednak ktoś ich pilnował, a na dodatek wiedział, że nie mógł zaryzykować zdrowia i życia swojej siostry. Nie mógł więc postępować pochopnie, każdy ruch powinien być przemyślany, jeśli nie chciał narażać księżniczki.
Z Mireną było coraz gorzej, widział, jak popadała w coraz to większą apatię, wariowała, odcięta od słońca i bodźców z zewnątrz, które chociaż pomogłyby im mierzyć upływ czasu. Albert zresztą wcale nie czuł się lepiej, sam miał już dość otaczającej ich ciemności oraz tych ochłapów, które dostawali do jedzenia. Cały czas jednak powtarzał sobie, że musi czekać na okazję, w końcu jakaś się zdarzy, powoli natomiast tracił nadzieję na spełnienie podobnego scenariusza. Barbarzyńcy zabrali ich tu dlatego, bo mieli jakiś plan i najwidoczniej właśnie chcieli wprowadzić go w życie.
Drzwi otwarły się z przeciągłym skrzypnięciem, a do ciemnego pomieszczenia wpadła łuna rażącego wzrok światła. Musiał zmrużyć oczy, żeby spojrzeć na stojących w progu dwóch zwalistych mężczyzn, których twarze pokryte były licznymi bliznami. Wymienili ze sobą jakieś zdania, po czym jeden z nich, ten niższy, ale za to lepiej zbudowany, ruszył w kierunku Alberta.
– Bracie! – pisnęła Mirena, przewidując zamiary Ta'neha. Ten tylko zamachnął się i zdzielił ją otwartą ręką w twarz, przez co upadła na podłogę, kuląc się z bólu.
– Nie rób nic głupiego – syknął Albert, przerażony wizją tego, co może się przytrafić siostrze. – Nie sprzeciwiaj się, rób wszystko co ci każą! – powiedział, gdy wojownik złapał go boleśnie za ramię i silnym pociągnięciem postawił go na nogi, a następnie wywlókł z pomieszczenia.
Zginę, pomyślał Albert, kiedy wyprowadzono go na zewnątrz. Musiał zamknąć oczy, słońce oślepiło go na moment, ale nie mógł nie wystawić twarzy ku jego promieniom. Na prastarych elfów, nigdy by nie pomyślał, że można tak zatęsknić za świeżym powietrzem i wiatrem smagającym policzki, nawet jeśli był on mroźny, a jego dotyk na skórze parzył tysiącami maleńkich igiełek.
Ta'neh, który wyprowadził go z ich małego, cuchnącego więzienia, warknął coś groźnie, popychając księcia do przodu. Nie oponował, bo jakie miałby szanse? Zawsze starał się chłodno kalkulować, a teraz nawet nie próbował szukać wyjścia z tej sytuacji, bo go po prostu nie było. Otoczony silnymi barbarzyńcami, którzy prowadzili go dokądś dróżkami między bardzo prymitywnie wyglądającymi domami, nie próbował uciekać.
Weszli w las. Rozejrzał się dookoła, ale i tu nie widział żadnych szans na wyrwanie się z niewoli. Miał na sobie jedynie cienki, przepocony chiton. Nawet w pomieszczeniu, w którym spędzili ostatnie dni, było mu niesamowicie zimno, nie łudził się więc, że przetrwałby w tych temperaturach chociażby do jutra. Zresztą jego ciało również było wykończone, nie miało sił walczyć nie tylko z barbarzyńcami, ale nawet z zimnem.
Doprowadzili go na pusty plac otoczony kolumnami. Albert rozejrzał się ze zdziwieniem, patrząc na białe runy wymalowane na kamiennej posadzce. Doskonale znał ten język. Nie był tak biegły w sztuce magii jak jego młodszy brat, jednak każdy Elmarnianin miał z nim prędzej czy później styczność. To były zaklęcia, którymi posługiwali się czarnoksiężnicy na ich wyspie.
A więc praktykujemy tę samą magię, pomyślał, kiedy został doprowadzony do drewnianego pachołka. Pozwolił się posadzić na zimnym podłożu i przywiązać do pala, w międzyczasie skupiając swoje spojrzenie na znakach. Pomimo że znał język, nie miał pojęcia, co to mógłby być za rytuał, nigdy nie widział tych symboli w takim zestawieniu.
Mężczyźni, którzy go tu doprowadził, sprawdzili jeszcze wiązania liny, wymienili między sobą kolejne zdania, po czym odeszli na bok. Wciąż czuł na sobie ich spojrzenia, ale nie zwracał na nie żadnej uwagi, tylko wciąż próbował rozszyfrować runy. Z irytacją stwierdził, że Trevedic byłby w tym lepszy, mógł bardziej przykładać się do lekcji magii, ale jako następca tronu wychodził z założenia, że to tylko strata czasu. Nigdy by nie pomyślał, że będzie tak żałować swoich młodzieńczych decyzji.
W międzyczasie zaczął się wzmagać chłodny wiatr. Poderwał w górę leżące na placu, wysuszone liście i wirował nimi, z chwili na chwilę zyskując coraz to większą siłę.
To znak życia, myślał intensywnie Albert, a to śmierci. Tam jest wieczność. Wieczna śmierć? Nie, to nie ma żadnego sensu.
Zimny powiew uderzył wprost w jego twarz, wdarł się do nozdrzy i na moment odebrał mu możliwość swobodnego zaczerpnięcia powietrza. Wszystko dookoła ustało. Nie słyszał ani rozmowy strażników, ani szumu otaczających ich drzew, ani nawet pogwizdywań wiatru. Otoczyła go całkowita cisza.
– Albercie.
Rozległ się głos, na co książę rozejrzał się panicznie dookoła. Nigdzie nie widział już Ta'nehów, czyżby postanowili zostawić go samego?
– Albercie, to ten moment.
Skąd on dobiegał? I o jaki moment chodziło? Oraz dlaczego, na prastarych elfów, otaczała go absolutna cisza? Przecież znajdował się w środku lasu, nawet tu ciężko o brak odgłosów!
Poczuł, jak lina pętająca mu nadgarstki poluźnia się, a następnie opada na podłoże, tym samym wyswobadzając go. Od razu poderwał się na nogi i jeszcze zatoczył kółko na pięcie, próbując zorientować się w sytuacji. Nikogo z nim nie było, a ciszy nie przebiły nawet stawiane przez niego nerwowo kroki.
Uciekaj!
Więcej nie trzeba było mu powtarzać, nie miał pojęcia, co się działo, ale jeśli szukał bezpiecznego sposobu na ucieczkę, to właśnie go znalazł. Ruszył w las, w przeciwną stronę do osady. Mknął między drzewami, nie przejmując się o raz po raz zahaczające go gałęzie. Serce łomotało mu w piersi, a on wciąż nie wiedział, co właśnie miało miejsce. Kto mu pomógł?
Jesteś już bezpieczny.
Zaraz, przecież znał ten głos.
– Revinald?

***

Okrył się bardziej pledem i spojrzał na postać skuloną po drugiej stronie jaskini. Mężczyzna oddychał ciężko, opierając potylicę o skałę, jakby nie miał sił sam jej utrzymać. Wyglądał mizernie, jakby lada moment miał paść i wyzionąć ducha, był wychudzony oraz zapewne trawiony przez jakąś chorobę. Co chwilę pokasływał, nie mogąc złapać oddechu, a gdy próbował się ruszyć, na jego twarzy odmalowywał się grymas bólu.
– Nie bardzo rozumiem, co miało miejsce – powiedział Albert rzeczowo, przysuwając się bardziej do paleniska, aby się trochę ogrzać.
– Albercie... – zaczął, ale zaraz musiał nabrać powietrza w płuca. – To ciało wiele już nie wytrzyma. Będę musiał znaleźć nowe.
– Czy ty, Revinaldzie, parałeś się niedozwoloną magią?
– A czy to, książę, ma teraz jakiekolwiek znaczenie? – Spojrzenie, jakie posłały mu obce, brązowe oczy, ewidentnie było w stylu najznamienitszego maga Elmarnaki. Pełne wyższości i pobłażliwości, Albert nie raz już go na sobie doświadczył, nie miał więc wątpliwości, że ten, który siedział naprzeciwko, rzeczywiście był Okiem.
– Musimy pomyśleć, jak uwolnić Mirenę. Będziesz musiał...
– Książę, czego nie zrozumiałeś w mojej wypowiedzi? To ciało jest słabe. Ledwo mogę oddychać, niewiele w nim zdziałam, a, wbrew pozorom, nie tak łatwo znaleźć dobre naczynie.
Albert zamrugał. Znaczenie słów docierało do niego z opóźnieniem. Może to wina oszołomienia sytuacją, może warunków, w jakich ostatnio przebywał, ale gdy wreszcie zrozumiał, coś w nim pękło.
– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że ją tak zostawimy.
– Wasza wysokość... – Znów przerwał, aby złapać oddech. – Jak myślisz, dlaczego zdecydowałem się uratować ciebie? Jesteś następcą tronu. Uwierz mi, gdybym mógł, siedziałaby obok ciebie i księżniczka, ale straciłem już zbyt wiele mocy. Dotarcie tutaj było dla mnie bardzo kosztowne, nie mówiąc już nic o wyswobodzeniu cię sprzed chwili. Musimy działać roztropnie. Wiem, że jesteś rozsądnym człowiekiem, potrafisz myśleć logicznie i masz na uwadze dobro ogółu. Naprawdę nie było innego rozwiązania.
Musiał odetchnąć, ta wypowiedź wyraźnie wiele go kosztowała, gdyż dyszał jakby przeszedł spory kawałek drogi i to pod górę. Albert patrzył na niego w milczeniu, aż wreszcie kiwnął głową, ignorując bolesny ucisk w klatce piersiowej.
– Powiedz mi szczerze, jest dla niej ratunek?
Starzec przełknął ślinę, wziął jeszcze jeden, uspokajający ciało oddech, po czym powiedział zgodnie z prawdą:
– Nie.
Przez twarz Alberta przeszedł pełen boleści grymas.
– Ona... – urwał Revinald, spuszczając wzrok na wychudzone, powykrzywiane dłonie. – Jak tylko spostrzegli, że cię nie ma, zdecydowali się poświęcić ją. Odprawiają jakiś rytuał, nie bardzo wiem, czego może dotyczyć, ale ten ich szaman zdobył jakąś zakazaną wiedzę. Musieli skądś zaczerpnąć informacje, wątpię, żeby sami do tego doszli.
Albert kiwnął głową, ale i tak mało już co do niego docierało. Zamknął oczy, czując, jak zaczynają go piec. Nie miał jednak pretensji do Revinalda, wiedział, że mag postąpił słusznie.
A on, jako następca tronu, musiał robić tylko to, co najlepsze dla jego ludu.

***

Wsłuchiwał się w dźwięki pracy nad rozbijaniem obozu, ale nie one go pochłaniały. Odkąd dojechali na miejsce, ogarnęło go dziwne przeczucie, jakby silny strach, tyle tylko, że pochodził od kogoś innego, zupełnie, jakby był w stanie odczuwać cudze emocje. Były mu kompletnie obce i tak mocno skumulowane, że zdawały się pochodzić nie od jednej, a od tysiąca osób. Nieznany niepokój przenikał w każdą komórkę jego ciała, wypełniał jego żyły, zimnymi mackami zaciskając mu się boleśnie na gardle, przez co momentami nie potrafił zaczerpnąć powietrza. Uczucie podpowiadało mu, aby stąd uciekać, bo nie znajdują się w dobrym miejscu. On nie znajduje się w dobrym miejscu, coś tutaj było, coś czyhało. Nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie, czym było to coś.
Uczucie przerażenia prześladowało go, gdy tylko przekroczyli rzekę. Uderzyło w niego niczym mocny napływ magii w Noc Jasności, również odebrało mu dech i tak jak wtedy, tak i teraz wiedział, że ma do czynienia z czymś nadprzyrodzonym.
– Jeśli chcesz się rozgrzać, moja jurta już stoi – powiedział Xahen, podchodząc do siedzącego przy ognisku Trevedica, którego raz po raz przechodziły dreszcze. Wojownik z góry założył, że to przez zimno, które wraz z zajściem słońca stawało się coraz to dotkliwsze.
– G-gdzie my właściwie jesteśmy? – szepnął, nie panując nad swoim trzęsącym się głosem.
– Za rzeką Jamirą, po zachodniej stronie naszego półwyspu – odparł Xahen ze zmarszczonymi brwiami. – Porządnie zmarzłeś. Wyślę później kogoś do ciebie z gorącym miodem pitnym. Tylko, żeby nie przyszły ci do głowy jakieś ucieczki, bo...
– Jestem na całkowicie nieznanym sobie terenie, uwierz mi, mam na tyle rozumu, aby wiedzieć, że ucieczka byłaby złym posunięciem.
Trevedic odchylił się i skierował na Xahena swoje zabielone oczy, a wojownika znów ogarnęło niepokojące uczucie, jakby ten wzrok przechodził go na wylot. Nic jednak nie odpowiedział, pomógł tylko młodzieńcowi wstać i zaprowadził go do jurty.
– Ile tu będziemy? – zapytał jeszcze mag, kiedy Xahen odgarnął na bok płachtę ze skóry, odsłaniając przed chłopakiem wejście.
– To zależy od naszych zdobyczy, nie możemy wrócić z pustymi rękoma – odparł, podprowadzając go jeszcze do posłania. – Przestrzegam cię, nie rób niczego głupiego. Będziemy tu przez kilka dni, moi pobratymcy będą szukać kogoś, na kim można rozładować swoje frustracje. Żony, kochanki, czy chociażby niewolnice zostały w domach, jak myślisz, co zrobią, gdy się im napatoczysz?
Trevedic drgnął i szybko pokręcił głową.
– Przynieś mi ten miód.
Och tak, potrzebował nie tyle co gorącego napoju, a po prostu alkoholu. Może on pomógłby mu odciąć się od prześladującego, nieprzyjemnego uczucia?
Nie zwrócił jednak uwagi na rozkazujący ton, którym wydał Xahenowi polecenie. Ta'neh zmarszczył z niezadowoleniem brwi, ale po chwili uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem, kręcąc pobłażliwie głową.
Książę chyba na zawsze już pozostanie księciem, pomyślał jeszcze i bez słowa reprymendy opuścił jurtę.

***

Trunki Ta'nehów miały mocny, cierpki smak, osiadały na języku, drażniły gardło i zdecydowanie uderzały do głowy, nawet miód tracił swoją słodkość na rzecz alkoholowej goryczki. Wystarczyło kilka łyków, aby Trevedic zaczął odczuwać skutki wypitego napoju, zrobiło mu się nie tylko cieplej, ale również i lżej, a niepokój, którego chłodny oddech do tej pory smagał mu kark, odpuścił. Nie całkowicie, z tyłu umysłu wciąż czaił się niezrozumiały strach, ale przynajmniej nie był już tak głośny i obezwładniający.
Leżał na prowizorycznym posłaniu wykonanym ze skór oraz futer, próbował zasnąć, ale odgłosy dobiegające zza namiotu skutecznie mu to uniemożliwiały. Ta'nehowie mieli wyruszyć na polowanie do pobliskich lasów z samego rana, ale biesiada trwała w najlepsze, mimo że już dawno zapadł zmierzch.
Wreszcie jednak zaczął przysypiać. Uspokojony trunkiem umysł balansował na granicy jawy i snu, a odgłosy rozmów i śpiewów dobiegały do niego jak zza grubej ściany. Do jego świadomości dotarło jeszcze pojawienie się w jurcie Xahena, mężczyzna zatrzymał się na środku namiotu i tylko spojrzał na skulonego Trevedica. Odwrócił się, zaczynając ściągać z siebie ciężkie ubrania. Dopiero kiedy został w samej tunice, której zdecydował się nie zrzucać przez chłód przebijający skórzane ściany jurty, złapał za jeden z wolnych koców.
Książę zamruczał pod nosem sennie, gdy poczuł jak coś na niego opada.
– Hm?
– Nic. Śpij.
Przecież nie mógł przyznać, że widział, jak Trevedic drży pod swoimi przykryciami i po prostu chciał mu jakoś umilić tę – i tak ciężką – noc. W końcu spędzili cały dzień w siodle, nawet dla niego, wyszkolonego wojownika, który nieraz zmuszony był do dłuższych podróży, było to męczące. Czuł mięśnie swoich ud bardziej dojmująco, niż po ostatnich treningach, jakie urządzali sobie z Yamnim w lesie, mógł więc tylko podejrzewać, jak bardzo dokuczliwy był dla księcia dzisiejszy dzień.
Ostatni raz rzucił przelotne spojrzenie na spokojną, pogrążoną we śnie twarz księcia, po czym zgasił pochodnię rozświetlającą stłumionym, pomarańczowym blaskiem wnętrze jurty. Momentalnie zapanował mrok, a Xahen wiedząc, że nie pozostało mu zbyt wiele snu, czym prędzej ruszył w stronę swojego posłania.
– Mireno...
Zamarł, gdy ciszę przerwał stłumiony szloch. Obejrzał się na skulonego pod przykryciami księcia, który w tym momencie poruszył się nerwowo.
– To tylko sen.
Nie wiedział, dlaczego się odezwał. Nie obchodziły go koszmary dręczące księcia, sam przecież borykał się z podobnymi przypadłościami. Noc nierzadko oznaczała udrękę, wobec niej każdy człowiek był bezsilny.
Książę jednak spał dalej, nie poruszył się już, ani nie mamrotał nic przez sen. Wydawało się, że mara nie trzymała go dłużej w swoich szponach, więc i Xahen położył się spać. Nie musiał nawet długo wiercić się na posłaniu, niemal od razu odpłynął.

***

Podeszła do niego, śmiejąc się zadziornie. Wiedział, że to nie oznaczało nic dobrego, znów coś przeskrobała, ale mimo to nie mógł się na nią gniewać, był szczęśliwy, że znajdowała się tuż obok. Nie miał pojęcia dlaczego, ale okrutnie za nią tęsknił.
– Chodź, coś ci pokażę! – zawołała, ciągnąc go za rękę.
– Nie wiem, czy powinniśmy.
– Dlaczego? – W jej głosie pobrzmiewała ta przekora, która nieraz wpędzała ich w tarapaty, ale jednocześnie zawsze oznaczała dobrą zabawę. Jak na przykład wtedy, gdy postanowili zrobić mamce psikusa i wymknęli się najpierw do ogrodu, a później do miasta. Biedna Laurenta, szukała ich cały dzień, podczas gdy oni spędzili go tak zwyczajnie, jak się tylko dało – na moment przestali być potomkami królewskimi, a stali się normalnymi dziećmi. Grali w zbijanie kamieni, biegali po placu targowym, podglądali ludzi przy codziennej pracy. Powrót oczywiście okupiony był ojcowską złością, a później też i karą, ale było warto.
– Pokażę ci coś. To jest tutaj, już niedaleko. Tylko chodź!
Nie mógł się nie zaśmiać, pokręcił głową, dając się jej jednak pociągnąć. Dłoń dziewczyny trzymała go za nadgarstek, żeby zaraz zsunąć się niżej i spleść z nim palce. Ma tak delikatną rączkę, pomyślał, ściskając ją czule.
– Brakowało mi tego – powiedział, ale nie zrozumiał dlaczego. Brakowało mu? Przecież w zamku spędzali ze sobą każdą chwilę, czasem nawet miał dość krnąbrnej siostry, przeszkadzającej mu w codziennych obowiązkach. Nie raz już z Albertem prawili jej morały na temat odpowiedniego zachowania, czemu więc miałby tęsknić za jej wybrykami?
– Och, Vedi, jesteś takim nudziarzem! Jak ojciec! Szybciej, szybciej, pospieszmy się. To jest już tutaj.
Otoczył go znajomy zapach perfum Mireny. Słodka, kwiatowa woń obejmowała go z każdej strony, rozgrzewając od wewnątrz i budząc w nim głęboko skrywaną tęsknotę.
– Tylko gdzie idziemy? Jesteśmy w ogrodzie?
Niemalże czuł przyjemny dotyk trawy pod podeszwami stóp. W myślach widział już alejki królewskich ogrodów, w których niegdyś spędzali większość czasu, ganiając się i ukrywając za dużymi krzewami pigwowców.
– Vedi, czujesz to? Ten zapach?
Zatrzymali się. Czuł, tak, zdecydowanie czuł.
– Rabata kwiatów mamy?
Mama uwielbiała rośliny, sama ich doglądała, po jej śmierci ojciec nakazał ogrodnikom pielęgnować ten skrawek ziemi, aby zachował się w takim stanie, jak za życia królowej.
– Trevedic, synku.
Zamarł. Odwrócił się do źródła dźwięku i przełknął ślinę. Po jego ciele przebiegł bolesny dreszcz.
– Mama?
Myślał, że nie pamiętał już jej głosu, a jednak rozpoznał go bez żadnych przeszkód.
– Trevedic, najdroższy mój.
– Mamo, jak to...?
Nie rozumiał, nic już nie rozumiał. Gdzie się znajdował? Tylko czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie? Nie chciał się dowiadywać, najważniejsze, że była tuż obok niego żywa. Przytulała go, przyciskała do swojej piersi i nuciła przy tym tę samą piosenkę co zawsze, gdy byli sami, bez brojącego, głośnego Alberta i zbyt surowego ojca.
Z każdą kolejną chwilą uspokajał się coraz bardziej, a każde następne uderzenie serca zdawało się zwalniać. Był tylko wszechobecny spokój i – wreszcie – brak jakichkolwiek trosk. Słodki letarg, któremu pragnął oddać się w całości.
– Trevedic! – Do jego świadomości przedostał się krzyk. Zmarszczył brwi, początkowo nie rozumiejąc, skąd on dobiegał i dlaczego ktoś wołał go z takim... zdenerwowaniem? – Trevedic, do kurwy! – Głos stawał się coraz to donośniejszy, a on wiedział, że zna go doskonale. Teraz tylko nie potrafił sobie przypomnieć, do kogo należał. – Obudź się!
Coś lepkiego spływało mu po szyi, a nagłe zimno wstrząsnęło jego ciałem. Zadrżał, gdy jego głowę rozsadził ból nie do wytrzymania. Pieśń matki stała się coraz to odleglejsza, a w zamian dobiegały go tylko odgłosy szamotaniny. Spostrzegł również, że nie mógł się poruszać. Ktoś oplatał całą jego sylwetkę nieludzko długimi, zginającymi się pod przedziwnymi kątami ramionami, wbijając jednocześnie swoje obrzydliwie długie pazury w boki jego ciała. Dookoła unosił się drażniący oczy odór zgnilizny, smród był tak potężny, że aż uniemożliwiał swobodne oddychanie.
– Mój... mój... – skrzeczało mu coś nad uchem. – Nie oddam, mój.
Gdzie się znajdował? I gdzie Mirena, mama...?
Naraz dotarło do niego, że to była pułapka, dał się wciągnąć w hipnozę, tylko wciąż nie rozumiał, kim była przytrzymująca go istota?
– Nie pozwól jej wejść ci do umysłu! – krzyczał ktoś kilka metrów dalej, a jego głosowi towarzyszyły miarowe uderzenia, w których Trevedic zaraz rozpoznał uderzenia mieczem.
– Xahen – szepnął książę sam do siebie, po czym, już w pełni świadomy, że to co się działo, nie miało nic wspólnego ze snem, zaczął się szamotać. Istota zawarczała i nagle bark Trevedica przeszył ostry ból.
Krzyknął przeraźliwie, a serce łomotało mu w piersi niczym u upolowanej przez wilka sarny.
Potwór właśnie usiłował zeżreć go żywcem.

4 komentarze:

  1. O losie co się tu zadziało ? Mam nadzieję że następny rozdział będzie szybko bo już się martwię .pozdrawiam w

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy zwrot akcji z Albertem, byłam pewna że umrze. Trewedic książęcego tonu się chyba nie pozbędzie zwłaszcza że Xhaenowi to chyba nie przeszkadza. Fajny pomysł z tym potworkiem, który wprowadza ofiarę w przyjemny trans.

    OdpowiedzUsuń
  3. I want neeeeeext. Dobre zagranie

    OdpowiedzUsuń
  4. Mówiłam nie ciarki ale ciaaary

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.