Nazajutrz
wyruszyli w drogę. Załadowali na statki wszelkie kosztowności:
złoto, srebro, drogocenne kamienie oraz wszystko, co tylko uznali za
wartościowe i zdatne do przetransportowania drogą morską. Nie
zapomnieli też o zwierzętach; tak dorodnych kur i świń trudno
było szukać na półwyspie Asnalskim. Na samym końcu załadowali
jeńców, rozmieszczając ich odpowiednio na statkach, by przypadkiem
dwóch członków rodziny królewskiej nie znalazło się w tej samej
kajucie. Vaadar nie był głupi, wiedział, że przed nimi daleka i
ciężka droga do pokonania, bunty i wynikające z nich problemy były
w takim wypadku zbędne.
Xahenowi
przypadło pilnowanie małej części służby i najmłodszego z
książąt, co wcale zresztą go nie zdziwiło. Vaadar chciał mieć
na oku najważniejszego zakładnika, Alberta, a Kavremowi została
księżniczka. Wcześniej oczywiście syn wodza zagroził
przyjacielowi, że jak tylko coś stanie się Mirenie, ten gorzko
pożałuje, ale chyba nawet Kavrem nie był na tyle głupi, aby
narażać się Vaadarowi dla chwili przyjemności.
Wszedł
na pokład, czując dziwny rodzaj ulgi, zdający się opadać z każdą
chwilą, kiedy to statek był coraz bardziej przygotowywany do drogi.
Chciał już opuścić wyspę i wrócić na znane sobie ziemie.
Podbicie Elmarnaki wcale nie napawało go dumą, wręcz przeciwnie,
brzydził się tym, co tu zrobili; to nie była równa walka. Za
wszystkim czego dokonali stał obrzydliwy podstęp.
Westchnął
ciężko i spojrzał na błękitne niebo. Dawno już nie czuł tak
gorących promieni słonecznych na swojej skórze, bo tam, skąd
pochodzili, pogoda raczej nie rozpieszczała. Nawet lata potrafiły
zaskoczyć swoją nieprzyjemną, chłodną aurą.
–
Dawno już cię takiego nie widziałem. – Usłyszał znajomy głos
tuż obok. Spojrzał na Yamni'ila, który mierzył go uważnym
spojrzeniem ciemnych oczu.
–
Jakiego?
–
Zawsze jesteś cichy, ale teraz to przerażająca cisza.
Xahen
uśmiechnął się oszczędnie i kiwnął głową.
–
Powiedzmy, że to zmęczenie.
Mina
Yamniego wskazywała jasno, że nie dał się złapać na tę prostą
wymówkę. Nie drążył jednak tematu, tylko położył dłoń na
ramieniu przyjaciela i ścisnął je lekko, po czym zaraz odszedł,
aby pomóc w zapakowywaniu statku.
Xahen
też nie stał długo w miejscu, uznał, że wysiłek fizyczny będzie
najlepszym wyjściem i najskuteczniej odciągnie go od rozmyślań.
Byle
tylko jak najszybciej opuścić wyspę.
***
Nie
wiedział ile dokładnie minęło, odkąd zamknięto go w maleńkiej
klitce, z równie maleńkim okienkiem, przez które wpadała
niewielka ilość światła. Nie czuł ich promieni na swojej skórze,
dlatego nie mógł określić, czy siedział tu już dzień, dwa, a
może tylko kilka godzin. Zresztą, zaraz gdy statek wypłynął na
pełne morze, Trevedic stracił chęci do logicznego myślenia.
Olbrzymie fale obijające się o łódź i kołyszące nią,
doprowadzały go do szaleństwa. Jego ciałem wstrząsały mdłości,
na piersi ciążył mu nieznany dotąd ciężar, odbierający
zdolność swobodnego oddychania, a czaszkę raz po raz przeszywał
ostry ból.
Nigdy
nie pływał statkami. Nie było takiej potrzeby, więc nie miał
pojęcia, że tak źle będzie znosił tego typu podróże.
Skulił
się na boku, próbując zignorować to, co właśnie działo się z
jego ciałem i usnąć. W takich momentach niestety dolegliwości
fizyczne na moment odpuszczały, a przez jego głowę przewijały się
wydarzenia z ubiegłej nocy. Zgrzytnął zębami, dochodząc do
wniosku, że ból ciała był znacznie przyjemniejszy i łatwiejszy
do zniesienia.
Ojciec...
on nie żył, prawda?
Zabili
go.
Zacisnął
mocno powieki, nie pozwalając sobie na uronienie chociażby jednej
łzy. Płacz nie pomoże w ich patowej sytuacji, musiał zacząć
myśleć logicznie. Przede wszystkim potrzebował informacji, dopiero
po zdobyciu odpowiedzi na najważniejsze pytania, może zacząć
działać, może...
Podniósł
się szybko i w ostatniej chwili dopadł drewnianego wiadra, którego
przeznaczenie było zupełnie inne. Zwymiotował, chociaż wydawałoby
się, że nie miał już czym. Zacisnął dłoń na brzegu kubła,
drżąc na całym ciele i łapiąc powietrze z takim trudem, jakby
musiał walczyć o każdy oddech. Nie czekał długo, po chwili znów
poczuł nadciągającą falę mdłości i na jego nieszczęście, to
właśnie ten moment wybrał sobie ktoś na wkroczenie do tej
klaustrofobicznych rozmiarów kajuty. Do uszy maga dotarł dźwięk
otwieranych drzwi, a następnie kroków.
–
Chyba niezbyt dobrze znosisz podróże statkami, hm? – Znajomy głos
dobiegł go właśnie w momencie, kiedy kończył wymiotować. Nie
odpowiedział, tylko niechlujnie przetarł usta, a następne ułożył
się na deskach pokładu. Nie miał sił na żadne słowne potyczki z
tym barbarzyńcą, więc całkowicie zignorował jego obecność.
Leżał chwilę w ciszy i najwidoczniej znudzony brakiem reakcji
wojownik postanowił wyjść, co Trevedic skwitował westchnięciem
przepełnionym ulgą. Ostatnie czego w tym momencie chciał, to
pokazywanie się w takim stanie swojemu oprawcy.
Objął
się rękami, żeby chociaż trochę się rozgrzać. Leżenie w
bezruchu i raz po raz wstrząsające nim mdłości wychłodziły jego
ciało, ale mimo to nie zamierzał nikogo prosić o pomoc, chociaż
naprawdę marzył o kawałku ciepłego koca oraz o łyku
rozgrzewającego naparu. Miał w sobie jednak zbyt wiele dumy, aby
błagać tych dzikusów o cokolwiek.
Drgnął,
kiedy drzwi znów otworzyły się z głośnym, prawie żałosnym
skrzypnięciem dawno nienaoliwionych zawiasów. Zmarszczył brwi, nie
wiedząc, kogo ma się teraz spodziewać.
Na jego
barki opadła jakaś płachta, a on, zaskoczony, aż podskoczył.
– Na
razie nic ci nie zagraża. – W odpowiedzi prychnął z frustracją,
po czym, nie chcąc wyglądać tak żałośnie, jak się właśnie
czuł, podniósł się do siadu. Nie zrezygnował jednak z ciepłego
pledu, chociaż w pierwszej chwili miał ochotę go odrzucić.
Przyjął koc, wcale nie z wdzięcznością i jakby od niechcenia
okrył swoje wyziębione ciało. – Jak się czujesz? – padło
wreszcie pytanie, a Trevedic usłyszał, że jego rozmówca
przyciągnął sobie maleńki stołek, po czym usiadł naprzeciwko.
– Nie
musisz udawać, że cię to obchodzi – odparł, opierając plecy o
drewnianą ścianę kajuty.
– A
jednak trochę mnie to obchodzi – odparł ta'heńczyk, pochylając
się nieco do przodu i opierając ramiona na swoich udach. Trevedic
nie mógł tego zobaczyć, ale miał wrażenie, że mężczyzna
wywierca w nim dziurę swoim uważnym spojrzeniem. – Wyglądasz
okropnie. Przyniosłem trochę wody – to mówiąc, nachylił się i
dotknął przedramienia młodego księcia. Młodzieniec podniósł na
niego niewidzący wzrok, a Xahen przez moment mógł dostrzec cień
przerażenia odbijający się na twarzy maga. – Nic ci nie zrobię
– dodał jakby łagodniej, po czym wcisnął w dłoń księcia
gliniane naczynie. – Musisz pić, żeby nie osłabić ciała.
Kiedyś też męczyły mnie choroby morskie. Nic przyjemnego.
Trevedic
zmarszczył brwi, po czym przysunął sobie kubek pod nos i powąchał,
jakby chcąc sprawdzić, czy na pewno dostał wodę.
– Nie
otruję cię przecież – sapnął Xahen i przewrócił oczami.
– A
skąd mogę to niby wiedzieć? – odpowiedział zaraz książę,
jednak wreszcie dał za wygraną. Był zbyt spragniony, aby tak po
prostu cisnąć naczyniem w barbarzyńcę... chociaż naprawdę miał
ochotę tak właśnie postąpić.
Wziął
kilka dużych, łapczywych łyków i aż westchnął z ulgą, kiedy
zimna woda przyniosła ulgę podrażnionemu od wymiotów gardłu.
–
Dorzuciłem tam tylko pewien specyfik leczący nudności –
powiedział, kiedy chłopak wszystko już wypił. Trevedic
momentalnie zdębiał, wwiercając w niego swoje blade oczy.
–
Słucham? – wydusił.
–
Nic, co by pogorszyło twój stan. Uwierz mi, oglądanie rzygających
ludzi nie przynosi mi żadnej niezdrowej satysfakcji.
Dłonie
Trevedica mimowolnie zakleszczyły się na glinianym kubku. Przez
jego twarz przemknął grymas bezsilności. Nie chciał wyglądać
tak żałośnie, jak zapewne właśnie widział go ta'heńczyk. Był
członkiem rodziny królewskiej, pochodził z rodu znamienitych
magów, był dumny... zbyt dumny, żeby właśnie ocierać ręką
resztki wymiocin z ust i drżeć przy tym z zimna.
–
Rozumiem, że na słowo „dziękuję” nie mam co liczyć –
powiedział jeszcze z kpiną wojownik. – Ale to nie na nim mi
zależy, chciałbym...
–
Wdarliście się na wyspę, zapieczętowaliście naszą magię,
wzięliście szturmem zamek, gwałciliście, kradliście,
zabijaliście, a ty masz jeszcze czelność czegoś ode mnie chcieć?
– wysyczał książę swoim płynnym, nienagańskim ta'heńskim. –
Rozumiem, że po tym wszystkim bawi cię oglądanie syna króla w
takim stanie? Proszę, napatrz się, możesz...
–
Skąd znasz naszą mowę? – wtrącił Xahen, wciąż pełen
niedowierzania idealnej wymowy ciężkich samogłosek. Trevedic
naprawdę brzmiał tak realistycznie, jakby urodził się wśród
jego ludu.
Mag
zamilkł na moment, żeby za moment uśmiechnąć się krzywo, z
politowaniem.
– A
jak myślisz?
– To
te wasze czary? Ale przecież zapieczętowaliśmy waszą moc.
Trevedic
nie miał zamiaru zdradzić swojego sekretu, nie chciał słowem
wspominać o Oczach Elmarnaki, dzięki któremu był w stanie rzucić
zaklęcie.
–
Powiedzmy, że jestem wybitnym magiem – odparł zagadkowo, nie
zamierzając wdawać się w szczegóły. Ktoś tak ograniczony jak
ten barbarzyńca i tak niczego by nie zrozumiał.
Xahen
zmrużył oczy, patrząc na księcia uważnie. Śledził jego
delikatne rysy twarzy tak intensywnie, jakby miał zaraz dzięki temu
wyczytać tam odpowiedź na swoje pytanie.
–
Byłeś – sprostował Xahen. Nie chciał obrazić młodzieńca, a
po prostu stwierdzić oczywisty fakt. Trevedic jednak aż poczuł,
jak obroża na szyi zaczyna mu znacząco ciążyć. Przełknął
ciężko ślinę, ale nic nie odpowiedział. Zapragnął, aby
ta'heńczyk czym prędzej wyszedł i znów zostawił go samego na
długie godziny. Niestety, nic takiego nie miało miejsca. Obecność
wojownika była wręcz dusząca i trudna do przeoczenia nawet dla
kogoś, kto nigdy nie polegał na wzroku.
Milczeli.
Przez moment kajutę wypełniały tylko odgłosy fal obijających się
o statek i przyciszone dźwięki rozmów z pokładu.
– Po
co przyszedłeś? – Trevedic nie wytrzymał. Nie rozumiał,
dlaczego tak tu siedzą, prowadząc niezbyt przyjemną rozmowę i
męczą się wzajemnie swoim towarzystwem. Albo raczej to ta'heńczyk
męczył sobą księcia.
–
Nazywam się Xahen – wtrącił barbarzyńca, na co młody mag aż
parsknął, nie potrafiąc pojąć absurdu tej sytuacji.
–
Jeszcze ciało mojego ojca nie zdążyło ostygnąć, a ty...!
–
Myślę, że od wczoraj zdążyło już ostygnąć – wtrącił
mężczyzna, na co Trevedic uchylił usta, nie wiedząc już, czy
wojownik sobie z niego żartował, chciał upokorzyć, czy... Nie. Od
lat kierował się tylko słuchem, jak nikt inny potrafił
rozpoznawać intencje ludzi po samym brzmieniu ich głosu. Xahen nie
żartował, znów jedynie sprostował jego wypowiedź, uznając, że
tak powinien zrobić, aby nie zaburzyć jej przekazu.
–
Jeśli chcesz mnie dręczyć, są inne sposoby – powiedział
jednak, nie chcąc nawet myśleć o tym, że zamiary tego barbarzyńcy
mogłyby być inne.
– Nie
chcę – odparł znów zdawkowo i znów niezwykle poważnie. Prosto.
Mówił co myślał, a że jego myśli nie były zawiłe, toteż
wypowiadał się bezpośrednio. [i]Grubiańsko, skomentowałby
Albert, [i]jak prawdziwy barbarzyńca.
Pomiędzy
nimi znów zapadła cisza. Męcząca i nieprzyjemna, bo i jaka
mogłaby ona być? Xahen był jego prześladowcą, nie przyjacielem,
z którym mógłby urządzić sobie przyjemną pogawędkę. Zresztą,
Trevedic podejrzewał, że wojownik nie był zbyt rozmownym typem
człowieka.
– To
jak? – Pomieszczenie wypełnił głęboki głos ta'heńczyka. –
Zdradziłem ci jak mi na imię. Grzeczność wymaga odpowiedzieć.
– Nie
sądzę, że znajomość mojego imienia cokolwiek zmieni – prychnął
Trevedic, coraz to bardziej poirytowany sytuacją.
–
Zmienić nic nie zmieni, ale może nieco ułatwi. Chyba, że chcesz
abym nadał ci jakieś imię. Myślę, że to już będzie
uwłaczające.
Mag
podniósł na niego swoje bladozielone oczy i chociaż przyszło mu
to z niemałym trudem, musiał Xahenowi przyznać rację. Swoje imię
nosił z dumą, w końcu zostało ono nadane przez matkę.
Podszywanie się pod kogoś innego zhańbiłoby pamięć po
rodzicielce.
–
Trevedic – powiedział z lekkim elmarniańskim akcentem, który
skupiał się na dźwięcznych spółgłoskach i podkreślał
ostatnią sylabę wyrazów. Nie mógł niestety zobaczyć lekkiego
uśmiechu, który zagościł na wąskich wargach Xahena.
–
Trevedic – spróbował powtórzyć, ale w rezultacie jedynie
skaleczył imię maga. – W twoich ustach brzmi to lepiej –
stwierdził zaraz.
–
Oczywiście, że... – zaczął z pełnym oburzeniem, kiedy nagle
usłyszał odgłos odsuwanego stoliczka.
– Za
chwilę wyślę kogoś, kto opróżni to wiadro – powiedział,
zapominając się na moment i wskazując ruchem głowy na wypełniony
wymiocinami kubeł, zupełnie jakby mag mógł to zobaczyć. –
Przyniosą ci pewnie też jedzenie, ale jeśli nie jesteś na siłach,
nie zmuszaj się – tu urwał. Trevedic zmarszczył brwi, kiedy
nagle poczuł ciężką, dużą i ciepłą dłoń na swojej głowie.
– Zobacz, a jednak mój specyfik zaczął działać. Nie
wymiotujesz – dodał z lekko wyczuwalnym przekąsem w głosie, po
czym zaraz odsunął się od Trevedica, zdezorientowanego tą nagłą
zmianą podejścia, aż wreszcie odwrócił się i bez słowa wyszedł
z pomieszczenia.
Książę
zwilżył wargi, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że faktycznie
– nie czuł już żadnych mdłości. Owszem, wciąż był
osłabiony, jednak teraz jedyne o czym marzył to sen. Nie myśląc
wiele o odbytej przed chwilą bardzo dziwnej rozmowie, ułożył się
na deskach i okrył szczelnie pledem.
Wystarczyło
że tylko zamknął oczy, a już odpłynął.
***
Mdłości
były już tylko odległym wspomnieniem. Lek, jaki przemycił do wody
Xahen, o dziwo naprawdę zadziałał, dlatego też kolejne dni
ciągnęły się dla całkowicie przytomnego Trevedica ślamazarnie.
Najgorsze z tego wszystkiego były monotonne dźwięki odbijających
się fal o burtę. Gdy zbyt długo się na nich skupiał, miał
wrażenie, że jeszcze chwila a odejdzie od zdrowych zmysłów;
specyficzne dudnienie zdawało się wdzierać w zakamarki jego
umysłu, osadzać się tam i... I sam już nie wiedział, co lepsze:
aby te odgłosy doprowadzały go na skraj szaleństwa, czy może
wywoływały potworne nudności.
Oprócz
tego zdążył już wymacać chyba każdą klepkę w podłodze
kajuty, wsłuchując się przy tym w rozmowy załogi z nadzieją, że
coś z nich wyniesie – niestety, z marnym skutkiem. Zaczął jednak
rozpoznawać rytm dnia na statku i tylko dzięki temu miał
jakąkolwiek orientację w czasie. Śniadanie ogłaszano za pomocą
uderzania w jakiś metalowy przedmiot. Załoga zbierała się w
pomieszczeniu, które musiało znajdować się niedaleko i w
akompaniamencie głośnych pogaduszek jedzono posiłek. Później
każdy szedł do swojej pracy, następnie była pora obiadowa, aż
wreszcie i kolacja, która zawsze kończyła się jakąś bójką, bo
ta'nehowie nie szczędzili przy jedzeniu alkoholu. Trevedic słyszał
odgłosy latających i rozbijających się przedmiotów, a przy tym
okrzyki podjudzające awanturników do dalszej potyczki. Czasem w to
wszystko wpadał Xahen, który czuwał nad porządkiem na całym
statku. Nie certolił się ze swoimi podwładnymi, nie prosił ich o
zachowanie spokoju, nie dbał o to, aby być lubiany (bo raczej nie
był, mag słyszał już nie jedną rozmowę pobratymców Xahena;
obrażano go i nazywano „bękartem”, ale jednak nikt nigdy nie
powiedział mu tego prosto w twarz), tylko rykiem nieznoszącym
sprzeciwu nakazywał się rozejść. Czasem, jak dzieciom, dawał
kary. A to jeden będzie sprzątać po jedzeniu, a to drugi do mycia
pokładu, a ten jeszcze do opróżniania wiader z nieczystościami.
Trevedic, chociaż nie przyznawał tego głośno, był pod wrażeniem
podejścia wojownika do swoich podwładnych, a raczej szacunku, jaki
mu – chętnie czy nie – okazywano.
Regularnie
też przynoszono do kajuty Trevedica jedzenie i wodę, na co
wyczekiwał z utęsknieniem – zawsze jakaś atrakcja przerywająca
długą, zahaczającą o nieskończoność nudę. Dzięki temu
wszystkiemu – posiłkom załogi oraz wizytom w swoim maleńkim
więzieniu – mógł stwierdzić ile dni minęło. Doliczył się
ich pięciu, gdy na horyzoncie zamajaczył się ląd. Nie mógł go
oczywiście dostrzec, ale krzyki jakie wypełniały cały statek
jasno mówiły o tym, że przygotowywano łódź do cumowania.
Ze
strachem przed nieznanym odliczał kolejne chwile. Zdał sobie
sprawę, że chociaż naprawdę nie cierpiał tego małego,
śmierdzącego pomieszczenia, to wiele by dał, aby nie musieć go
teraz opuszczać. Nie wiedział, co ich spotka na ziemi barbarzyńców,
jak ich potraktują, no i najważniejsze – czy znów nie straci
któregoś ze swoich najbliższych.
Otulił
się bardziej kocem – już od paru dni zrobiło się nieprzyjemnie
zimno. Lniany chiton, jaki miał na sobie, nie stanowił
wystarczającej bariery przed chłodem, więc jakaś część niego
czuła wdzięczność za podarowany pled. Szybko jednak zganił się
za takie myśli – jakżeby mógł czuć wdzięczność względem
swojego ciemiężyciela? Gdyby nie on, nie potrzebowałby niczego do
okrycia, bo wciąż byłby w Elmarnace.
Kiedy
tak wsłuchiwał się w kolejne odgłosy, nagle drzwi otworzyły się
szeroko. Od razu odwrócił twarz w stronę wejścia, czekając na
ruch tego, kto do niego przyszedł.
–
Przedwieczny naprawdę musiał mnie pokarać – mruczał jakiś
chłopak. Miał bardzo młodą barwę głosu, lekko piszczącą,
dopiero zmieniającą się w męską. – Obyś był tylko ślepy, a
nie jeszcze głupi. Nie chcę żadnych problemów – mówił dalej,
podchodząc do Trevedica. Kucnął przed nim i złapał go za
nadgarstki, na co mag automatycznie wycofał się pod ścianę
kajuty. – Ej! – zakrzyknął młodzieniec. – Nie wierćże się!
– sapnął i znów sięgnął do rąk księcia. Tym razem
przytrzymał je w stalowym uścisku, po czym szybkimi ruchami owinął
przeguby grubą, szorstką liną.
Serce w
piersi Trevedica zaczęło łomotać jak szalone, niczym u złapanego
w pułapkę zająca – bo dokładnie tak się w tamtej chwili czuł,
związany i kompletnie bezbronny. Zaraz miał wyjść na całkowicie
sobie obcą ziemię oraz stawić czoła przeznaczeniu, które
nakreślili mu już ta'nehowie.
Nie
wydał z siebie jednak żadnego dźwięku, kiedy chłopak postawił
go na nogi i pociągnął ku wyjściu. Nie wiedząc gdzie dokładnie
stąpa, potknął się już przy drzwiach, ale ostatecznie utrzymał
równowagę. Drugi raz miał miejsce przy schodach prowadzących na
pokład. Nie miał pojęcia, że te się przed nim znajdują, więc
prawie wylądował twarzą na jednym ze stopni. Nie mógł zauważyć
pełnego niechęci i pogardy spojrzenia, jakie rzucił mu
młodzieniec, ale zdecydowanie wyczuł jego emocje, kiedy ten
podniósł go szybko, a później warknął gniewnie:
–
Ślepa łamaga. Że też mi kazano cię wyprowadzić.
Trevedic
nic nie powiedział, nie mógł wiedzieć, czy Xahen zdradził
pobratymcom jego tajemnicę, ale mimo to nie chciał się zdradzać.
Wolał chwilę pomilczeć, żeby później móc się bezkarnie
przysłuchiwać rozmowom wrogów... o ile oczywiście ten sekret już
nie wyszedł na jaw.
Wreszcie
poczuł chłodny wiatr smagający mu policzki. Aż przymknął oczy
rozkoszując się świeżym, morskim powietrzem; tak bardzo mu tego
brakowało. Nagle jednak poczuł, jak chłopak szarpie go za linę.
–
Idziemy! – rozkazał, po czym pociągnął go niedelikatnie.
Nieprzygotowany Trevedic znów się zachwiał, jednak postanowił
dumnie opuścić pokład statku, jak na członka rodziny królewskiej
przystało. Wyprostował się więc i szedł blisko młodzieńca,
wczuwając się w rytm jego kroków.
Wreszcie
stanęli na pomoście. Słyszał rozbrzmiewające dookoła radosne
pokrzykiwania marynarzy i wojowników rozładowujących statki, a
także pełne podniecenia rozmowy gapiów. Coś nieprzyjemnie
ścisnęło go za serce, gdy pomyślał, że dla ta'heńczyków był
to szczęśliwy dzień, jednakże na historii kart Elmarnaki taki się
z pewnością nie zapisze.
Nie
mógł wiedzieć, że przed nim rozpościerał się piękny krajobraz
i pokrywający wszystko – drzewa, łąki, dachy domostw – biały
puch. Na pomoście śniegu już nie było, został dawno wydeptany.
To nie byłaby dla niego żadna nowość, w Elmarnace doświadczano
tego zjawiska o tej porze roku, ale mimo wszystko nie w takich
ilościach.
Dopiero
później też miał się przekonać, że sposób budowania domostw
całkowicie różnił się od znanego ze stron rodzinnych. Ta'nehowie
mieszkali w drewnianych chatach ze strzechą – na Elmarnace w
takich warunkach żyli tylko najubożsi i to jeszcze poza granicami
miasta. Wszystkie budynki wykonywali z kamienia, a czasem nawet z
cegieł, które nauczyli się wypalać. To był zupełnie inny świat
i dopiero miał się o tym boleśnie przekonać.
–
Wyprowadź go na ląd. – Usłyszał znany już głos. Odwrócił
twarz w stronę Xahena, który nagle znalazł się obok. – Tutaj
tylko przeszkadza. I pilnuj go – dodał, na co Trevedic miał
ochotę prychnąć z pogardą. Niczego takiego jednak nie uczynił,
wciąż brnąc w udawanie głupiego i nierozumiejącego języka. –
Jest nieobliczalny, nie spuszczaj z niego wzroku.
Mag
mimowolnie skrzywił się, czego nawet nie potrafił opanować. Na
szczęście uszło to uwadze chłopaka, któremu teraz przyszło się
nim zajmować. Młodzieniec nic nie odpowiedział, a jedynie skinął
głową, po czym pociągnął dalej zakładnika.
Młodemu
księciu udało się zejść z mostu bez większych szkód na własnym
ciele, a kiedy się zatrzymali, aż podziękował w duchu.
Nienawidził kroczyć po obcym terenie, nie miał pojęcia, czego
może się spodziewać.
–
Obyśmy załatwili to szybko – burczał chłopak, podskakując z
jednej nogi na drugą. Z chwili na chwilę robiło się coraz
chłodniej i Trevedic, który wciąż okrywał się kocem, nie mógł
już powstrzymać drżenia całego ciała. Tylko ono raz po raz
sprowadzało jego myśli do aktualnej chwili, chociaż wciąż nie
mógł przestać martwić się o rodzeństwo.
Westchnął
ciężko, wydychając obłoczek pary wodnej. Naprawdę bał się
tego, co gotował dla nich los.
Albo
raczej najeźdźcy.
Rozdział jak zawsze świetny. Czekam na następny .pozdrawiam i weny życzę
OdpowiedzUsuńDzięki za kolejny fragment. Naprawdę lubię Twój styl pisania i bardzo podobna mi się to opowiadanie. Jestem bardzo ciekawa jak potoczy się dalej akcja. Lubię Trevedica. Jego duma, sposób bycia i to że nie traci głowy mimo trudności bardzo mi się podobają. Xsahen wydaje mi się podejrzanie dobrym człowiekiem jak na środowisko które go otacza ale z drugiej strony dobrze to uzasadniłaś tym że on nie do końca utorzsamia się z resztą wojowników. Stworzyłaś świetne postacie i ciekawy świat.
OdpowiedzUsuń