poniedziałek, 10 lutego 2020

Część 3. (Mrok)



Nazajutrz wyruszyli w drogę. Załadowali na statki wszelkie kosztowności: złoto, srebro, drogocenne kamienie oraz wszystko, co tylko uznali za wartościowe i zdatne do przetransportowania drogą morską. Nie zapomnieli też o zwierzętach; tak dorodnych kur i świń trudno było szukać na półwyspie Asnalskim. Na samym końcu załadowali jeńców, rozmieszczając ich odpowiednio na statkach, by przypadkiem dwóch członków rodziny królewskiej nie znalazło się w tej samej kajucie. Vaadar nie był głupi, wiedział, że przed nimi daleka i ciężka droga do pokonania, bunty i wynikające z nich problemy były w takim wypadku zbędne.
Xahenowi przypadło pilnowanie małej części służby i najmłodszego z książąt, co wcale zresztą go nie zdziwiło. Vaadar chciał mieć na oku najważniejszego zakładnika, Alberta, a Kavremowi została księżniczka. Wcześniej oczywiście syn wodza zagroził przyjacielowi, że jak tylko coś stanie się Mirenie, ten gorzko pożałuje, ale chyba nawet Kavrem nie był na tyle głupi, aby narażać się Vaadarowi dla chwili przyjemności.
Wszedł na pokład, czując dziwny rodzaj ulgi, zdający się opadać z każdą chwilą, kiedy to statek był coraz bardziej przygotowywany do drogi. Chciał już opuścić wyspę i wrócić na znane sobie ziemie. Podbicie Elmarnaki wcale nie napawało go dumą, wręcz przeciwnie, brzydził się tym, co tu zrobili; to nie była równa walka. Za wszystkim czego dokonali stał obrzydliwy podstęp.
Westchnął ciężko i spojrzał na błękitne niebo. Dawno już nie czuł tak gorących promieni słonecznych na swojej skórze, bo tam, skąd pochodzili, pogoda raczej nie rozpieszczała. Nawet lata potrafiły zaskoczyć swoją nieprzyjemną, chłodną aurą.
– Dawno już cię takiego nie widziałem. – Usłyszał znajomy głos tuż obok. Spojrzał na Yamni'ila, który mierzył go uważnym spojrzeniem ciemnych oczu.
– Jakiego?
– Zawsze jesteś cichy, ale teraz to przerażająca cisza.
Xahen uśmiechnął się oszczędnie i kiwnął głową.
– Powiedzmy, że to zmęczenie.
Mina Yamniego wskazywała jasno, że nie dał się złapać na tę prostą wymówkę. Nie drążył jednak tematu, tylko położył dłoń na ramieniu przyjaciela i ścisnął je lekko, po czym zaraz odszedł, aby pomóc w zapakowywaniu statku.
Xahen też nie stał długo w miejscu, uznał, że wysiłek fizyczny będzie najlepszym wyjściem i najskuteczniej odciągnie go od rozmyślań.
Byle tylko jak najszybciej opuścić wyspę.

***

Nie wiedział ile dokładnie minęło, odkąd zamknięto go w maleńkiej klitce, z równie maleńkim okienkiem, przez które wpadała niewielka ilość światła. Nie czuł ich promieni na swojej skórze, dlatego nie mógł określić, czy siedział tu już dzień, dwa, a może tylko kilka godzin. Zresztą, zaraz gdy statek wypłynął na pełne morze, Trevedic stracił chęci do logicznego myślenia. Olbrzymie fale obijające się o łódź i kołyszące nią, doprowadzały go do szaleństwa. Jego ciałem wstrząsały mdłości, na piersi ciążył mu nieznany dotąd ciężar, odbierający zdolność swobodnego oddychania, a czaszkę raz po raz przeszywał ostry ból.
Nigdy nie pływał statkami. Nie było takiej potrzeby, więc nie miał pojęcia, że tak źle będzie znosił tego typu podróże.
Skulił się na boku, próbując zignorować to, co właśnie działo się z jego ciałem i usnąć. W takich momentach niestety dolegliwości fizyczne na moment odpuszczały, a przez jego głowę przewijały się wydarzenia z ubiegłej nocy. Zgrzytnął zębami, dochodząc do wniosku, że ból ciała był znacznie przyjemniejszy i łatwiejszy do zniesienia.
Ojciec... on nie żył, prawda?
Zabili go.
Zacisnął mocno powieki, nie pozwalając sobie na uronienie chociażby jednej łzy. Płacz nie pomoże w ich patowej sytuacji, musiał zacząć myśleć logicznie. Przede wszystkim potrzebował informacji, dopiero po zdobyciu odpowiedzi na najważniejsze pytania, może zacząć działać, może...
Podniósł się szybko i w ostatniej chwili dopadł drewnianego wiadra, którego przeznaczenie było zupełnie inne. Zwymiotował, chociaż wydawałoby się, że nie miał już czym. Zacisnął dłoń na brzegu kubła, drżąc na całym ciele i łapiąc powietrze z takim trudem, jakby musiał walczyć o każdy oddech. Nie czekał długo, po chwili znów poczuł nadciągającą falę mdłości i na jego nieszczęście, to właśnie ten moment wybrał sobie ktoś na wkroczenie do tej klaustrofobicznych rozmiarów kajuty. Do uszy maga dotarł dźwięk otwieranych drzwi, a następnie kroków.
– Chyba niezbyt dobrze znosisz podróże statkami, hm? – Znajomy głos dobiegł go właśnie w momencie, kiedy kończył wymiotować. Nie odpowiedział, tylko niechlujnie przetarł usta, a następne ułożył się na deskach pokładu. Nie miał sił na żadne słowne potyczki z tym barbarzyńcą, więc całkowicie zignorował jego obecność. Leżał chwilę w ciszy i najwidoczniej znudzony brakiem reakcji wojownik postanowił wyjść, co Trevedic skwitował westchnięciem przepełnionym ulgą. Ostatnie czego w tym momencie chciał, to pokazywanie się w takim stanie swojemu oprawcy.
Objął się rękami, żeby chociaż trochę się rozgrzać. Leżenie w bezruchu i raz po raz wstrząsające nim mdłości wychłodziły jego ciało, ale mimo to nie zamierzał nikogo prosić o pomoc, chociaż naprawdę marzył o kawałku ciepłego koca oraz o łyku rozgrzewającego naparu. Miał w sobie jednak zbyt wiele dumy, aby błagać tych dzikusów o cokolwiek.
Drgnął, kiedy drzwi znów otworzyły się z głośnym, prawie żałosnym skrzypnięciem dawno nienaoliwionych zawiasów. Zmarszczył brwi, nie wiedząc, kogo ma się teraz spodziewać.
Na jego barki opadła jakaś płachta, a on, zaskoczony, aż podskoczył.
– Na razie nic ci nie zagraża. – W odpowiedzi prychnął z frustracją, po czym, nie chcąc wyglądać tak żałośnie, jak się właśnie czuł, podniósł się do siadu. Nie zrezygnował jednak z ciepłego pledu, chociaż w pierwszej chwili miał ochotę go odrzucić. Przyjął koc, wcale nie z wdzięcznością i jakby od niechcenia okrył swoje wyziębione ciało. – Jak się czujesz? – padło wreszcie pytanie, a Trevedic usłyszał, że jego rozmówca przyciągnął sobie maleńki stołek, po czym usiadł naprzeciwko.
– Nie musisz udawać, że cię to obchodzi – odparł, opierając plecy o drewnianą ścianę kajuty.
– A jednak trochę mnie to obchodzi – odparł ta'heńczyk, pochylając się nieco do przodu i opierając ramiona na swoich udach. Trevedic nie mógł tego zobaczyć, ale miał wrażenie, że mężczyzna wywierca w nim dziurę swoim uważnym spojrzeniem. – Wyglądasz okropnie. Przyniosłem trochę wody – to mówiąc, nachylił się i dotknął przedramienia młodego księcia. Młodzieniec podniósł na niego niewidzący wzrok, a Xahen przez moment mógł dostrzec cień przerażenia odbijający się na twarzy maga. – Nic ci nie zrobię – dodał jakby łagodniej, po czym wcisnął w dłoń księcia gliniane naczynie. – Musisz pić, żeby nie osłabić ciała. Kiedyś też męczyły mnie choroby morskie. Nic przyjemnego.
Trevedic zmarszczył brwi, po czym przysunął sobie kubek pod nos i powąchał, jakby chcąc sprawdzić, czy na pewno dostał wodę.
– Nie otruję cię przecież – sapnął Xahen i przewrócił oczami.
– A skąd mogę to niby wiedzieć? – odpowiedział zaraz książę, jednak wreszcie dał za wygraną. Był zbyt spragniony, aby tak po prostu cisnąć naczyniem w barbarzyńcę... chociaż naprawdę miał ochotę tak właśnie postąpić.
Wziął kilka dużych, łapczywych łyków i aż westchnął z ulgą, kiedy zimna woda przyniosła ulgę podrażnionemu od wymiotów gardłu.
– Dorzuciłem tam tylko pewien specyfik leczący nudności – powiedział, kiedy chłopak wszystko już wypił. Trevedic momentalnie zdębiał, wwiercając w niego swoje blade oczy.
– Słucham? – wydusił.
– Nic, co by pogorszyło twój stan. Uwierz mi, oglądanie rzygających ludzi nie przynosi mi żadnej niezdrowej satysfakcji.
Dłonie Trevedica mimowolnie zakleszczyły się na glinianym kubku. Przez jego twarz przemknął grymas bezsilności. Nie chciał wyglądać tak żałośnie, jak zapewne właśnie widział go ta'heńczyk. Był członkiem rodziny królewskiej, pochodził z rodu znamienitych magów, był dumny... zbyt dumny, żeby właśnie ocierać ręką resztki wymiocin z ust i drżeć przy tym z zimna.
– Rozumiem, że na słowo „dziękuję” nie mam co liczyć – powiedział jeszcze z kpiną wojownik. – Ale to nie na nim mi zależy, chciałbym...
– Wdarliście się na wyspę, zapieczętowaliście naszą magię, wzięliście szturmem zamek, gwałciliście, kradliście, zabijaliście, a ty masz jeszcze czelność czegoś ode mnie chcieć? – wysyczał książę swoim płynnym, nienagańskim ta'heńskim. – Rozumiem, że po tym wszystkim bawi cię oglądanie syna króla w takim stanie? Proszę, napatrz się, możesz...
– Skąd znasz naszą mowę? – wtrącił Xahen, wciąż pełen niedowierzania idealnej wymowy ciężkich samogłosek. Trevedic naprawdę brzmiał tak realistycznie, jakby urodził się wśród jego ludu.
Mag zamilkł na moment, żeby za moment uśmiechnąć się krzywo, z politowaniem.
– A jak myślisz?
– To te wasze czary? Ale przecież zapieczętowaliśmy waszą moc.
Trevedic nie miał zamiaru zdradzić swojego sekretu, nie chciał słowem wspominać o Oczach Elmarnaki, dzięki któremu był w stanie rzucić zaklęcie.
– Powiedzmy, że jestem wybitnym magiem – odparł zagadkowo, nie zamierzając wdawać się w szczegóły. Ktoś tak ograniczony jak ten barbarzyńca i tak niczego by nie zrozumiał.
Xahen zmrużył oczy, patrząc na księcia uważnie. Śledził jego delikatne rysy twarzy tak intensywnie, jakby miał zaraz dzięki temu wyczytać tam odpowiedź na swoje pytanie.
– Byłeś – sprostował Xahen. Nie chciał obrazić młodzieńca, a po prostu stwierdzić oczywisty fakt. Trevedic jednak aż poczuł, jak obroża na szyi zaczyna mu znacząco ciążyć. Przełknął ciężko ślinę, ale nic nie odpowiedział. Zapragnął, aby ta'heńczyk czym prędzej wyszedł i znów zostawił go samego na długie godziny. Niestety, nic takiego nie miało miejsca. Obecność wojownika była wręcz dusząca i trudna do przeoczenia nawet dla kogoś, kto nigdy nie polegał na wzroku.
Milczeli. Przez moment kajutę wypełniały tylko odgłosy fal obijających się o statek i przyciszone dźwięki rozmów z pokładu.
– Po co przyszedłeś? – Trevedic nie wytrzymał. Nie rozumiał, dlaczego tak tu siedzą, prowadząc niezbyt przyjemną rozmowę i męczą się wzajemnie swoim towarzystwem. Albo raczej to ta'heńczyk męczył sobą księcia.
– Nazywam się Xahen – wtrącił barbarzyńca, na co młody mag aż parsknął, nie potrafiąc pojąć absurdu tej sytuacji.
– Jeszcze ciało mojego ojca nie zdążyło ostygnąć, a ty...!
– Myślę, że od wczoraj zdążyło już ostygnąć – wtrącił mężczyzna, na co Trevedic uchylił usta, nie wiedząc już, czy wojownik sobie z niego żartował, chciał upokorzyć, czy... Nie. Od lat kierował się tylko słuchem, jak nikt inny potrafił rozpoznawać intencje ludzi po samym brzmieniu ich głosu. Xahen nie żartował, znów jedynie sprostował jego wypowiedź, uznając, że tak powinien zrobić, aby nie zaburzyć jej przekazu.
– Jeśli chcesz mnie dręczyć, są inne sposoby – powiedział jednak, nie chcąc nawet myśleć o tym, że zamiary tego barbarzyńcy mogłyby być inne.
– Nie chcę – odparł znów zdawkowo i znów niezwykle poważnie. Prosto. Mówił co myślał, a że jego myśli nie były zawiłe, toteż wypowiadał się bezpośrednio. [i]Grubiańsko, skomentowałby Albert, [i]jak prawdziwy barbarzyńca.
Pomiędzy nimi znów zapadła cisza. Męcząca i nieprzyjemna, bo i jaka mogłaby ona być? Xahen był jego prześladowcą, nie przyjacielem, z którym mógłby urządzić sobie przyjemną pogawędkę. Zresztą, Trevedic podejrzewał, że wojownik nie był zbyt rozmownym typem człowieka.
– To jak? – Pomieszczenie wypełnił głęboki głos ta'heńczyka. – Zdradziłem ci jak mi na imię. Grzeczność wymaga odpowiedzieć.
– Nie sądzę, że znajomość mojego imienia cokolwiek zmieni – prychnął Trevedic, coraz to bardziej poirytowany sytuacją.
– Zmienić nic nie zmieni, ale może nieco ułatwi. Chyba, że chcesz abym nadał ci jakieś imię. Myślę, że to już będzie uwłaczające.
Mag podniósł na niego swoje bladozielone oczy i chociaż przyszło mu to z niemałym trudem, musiał Xahenowi przyznać rację. Swoje imię nosił z dumą, w końcu zostało ono nadane przez matkę. Podszywanie się pod kogoś innego zhańbiłoby pamięć po rodzicielce.
– Trevedic – powiedział z lekkim elmarniańskim akcentem, który skupiał się na dźwięcznych spółgłoskach i podkreślał ostatnią sylabę wyrazów. Nie mógł niestety zobaczyć lekkiego uśmiechu, który zagościł na wąskich wargach Xahena.
– Trevedic – spróbował powtórzyć, ale w rezultacie jedynie skaleczył imię maga. – W twoich ustach brzmi to lepiej – stwierdził zaraz.
– Oczywiście, że... – zaczął z pełnym oburzeniem, kiedy nagle usłyszał odgłos odsuwanego stoliczka.
– Za chwilę wyślę kogoś, kto opróżni to wiadro – powiedział, zapominając się na moment i wskazując ruchem głowy na wypełniony wymiocinami kubeł, zupełnie jakby mag mógł to zobaczyć. – Przyniosą ci pewnie też jedzenie, ale jeśli nie jesteś na siłach, nie zmuszaj się – tu urwał. Trevedic zmarszczył brwi, kiedy nagle poczuł ciężką, dużą i ciepłą dłoń na swojej głowie. – Zobacz, a jednak mój specyfik zaczął działać. Nie wymiotujesz – dodał z lekko wyczuwalnym przekąsem w głosie, po czym zaraz odsunął się od Trevedica, zdezorientowanego tą nagłą zmianą podejścia, aż wreszcie odwrócił się i bez słowa wyszedł z pomieszczenia.
Książę zwilżył wargi, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że faktycznie – nie czuł już żadnych mdłości. Owszem, wciąż był osłabiony, jednak teraz jedyne o czym marzył to sen. Nie myśląc wiele o odbytej przed chwilą bardzo dziwnej rozmowie, ułożył się na deskach i okrył szczelnie pledem.
Wystarczyło że tylko zamknął oczy, a już odpłynął.

***

Mdłości były już tylko odległym wspomnieniem. Lek, jaki przemycił do wody Xahen, o dziwo naprawdę zadziałał, dlatego też kolejne dni ciągnęły się dla całkowicie przytomnego Trevedica ślamazarnie. Najgorsze z tego wszystkiego były monotonne dźwięki odbijających się fal o burtę. Gdy zbyt długo się na nich skupiał, miał wrażenie, że jeszcze chwila a odejdzie od zdrowych zmysłów; specyficzne dudnienie zdawało się wdzierać w zakamarki jego umysłu, osadzać się tam i... I sam już nie wiedział, co lepsze: aby te odgłosy doprowadzały go na skraj szaleństwa, czy może wywoływały potworne nudności.
Oprócz tego zdążył już wymacać chyba każdą klepkę w podłodze kajuty, wsłuchując się przy tym w rozmowy załogi z nadzieją, że coś z nich wyniesie – niestety, z marnym skutkiem. Zaczął jednak rozpoznawać rytm dnia na statku i tylko dzięki temu miał jakąkolwiek orientację w czasie. Śniadanie ogłaszano za pomocą uderzania w jakiś metalowy przedmiot. Załoga zbierała się w pomieszczeniu, które musiało znajdować się niedaleko i w akompaniamencie głośnych pogaduszek jedzono posiłek. Później każdy szedł do swojej pracy, następnie była pora obiadowa, aż wreszcie i kolacja, która zawsze kończyła się jakąś bójką, bo ta'nehowie nie szczędzili przy jedzeniu alkoholu. Trevedic słyszał odgłosy latających i rozbijających się przedmiotów, a przy tym okrzyki podjudzające awanturników do dalszej potyczki. Czasem w to wszystko wpadał Xahen, który czuwał nad porządkiem na całym statku. Nie certolił się ze swoimi podwładnymi, nie prosił ich o zachowanie spokoju, nie dbał o to, aby być lubiany (bo raczej nie był, mag słyszał już nie jedną rozmowę pobratymców Xahena; obrażano go i nazywano „bękartem”, ale jednak nikt nigdy nie powiedział mu tego prosto w twarz), tylko rykiem nieznoszącym sprzeciwu nakazywał się rozejść. Czasem, jak dzieciom, dawał kary. A to jeden będzie sprzątać po jedzeniu, a to drugi do mycia pokładu, a ten jeszcze do opróżniania wiader z nieczystościami. Trevedic, chociaż nie przyznawał tego głośno, był pod wrażeniem podejścia wojownika do swoich podwładnych, a raczej szacunku, jaki mu – chętnie czy nie – okazywano.
Regularnie też przynoszono do kajuty Trevedica jedzenie i wodę, na co wyczekiwał z utęsknieniem – zawsze jakaś atrakcja przerywająca długą, zahaczającą o nieskończoność nudę. Dzięki temu wszystkiemu – posiłkom załogi oraz wizytom w swoim maleńkim więzieniu – mógł stwierdzić ile dni minęło. Doliczył się ich pięciu, gdy na horyzoncie zamajaczył się ląd. Nie mógł go oczywiście dostrzec, ale krzyki jakie wypełniały cały statek jasno mówiły o tym, że przygotowywano łódź do cumowania.
Ze strachem przed nieznanym odliczał kolejne chwile. Zdał sobie sprawę, że chociaż naprawdę nie cierpiał tego małego, śmierdzącego pomieszczenia, to wiele by dał, aby nie musieć go teraz opuszczać. Nie wiedział, co ich spotka na ziemi barbarzyńców, jak ich potraktują, no i najważniejsze – czy znów nie straci któregoś ze swoich najbliższych.
Otulił się bardziej kocem – już od paru dni zrobiło się nieprzyjemnie zimno. Lniany chiton, jaki miał na sobie, nie stanowił wystarczającej bariery przed chłodem, więc jakaś część niego czuła wdzięczność za podarowany pled. Szybko jednak zganił się za takie myśli – jakżeby mógł czuć wdzięczność względem swojego ciemiężyciela? Gdyby nie on, nie potrzebowałby niczego do okrycia, bo wciąż byłby w Elmarnace.
Kiedy tak wsłuchiwał się w kolejne odgłosy, nagle drzwi otworzyły się szeroko. Od razu odwrócił twarz w stronę wejścia, czekając na ruch tego, kto do niego przyszedł.
– Przedwieczny naprawdę musiał mnie pokarać – mruczał jakiś chłopak. Miał bardzo młodą barwę głosu, lekko piszczącą, dopiero zmieniającą się w męską. – Obyś był tylko ślepy, a nie jeszcze głupi. Nie chcę żadnych problemów – mówił dalej, podchodząc do Trevedica. Kucnął przed nim i złapał go za nadgarstki, na co mag automatycznie wycofał się pod ścianę kajuty. – Ej! – zakrzyknął młodzieniec. – Nie wierćże się! – sapnął i znów sięgnął do rąk księcia. Tym razem przytrzymał je w stalowym uścisku, po czym szybkimi ruchami owinął przeguby grubą, szorstką liną.
Serce w piersi Trevedica zaczęło łomotać jak szalone, niczym u złapanego w pułapkę zająca – bo dokładnie tak się w tamtej chwili czuł, związany i kompletnie bezbronny. Zaraz miał wyjść na całkowicie sobie obcą ziemię oraz stawić czoła przeznaczeniu, które nakreślili mu już ta'nehowie.
Nie wydał z siebie jednak żadnego dźwięku, kiedy chłopak postawił go na nogi i pociągnął ku wyjściu. Nie wiedząc gdzie dokładnie stąpa, potknął się już przy drzwiach, ale ostatecznie utrzymał równowagę. Drugi raz miał miejsce przy schodach prowadzących na pokład. Nie miał pojęcia, że te się przed nim znajdują, więc prawie wylądował twarzą na jednym ze stopni. Nie mógł zauważyć pełnego niechęci i pogardy spojrzenia, jakie rzucił mu młodzieniec, ale zdecydowanie wyczuł jego emocje, kiedy ten podniósł go szybko, a później warknął gniewnie:
– Ślepa łamaga. Że też mi kazano cię wyprowadzić.
Trevedic nic nie powiedział, nie mógł wiedzieć, czy Xahen zdradził pobratymcom jego tajemnicę, ale mimo to nie chciał się zdradzać. Wolał chwilę pomilczeć, żeby później móc się bezkarnie przysłuchiwać rozmowom wrogów... o ile oczywiście ten sekret już nie wyszedł na jaw.
Wreszcie poczuł chłodny wiatr smagający mu policzki. Aż przymknął oczy rozkoszując się świeżym, morskim powietrzem; tak bardzo mu tego brakowało. Nagle jednak poczuł, jak chłopak szarpie go za linę.
– Idziemy! – rozkazał, po czym pociągnął go niedelikatnie. Nieprzygotowany Trevedic znów się zachwiał, jednak postanowił dumnie opuścić pokład statku, jak na członka rodziny królewskiej przystało. Wyprostował się więc i szedł blisko młodzieńca, wczuwając się w rytm jego kroków.
Wreszcie stanęli na pomoście. Słyszał rozbrzmiewające dookoła radosne pokrzykiwania marynarzy i wojowników rozładowujących statki, a także pełne podniecenia rozmowy gapiów. Coś nieprzyjemnie ścisnęło go za serce, gdy pomyślał, że dla ta'heńczyków był to szczęśliwy dzień, jednakże na historii kart Elmarnaki taki się z pewnością nie zapisze.
Nie mógł wiedzieć, że przed nim rozpościerał się piękny krajobraz i pokrywający wszystko – drzewa, łąki, dachy domostw – biały puch. Na pomoście śniegu już nie było, został dawno wydeptany. To nie byłaby dla niego żadna nowość, w Elmarnace doświadczano tego zjawiska o tej porze roku, ale mimo wszystko nie w takich ilościach.
Dopiero później też miał się przekonać, że sposób budowania domostw całkowicie różnił się od znanego ze stron rodzinnych. Ta'nehowie mieszkali w drewnianych chatach ze strzechą – na Elmarnace w takich warunkach żyli tylko najubożsi i to jeszcze poza granicami miasta. Wszystkie budynki wykonywali z kamienia, a czasem nawet z cegieł, które nauczyli się wypalać. To był zupełnie inny świat i dopiero miał się o tym boleśnie przekonać.
– Wyprowadź go na ląd. – Usłyszał znany już głos. Odwrócił twarz w stronę Xahena, który nagle znalazł się obok. – Tutaj tylko przeszkadza. I pilnuj go – dodał, na co Trevedic miał ochotę prychnąć z pogardą. Niczego takiego jednak nie uczynił, wciąż brnąc w udawanie głupiego i nierozumiejącego języka. – Jest nieobliczalny, nie spuszczaj z niego wzroku.
Mag mimowolnie skrzywił się, czego nawet nie potrafił opanować. Na szczęście uszło to uwadze chłopaka, któremu teraz przyszło się nim zajmować. Młodzieniec nic nie odpowiedział, a jedynie skinął głową, po czym pociągnął dalej zakładnika.
Młodemu księciu udało się zejść z mostu bez większych szkód na własnym ciele, a kiedy się zatrzymali, aż podziękował w duchu. Nienawidził kroczyć po obcym terenie, nie miał pojęcia, czego może się spodziewać.
– Obyśmy załatwili to szybko – burczał chłopak, podskakując z jednej nogi na drugą. Z chwili na chwilę robiło się coraz chłodniej i Trevedic, który wciąż okrywał się kocem, nie mógł już powstrzymać drżenia całego ciała. Tylko ono raz po raz sprowadzało jego myśli do aktualnej chwili, chociaż wciąż nie mógł przestać martwić się o rodzeństwo.
Westchnął ciężko, wydychając obłoczek pary wodnej. Naprawdę bał się tego, co gotował dla nich los.
Albo raczej najeźdźcy.

2 komentarze:

  1. Rozdział jak zawsze świetny. Czekam na następny .pozdrawiam i weny życzę

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za kolejny fragment. Naprawdę lubię Twój styl pisania i bardzo podobna mi się to opowiadanie. Jestem bardzo ciekawa jak potoczy się dalej akcja. Lubię Trevedica. Jego duma, sposób bycia i to że nie traci głowy mimo trudności bardzo mi się podobają. Xsahen wydaje mi się podejrzanie dobrym człowiekiem jak na środowisko które go otacza ale z drugiej strony dobrze to uzasadniłaś tym że on nie do końca utorzsamia się z resztą wojowników. Stworzyłaś świetne postacie i ciekawy świat.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.