Xahen
był chyba jedynym, który nie podzielał powszechnej radości do
planowanej od miesięcy wyprawy zbrojnej. Uważał, że mieli już
sporo problemów na półwyspie Asnalskim z dzikimi plemionami, więc
po co zaprzątać sobie głowy jakąś odległą wyspą, o której
nawet nie wiedzieli czy istnieje?
Oczywiście
nie wyrażał sprzeciwu głośno, bo mimo swojej wywalczonej wysokiej
pozycji społecznej, ludzie wciąż traktowali go nie lepiej niż
psa. Jako syn wodza z nieprawego łoża nie raz musiał dowodzić
swojej wartości, w końcu był tylko bękartem. Milczał
więc, a nawet ogłosił gotowość do eskapady, kalkulując, że
jeśli stary Janh'ahm'ih miał rację i na Morzu Wewnętrznym
faktycznie znajdowała się jakaś ukryta wyspa, udział w podbiciu
jej przyniesie mu same korzyści.
Zawsze
brał podstarzałego szamana za krętacza. Nie miał pojęcia, jak
mężczyźnie udawało się przez tyle lat zwodzić i ciągnąć za
nos jego ojca. Janh'ahm'ih miał już przecież wiele „proroczych”
snów, które ostatecznie kończyły się fiaskiem. Nic więc
dziwnego, że sen, który nawiedził go w burzową noc, początkowo
wydawał się Xahenowi kolejną brednią. Zresztą, jak to brzmiało
– wyspa skąpana w złocie, zamieszkiwana przez elfów
posługujących się na co dzień magią?
Nie
wierzył do momentu, aż wykonali rytuał, który polecił im szaman.
Na deskach statków wyrysowali znaki, jakie Janh'ahm'ih zobaczył w
swoim śnie, a Xahen do ostatniej chwili był przekonany, że wrócą
do domu z pustymi rękami. Nawet jego brat, Vaadar, pierworodny syn
wodza Ta'nehów, zachowywał sporą dozę dystansu, jeśli chodziło
o to przedsięwzięcie. Wszystko zmieniło się w chwili, w której
wymalowane pieczęcie najpierw rozbłysnęły niebieskawym światłem,
a później przed ich oczami pojawiła się wyspa skąpana w blasku
księżyca.
Następnie
wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wiedzeni rozpierającą ich
ciekawością i chęcią zdobycia bogactwa oraz władzy, którą
obiecał im szaman, dobili do brzegu. Nieświadomi najazdu wroga
mieszkańcy wyspy nie mieli szans na obronę, gdyż, jak zapewnił
Janh'ahm'ih, pieczęcie odbiorą całemu lądowi zdolności magiczne.
Wszystko
było tak, jak przepowiedział starzec. Miasto zostało zdobyte bez
większych trudności, aż wreszcie przyszedł czas na oblężenie
zamku, którego pokryty złotem dach iskrzył się nawet w mroku
nocy. Straży, jak na tak opływające przepychem miejsce, było
zaskakująco mało, Xahen nie miał najmniejszych wątpliwości, że
lud Elmarnaki nie spodziewał się wrogów zza morza. Żyli sobie na
tejże małej wysepce w spokoju przez setki lat, nic dziwnego, że
czuli się tu na tyle bezpiecznie, aby stracić czujność.
Mimo
sukcesu i szybkiego zdobycia tego, po co tu przybyli, Xahen nie
odczuwał powodów do dumy. Pozbawieni magii Elmarnakowie byli dla
nich niezwykle łatwym celem. To tak, jakby cieszyć się z pokonania
niedźwiedzia, kiedy uprzednio pozbawiło się go zębów i pazurów
– Xahen nie dostrzegał żadnej różnicy. Mieszkańcy wyspy, mimo
iż bardzo urodziwi, co zauważył niemalże od razu, byli
delikatniejszej budowy niż ogromni i nieustraszeni Ta'nehowie, więc
w bezpośrednim starciu nie mieli szans.
Szala
goryczy przelała się jednak w momencie, kiedy w zamkowej bibliotece
zastał jednego z Elmarnaków próbującego odepchnąć od siebie
rosłego Ta'neha. Dokładniej stało się to w momencie, gdy
dostrzegł, że młodzieniec był ślepy. Xahen niczego nienawidził
tak bardzo, jak niesprawiedliwości. Dotknęła go już w chwili
narodzin, kiedy powiła go nie ta kobieta, która powinna w świetle
prawa ich ludu.
Niesmak,
już jednak o wiele mniejszy, pojawił się również kiedy stanął
w sali tronowej wypełnionej swoimi pobratymcami, a na podłodze
zobaczył urodziwą, związaną niczym zwierzę dziewczynę, która
ze łzami w oczach krzyczała coś do kalekiego brata.
Xahen
zdecydowanie nie był taki, jak ludzie, którzy go otaczali. Potrafił
współczuć, chociaż skrzętnie to w sobie ukrywał. Dla Ta'nehów
współczucie prowadziło do słabości, a od niej już tylko o krok
do upadku. Xahen jednak nie miał w sobie jedynie Ta'heńskiej krwi,
jego matka była zakładnikiem ojca, pochodziła z głębokiego
kontynentu, gdzie obyczaje znacznie różniły się od srogich praw
panujących na półwyspie Asnalskim.
I tak
siedział teraz przy ścianie, obserwując trójkę rodzeństwa
rzuconą na podłodze niczym łup wojenny, którym zresztą byli.
Dziewczyna spała spokojnie, opierając głowę o kolana ślepca, a
ten rozmawiał szeptem ze swoim bratem. Xahen dobrze wiedział, że
powinien ukrócić ich pogaduchy, jednakże chwilę temu ta dwójka
poczuła już jak smakuje cios zadany przez Ta'hena. Kavrem, prawa
ręka Vaadara i zarazem mężczyzna, którego Xahen szczerze nie
znosił, nie byłby sobą, gdyby nie spróbował uciszyć kogoś
swoimi olbrzymimi pięściami. Tyle powinno wystarczyć, aby
rodzeństwo nie próbowało żadnych sztuczek.
Nagle z
korytarza rozległy się krzyki przerywające ciszę, jaka zdążyła
zapaść w zamku po oblężeniu i uwięzieniu całej służby wraz z
rodziną królewską. Xahen aż wychylił się, chcąc dojrzeć, co
takiego tam miało miejsce, gdy nagle ślepiec poruszył się
nerwowo, budząc swoją siostrę.
–
Leonar – wypowiedział w swoim języku. – To Leonar! – dodał z
czystym przerażeniem.
Xahen
oczywiście nie zrozumiał jego słów, ale potrafił wyczuć, kiedy
jego ofiara się bała. Wpatrzył się więc w ślepca, którego oczy
miały niesamowitą barwę. Aż trudno uwierzyć, że była
prawdziwa. Napotkał już na swojej drodze niewidomych i owszem,
często ich oczy zajmowało bielmo, jednakże nigdy nie doświadczył
czegoś tak niesamowitego – na darmo mógł się doszukiwać u
młodego księcia źrenic, bowiem cała powierzchnia wypełniona była
jednolitym mlecznozielonym kolorem. Dodatkowo chłopak poruszał się
pewnie, a jego ruchy wydawały tak zdecydowane, że mógłby
wprowadzić w błąd niejedną osobę, tym samym wymigując się od
swojego kalectwa.
Rozbudzona
dziewczyna coś powiedziała, równie przejęta, a gdy ślepiec wstał
i rzucił się w stronę dwuskrzydłowych, otwartych na oścież
drzwi, za którymi akurat przechodziło dwóch ta'heńczyków,
ciągnących za sobą jakiegoś młodzika, Xahen wiedział, że musi
zareagować. Podniósł się natychmiastowo i zagrodził młodemu
księciu drogę. Ten jednak wydawał się wpaść w szał. Wcześniej,
gdy na szali ważyło się jego zdrowie, był o wiele spokojniejszy.
Mimo związanych z tyłu rąk, wściekle naparł na Xahena, jakby
chcąc go wywrócić, a następnie pognać za chłopcem, którego
czekało nieszczęśliwe spotkanie z pobudzonymi ta'heńczykami.
Niestety,
zapomniał najwidoczniej o ewidentnej przewadze fizycznej. Nic
dziwnego, że Xahen bez problemu złapał go i przytrzymał w
miejscu, nie przejmując się jego sprzeciwem. Młodzieniec siłował
się przez moment wściekle, aż nagle, coraz bardziej wzburzony i
wystraszony losami swojego sługi, wrzasnął.
–
Puszczaj! – Xahena wmurowało, gdy usłyszał język swojego ludu.
Zapatrzył się na wykrzywioną w złości twarz i nagle poczuł, jak
przez jego ciało przebiega dreszcz. Mocny, ale krótki. Na chwilę
ścisnął jego wszystkie mięśnie do tego stopnia, że aż się
zachwiał, a gdy odzyskał równowagę, ślepiec już przemknął
przez jego gardę, zostawiając za sobą popaloną linę, którą był
związany.
Na
moment zamroczony wojownik nie wiedział, co się dzieje. Szybko
jednak powrócił do swoich zmysłów i nie przejmując się
pozostałą dwójką, wybiegł na korytarz. Ślepiec nie zdążył
daleko uciec, nie zdążył nawet dobiec do sali, do której
zaciągnięto jego sługę. Już w połowie drogi do niej Xahen
złapał go i z furią rzucił na pobliską ścianę, przygniatając
do niej.
–
Skąd znasz nasz język? – warknął, patrząc na niego z góry.
Zielonkawe oczy zatrzymały się na jego twarzy, choć zdecydowanie
nie mogły jej dostrzec.
–
Puść – sapnął, siłując się z nim.
–
Pytam, skąd...?
Xahen
nagle poczuł na swoim policzku mokrą plamę. Zdezorientowany
spojrzał na Trevedica, który chwilę temu z premedytacją go opluł.
Momentalnie poczuł zalewającą go falę furii wywołaną tą
zniewagą. Zacisnął ręce na ramionach księcia, wbijając
elmarnakowi boleśnie palce w skórę.
–
Myślisz, że możesz sobie ze mną pogrywać? – fuknął. –
Chyba nie rozumiesz sytuacji, w której się znajdujesz.
Wąskie
usta młodzieńca wykrzywiły się w kpiącym uśmiechu.
–
Jesteście niczym więcej, jak ludzkimi szumowinami – syknął, ku
zdziwieniu Xahena wypowiadając każde słowo z nienagannym
ta'heńskim akcentem, który był niezwykle trudny do opanowania
nawet dla samych ta'heńczyków.
W tym
momencie po korytarzu rozniosły się odgłosy krzyków, które zaraz
przerodziły się w szloch. Towarzyszyły mu dźwięki rubasznych
śmiechów i rozmów. Xahen poczuł, jak ciało księcia spięło
się, a chwilę później młodzieniec znów spróbował mu się
wyrwać.
–
Będziesz tak stał i słuchał, jak go gwałcą?! Nie zrobisz nic,
żeby mu pomóc?! Naprawdę jesteście najgorszym ścierwem, nasi
przodkowie mieli rację, decydując o odcięciu się od kontynentu –
mówił i chociaż początkowo w jego głosie pobrzmiewała złość,
z każdą chwilą, kiedy nie potrafił uwolnić się z uścisku
ta'heńczyka, malała i przeradzała się w bezradność. Xahen
patrzył z zastanowieniem na twarz księcia, zauważając każdą
najmniejszą emocję, jaka się na niej malowała. Śledził wzrokiem
jego mocno ściągnięte jasne brwi, marszczący się zadarty nos, aż
wreszcie układające się w grymas wąskie wargi. Książę, chociaż
niewątpliwie był mężczyzną (i to wysokim), był o wiele
ładniejszy niż niejedna ta'heńska kobieta. Pobratymcy Xahena
przede wszystkim cenili sobie siłę, a z nią wiązała się tężyzna
fizyczna. Trevedic owszem, był ładny, ale w oczach ta'heńczyków
przede wszystkim słaby, a to jedna z najgorszych obelg. Wszelkie
blizny, rany wojenne i okaleczenia, które przyniosła walka
traktowano jak trofeum, nic więc dziwnego że co drugi
przedstawiciel ich ludu miał poranioną twarz, o ciele nawet nie
wspominając. Również i Xahen mógł pochwalić się dwoma
bliznami: jedna przecinała łuk brwiowy, druga usta. Elmarnakowie
pod tym względem byli zupełnie inni – wydawali się czyści, bez
jakichkolwiek skaz. Doskonali. Xahen nie mógł więc obwiniać
swoich rodaków o to, co właśnie robili w komnacie obok, musiał
przyznać, że samo patrzenie na idealnego, nawet jeśli ślepego
księcia, budziło w nim zwierzęce instynkty.
–
Takie jest żniwo wojen – powiedział spokojnie.
–
Wojen, które sami niesiecie! My nie chcieliśmy żadnego konfliktu!
– syknął młodzieniec.
–
Wojna nie pyta, czy jest mile widziana.
Książę
jęknął ni to z irytacji, ni z bezsilności, próbując się
jeszcze wyrwać, zupełnie niczym zając, który wpadł w łowieckie
sidła. Doskonale wiedział, że nic to nie da, ale mimo wszystko
wciąż próbował.
–
Jesteście potworami! Bestiami w ludzkich skórach! Bogowie wam tego
nie zapomną, kiedyś nadejdzie dzień, w którym...! – mówił,
gdy nagle Xahen odsunął się od niego. Trevedic zamarł na moment w
bezruchu, zdezorientowany tym obrotem spraw.
–
Spróbuj jakichś sztuczek, to osobiście skrócę tego twojego sługę
o głowę – zagroził mu ta'heńczyk. – Stój tu i się nie
ruszaj – dopowiedział jeszcze, po czym książę usłyszał szczęk
wyciąganego z pochwy miecza i odgłosy kroków. Uchylił usta w
zdziwieniu, nasłuchując dalszych dźwięków, na które ostatecznie
nie musiał długo czekać. – Zostawcie go! – padło z komnaty
obok.
– To
tylko jakiś sługa. Vaadar powiedział, że...
– Czy
ja mówię niewyraźnie? Zostaw go albo... – Kilka kolejnych
szybkich kroków, krótka szamotanina. Trevedic mógł sobie tylko
wyobrażać, co tam mogło się dziać. – Albo będziesz pluł
krwią dalej niż widzisz – niskie, złowrogie syknięcie z
pewnością padło z ust Xahena.
–
Pieprz się, Xahen! Jeśli myślisz, że taki... jak ty... –
mężczyzna wyraźnie ugryzł się w język, nie chcąc wypowiedzieć
czegoś, czego mógłby później żałować.
–
Taki co? Dokończ. – Coś uderzyło w ścianę. – Dokończ! –
wrzasnął wściekle. – A jeśli nie masz na tyle jaj, to się
lepiej nie wychylaj! I ty też! – Znów dotarły do niego dźwięki
krótkiej szarpaniny. – Ubierz tego chłopaka, podciągnij mu
spodnie i ani waż mi go później dotykać!
Trevedic
wychylił się bardziej w stronę pomieszczenia, zupełnie jakby
chciał dojrzeć, co takiego mogło się tam dziać. Był ciekaw,
dlaczego ta'heńczyk tak się zdenerwował. Co jego podwładny chciał
powiedzieć? W jaki sposób mu ubliżyć? Ale ważniejsze – czy z
Leonarem wszystko w porządku?
Nie
musiał długo czekać, aby poznać odpowiedź na ostatnie pytanie.
Już po chwili w jego ramiona został pchnięty ledwo idący,
zmaltretowany sługa. Trevedic automatycznie objął ramionami talię
chłopca, który oparł się o niego całym ciężarem swojego ciała,
łkając przy tym cicho.
– Już
dobrze – szepnął pocieszająco w swoim języku do młodzieńca. –
Nic ci nie grozi, nie pozwolę, aby znów cię skrzywdzono.
Xahen
patrzył na dwójkę z boku, a wściekłość, która zaledwie chwilę
temu wstrząsnęła jego ciałem, powoli ustępowała. Książę
gładził jasnobrązowe włosy chłopca z takim uczuciem, z jakim
robiłby to kochanek. Nic więc dziwnego, że ta'heńczyk szybko
wysnuł z tego odpowiednie wnioski – młody mag i sługa musieli
mieć bliską, zażyłą relację. To dlatego Trevedic tak się
zdenerwował, ba, pomimo nałożonej pieczęci, złość przywróciła
mu na moment zdolności magiczne. Xahen chyba już nigdy nie zapomni
tego dławiącego uczucia, którym poraził go książę, kiedy
wybiegał z sali tronowej. Utwierdziło go to tylko w przekonaniu, że
gdyby nie ograbili elmarnaków z ich magii, nie zdołaliby podbić
wyspy.
–
Ruszcie się – warknął Xahen, stwierdzając, że czas zakończyć
te chwile czułości. – I powtarzam: żadnych sztuczek.
Trevedic
zwrócił twarz w jego kierunku, a Xahenowi przez moment wydawało
się, że ten może go zobaczyć. Szybko jednak to przeczucie minęło,
jadeitowe oczy wciąż pozostawały tak samo nieprzeniknione jak
wcześniej.
–
Dziękuję.
Przecięta
blizną ciemna brew Xahena uniosła się w zdziwieniu. Słowa
podziękowania były ostatnim, czego by się spodziewał po dumnym
członku rodziny królewskiej.
–
Bierz kochasia i wracamy – to mówiąc, obserwował uważnie
Trevedica. Niestety, ten w żaden sposób nie zareagował na te
prowokujące słowa, mógł więc tylko dalej snuć domysły na temat
relacji księcia oraz jego sługi.
–
Możesz iść? – zapytał Trevedic z troską, koncentrując się
tylko na Leonarze. Chłopak kiwnął głową, więc Xahen mógł się
domyślić, jakie pytanie zadał mu książę, bo już po chwili
ruszyli wolnym krokiem w kierunku sali. Kiedy tylko do niej weszli,
twarz Alberta i Mireny zwróciła się w stronę drzwi.
–
Vedi! – krzyknęła dziewczyna, a ta'heńczyk zrozumiał, że tak
musiał nazywać się młodszy książę. Minęła chwila, nim obaj
zorientowali się w sytuacji, jaka panowała w pomieszczeniu i Xahen
tylko dzięki temu zyskał czas, aby w odpowiednią porę zareagować.
Wybudzony król ledwo siedział na podłodze, przytrzymywany
brutalnie za włosy przez Vaadara, który właśnie go gdzieś
ciągnął. Dalej sytuacja wydawała się potoczyć sama – siostra
Trevedica powiedziała coś, najprawdopodobniej o ojcu, a Vaadar,
zupełnie nie przejmując się resztą osób w pomieszczeniu,
przyłożył królowi sztylet do szyi, nakazując monarsze być
posłusznym.
Trevedic
zareagował natychmiastowo. Xahen nie miał nawet chwili, aby
zastanowić się nad zwinnością młodszego księcia, któremu fakt
bycia ślepym nie przeszkadzał w odnalezieniu się w terenie. Tylko
za pomocą odgłosów zlokalizował, gdzie znajdował się Vaadar
wraz z jego ciężko dyszącym, wciąż otumanionym ojcem.
Ruszył
na nich ogarnięty dziką furią.
Wtedy
Xahen znów to poczuł. Prąd, który zdawał się emanować od ciała
maga, zupełnie jakby nałożona na wyspę pieczęć była niczym,
zaledwie marnym zaklęciem. Szybko zrozumiał, że młodzieniec,
chociaż nie wyglądał, był bardzo niebezpieczny, w szczególności
kiedy górę brały nad nim emocje.
Zareagował
błyskawicznie, dobył ciężkiego miecza i zamachnąwszy się,
najpierw powalił głowicą i tak już słaniającego się na nogach
Leonara. Chłopiec wydał z siebie krótki okrzyk, którym jednak
nikt w tym nagłym zamieszaniu się nie przejął. Xahen musiał mieć
pewność, że sługa nie wejdzie mu w drogę. Cała sytuacja trwała
może tylko trochę dłużej, niż mgnienie oka, bo już po chwili
dopadł do wściekłego Trevedica i w kilku ruchach sprowadził
księcia do parteru, najpierw podcinając mu nogi celnym kopnięciem,
a później przyciskając jego ciało do podłogi, tak, by mag nie
mógł się ruszyć. W sali zapanowało poruszenie, Mirena pisnęła,
Albert warknął coś gniewnie, a sam król wrzasnął do syna, aby
się nie wygłupiał i zachował spokój. Jedynie Vaadar, który nie
spodziewał się zbliżającego ataku, patrzył na wszystko ze
zdumieniem, żeby zaraz uśmiechnąć się pobłażliwie.
–
Och, mamy problemy z ptaszyną?
– Już
nie – odparł krótko Xahen, wykręcając ręce młodszego księcia
do tyłu i uniemożliwiając mu tym samym jakikolwiek ruch.
– Jak
się w ogóle uwolnił? – wrzasnął tubalnie Kavrem, który
dopiero co zjawił się w sali tronowej. Xahen nie odpowiedział,
zmierzył tylko wojownika pełnym pogardy spojrzeniem.
–
Mniejsza. Mamy inne sprawy do wykonania. Aby wszystko się powiodło,
błękitna krew musi zostać przelana już tutaj – odpowiedział mu
Vaadar beznamiętnym tonem głosu.
Trevedic
oddychał ciężko, ledwo łapiąc powietrze przez nacisk ciężkiego
ciała na swoich plecach. Dopiero teraz mógł w pełni poczuć, jak
olbrzymi był mężczyzna, który zlitował się nad losem Leonara.
–
Przelana...? – szepnął do siebie i już po chwili zrozumiał. Nie
wiedział, czego tak naprawdę chcieli od nich ci barbarzyńcy, ale
składnikami wielu zakazanych zaklęć były ludzkie życia. –
Ojcze! – krzyknął w swoim języku, wierzgając pod cielskiem
wojownika. – Oni chcą...!
–
Wiem, czego chcą. Musisz...! – tutaj ojciec urwał, bo spadł na
niego ciężki cios wymierzony od stojącego za nim wojownika.
–
Nawet mnie zaczyna już denerwować ten ich jazgot – prychnął
Vaadar. – Kavrem, bierz go. Zakończmy to jak najszybciej i
wracamy.
Mężczyzna
ze szpetną blizną od razu wykonał rozkaz. Trevedic słysząc, co
się dzieje, zadrżał, a w głowie zapanowała mu ogromna pustka.
Jak to możliwe, że po tylu latach szczęśliwego życia znaleźli
się w tym punkcie? Jedna noc miała zmienić cały ich poukładany
świat.
–
Ojcze! – krzyknęła przerażona Mirena, a zaalarmowany Albert
pomimo związanych ciasno rąk, podniósł się z podłogi bez
najmniejszego problemu. Już miał ruszyć w stronę króla, kiedy
powietrze przeszył świst metalu, a następnie pomieszczenie
wypełnił ciężki, zduszony jęk. Ostrze lekkiego sztyletu wbiło
się w jego ramię.
–
Wracaj na miejsce! – rozkazał Xahen, dociskając Trevedica kolanem
do podłogi. Zaraz jednak do Alberta podbiegł podwładny Vaadara,
ściągając najstarszego z braci na posadzkę.
–
Upierdliwe pchły – warknął z niesmakiem Kavrem, szarpiąc króla
za ramię. – Z chęcią uspokoiłbym je na swój sposób, ale po
tym mogliby już być nieprzydatni.
– A
tego nie chcemy – mruknął Vaadar, posyłając swojemu wojownikowi
pouczające spojrzenie. – Zajmiesz się nimi, Xahen? Mogę chyba
powierzyć ci tak proste zadanie? – zapytał, przesuwając na niego
swoje ciemne oczy, w których wyraźnie pobłyskiwała pogarda. Xahen
zmarszczył brwi i chociaż pewna część w nim miała ochotę
nauczyć mężczyznę szacunku (najlepiej pięściami), to druga z
honorem przyjęła ten policzek.
–
Oczywiście, bracie – odpowiedział powoli, jakby cedząc ostatnie
słowo, aby nacieszyć się jego smakiem. Z satysfakcją obserwował
jak przez twarz Vaadara przemyka zniechęcony grymas.
–
Doskonale – skwitował i z dumnie uniesioną głową opuścił
pomieszczenie. Kavrem wraz ze słaniającym się na nogach królem
wyszedł zaraz za nim.
– Ty.
– Xahen zwrócił się do młodego chłopaka, który stał tuż
przy drzwiach, w dłoniach awaryjnie trzymając włócznię, jakby
zaraz miał jej użyć. – Przynieś mi obrożę, którą dostaliśmy
od Janh'ahm'iha.
Młodzieniec
drgnął, ale zaraz szybko kiwnął głową i na moment zniknął z
pomieszczenia. Xahen pomyślał, że to musiała być jego pierwsza
wyprawa, pewnie niedawno osiągnął pełnoletność. Wciąż miał
bardzo delikatne rysy twarzy oraz ani jednego, nawet najmniejszego
zadrapania na niej, a wszystkiemu, co się właśnie działo,
przyglądał się z lekkim zdezorientowaniem, może nawet
przestrachem.
Gdy
wrócił, trzymał w dłoniach jakiś żelazny przedmiot. Trevedic,
który nie poruszył się od dłuższej chwili, pozwolił Xahenowi
odwrócić się na plecy. Był jak szmaciana laleczka, bezwładna i
bez życia. Dzisiejsze wydarzenia go przerosły, nigdy by nie
pomyślał, że przyjdzie mu zmierzyć się z czymś takim. Właśnie
tracił rodzinę i w żaden sposób nie mógł zareagować.
–
Uspokoiłeś się? – zapytał Xahen, ale gdy niewidzące oczy
zatrzymały się na jego twarzy, zamarł. Zawahał się przez chwilę,
ale wreszcie otworzył obrożę, udając, że wcale nie zobaczył
łez. – Nie próbuj niczego dziwnego, a nic ci się nie stanie –
szepnął cicho, tak, żeby nikt prócz Trevedica nie usłyszał.
Mag nie
odpowiedział, pozwolił tylko niezgrabnym, szorstkim dłoniom
zatrzasnąć żelastwo na swojej szyi, na co przez jego ciało
przeszedł bolesny prąd. Wygiął się w łuk i krzyknął urywanie,
a kiedy wszystko ustało, poczuł przerażającą pustkę. Jakby
nagle znalazł się w nicości, jakby...
– Nie
mam już nic – szepnął w swoim języku, wyciągając przed siebie
drżącą rękę. O ile wcześniej wiedział, że jego moc była
tylko zapieczętowana, tak teraz czuł jedynie ogarniającą go,
przerażającą pustkę. Chłodna obroża znajdująca się na jego
szyi całkowicie odcięła go od magii, pozostawiając po sobie
dziurę, której nie mógłby już niczym zasklepić.
–
Wstawaj i ręce przed siebie – Xahen wydał oschły rozkaz, ale nie
doczekał się odpowiedzi. Mag leżał dalej na podłodze, a
nieruchome spojrzenie skierowane było prosto na znajdujący się
wyżej strop. – Wstawaj! – warknął i szarpnął ramieniem
księcia, poirytowany rosnącym poczuciem winy, jakie zaczynało go z
chwili na chwilę coraz bardziej przytłaczać. Nie mógł tego
jednak po sobie pokazać.
–
Może nie dzisiaj... – zaczął Trevedic przerażająco cichym, ale
zdeterminowanym głosem. – Ani nie jutro, ale przyjdzie dzień, w
którym się zemszczę. – Puste oczy zatrzymały się na Xahenie, a
mężczyzna, który przecież wiele już w swoim życiu doświadczył,
poczuł jak po plecach wspina mu się niepokojący dreszcz wywołany
słowami chudego ślepca.
–
Xahen! – Nagle po sali rozniósł się tubalny, znajomy głos.
Odruchowo spojrzał w stronę wielkich, mosiężnych drzwi i aż się
zaśmiał, kiedy dostrzegł umorusaną, wykrzywioną w zadowolonym
grymasie twarz.
Podniósł
się czym prędzej z posadzki i zerknąwszy jeszcze krótko na maga,
skinął jednemu z wojowników, aby zajął się młodym księciem,
po czym sam ruszył w stronę wyjścia z sali tronowej. Słyszał
jeszcze za plecami rozmowy w nieznanym języku, księżniczka pytała
o coś brata, jednak wcale go już to nie interesowało.
– Co
wam tak długo zajęło? – zapytał i położył dłoń na ramieniu
przyjaciela ubrudzonym potem, kurzem i krwią.
–
Oblężenie miasta to wcale nie taka prosta sprawa – odciął się
Yamni'il, jedyna osoba, której Xahen ufał bezgranicznie i za którą
bez mrugnięcia okiem poszedłby w ogień. Przyjaciel był przy nim
zawsze, w każdej lepszej czy gorszej chwili, a za dzieciaka obaj
mieli tylko siebie. Yamni'il był sierotą, którą wódz, ojciec
Xahena, przyjął pod swój dach i uchronił od życia w nędzy. Obaj
byli więc wyrzutkami społeczeństwa, nikt tak naprawdę nigdy ich
nie chciał, ale jakoś przez te wszystkie lata przetrwali i pokazali
swoją wartość. Przedwieczny ojciec wynagrodził im trudy,
obdarzając ich biegłością do walki, szybko więc okazali się
dobrymi wojownikami. A przecież lud ta'henów nie cenił sobie
niczego tak bardzo, jak siły.
–
Widzę jednak, że wszystko poszło gładko? – zapytał, patrząc w
wąskie, ciemne oczy przyjaciela. Ten tylko zaśmiał się krótko i
pokiwał głową, po czym zaczesał za ucho pasma włosów, które
miał splątane w cienkie warkoczyki.
– Nic
prostszego. Elmarnakowie to raczej dość pokojowy naród – to
mówiąc, skierował spojrzenie na sam środek sali. – U was
również zgodnie z planem?
Xahen
wzruszył ramionami.
– Jak
widać.
– Jak
tak dalej pójdzie, wypełnimy wizje Janh'ahm'iha bez większych
problemów – mruknął do siebie, zatrzymując spojrzenie na
ślepcu, który związanymi z przodu rękami próbował opatrzyć
ranę swojego brata.
–
Tak, tylko co dalej? – zapytał Xahen, również kierując
spojrzenie w tamtą stronę.
–
Zostaniemy wynagrodzeni – odpowiedział Yamni'il i znów błysnął
zębami, zadowolony.
– W
jaki sposób? – drążył Xahen, marszcząc brwi. – Do czego to
wszystko prowadzi?
–
Będziemy żyć w dostatku, już nigdy żadna plaga nie nawiedzi
naszego ludu, nasza przyszłość wreszcie...
–
Yamni – przerwał mu Xahen. – Nie wydaje ci się, że Janh'ahm'ih
nie wie, co robi? – zapytał cicho, tak, aby nikt go nie usłyszał.
Znieważanie szamana było ciężkim przewinieniem, niemalże równym,
co znieważenie wodza.
–
Milknij lepiej – syknął Yamni'il, któremu uśmiech momentalnie
zniknął z ust. – Bracie, chyba woda morska uderzyła ci do głowy.
Szaman widział to wszystko we snach. Zobacz, ile tu złota! –
sapnął z zachwytem, rozglądając się po sali. – Z tym wszystkim
nie tylko zapanujemy nad półwyspem Asnalskim, ale może i nad całym
kontynentem!
Xahen
nic nie odpowiedział, powiódł wzrokiem po zdobionych złotem
stropach, by tylko na moment znów zatrzymać spojrzenie na
jasnowłosym ślepcu. Coś mu podpowiadało, że ten młodzieniec
wiele zamiesza w planie Janh'ahm'iha.
No jest spoko, ale sama wiesz co byłoby lepsze...
OdpowiedzUsuńChętnie przeczytam całość. Lubię takie historie ;)
OdpowiedzUsuńJejku jej,j ja się nie mogę doczekać całości. To jest super! Chce wiedzieć co będzie dalej, chce się dowiedzieć więcej o postać. Dream powiedz proszę chociaż w przybliżeniu kiedy możemy liczyć na ebooka.
OdpowiedzUsuńRaczej będę publikować to na bieżąco, nie mam motywacji, aby usiąść do pisania i od razu pracować nad całością.
UsuńZanim doczekam do końca opowiadania to umrę
OdpowiedzUsuńJeśli dotrzymam tempa jakie narzuciłam to chyba nie będzie źle ;)
Usuń