wtorek, 4 lutego 2020

Część 2. (Mrok)


Xahen był chyba jedynym, który nie podzielał powszechnej radości do planowanej od miesięcy wyprawy zbrojnej. Uważał, że mieli już sporo problemów na półwyspie Asnalskim z dzikimi plemionami, więc po co zaprzątać sobie głowy jakąś odległą wyspą, o której nawet nie wiedzieli czy istnieje?
Oczywiście nie wyrażał sprzeciwu głośno, bo mimo swojej wywalczonej wysokiej pozycji społecznej, ludzie wciąż traktowali go nie lepiej niż psa. Jako syn wodza z nieprawego łoża nie raz musiał dowodzić swojej wartości, w końcu był tylko bękartem. Milczał więc, a nawet ogłosił gotowość do eskapady, kalkulując, że jeśli stary Janh'ahm'ih miał rację i na Morzu Wewnętrznym faktycznie znajdowała się jakaś ukryta wyspa, udział w podbiciu jej przyniesie mu same korzyści.
Zawsze brał podstarzałego szamana za krętacza. Nie miał pojęcia, jak mężczyźnie udawało się przez tyle lat zwodzić i ciągnąć za nos jego ojca. Janh'ahm'ih miał już przecież wiele „proroczych” snów, które ostatecznie kończyły się fiaskiem. Nic więc dziwnego, że sen, który nawiedził go w burzową noc, początkowo wydawał się Xahenowi kolejną brednią. Zresztą, jak to brzmiało – wyspa skąpana w złocie, zamieszkiwana przez elfów posługujących się na co dzień magią?
Nie wierzył do momentu, aż wykonali rytuał, który polecił im szaman. Na deskach statków wyrysowali znaki, jakie Janh'ahm'ih zobaczył w swoim śnie, a Xahen do ostatniej chwili był przekonany, że wrócą do domu z pustymi rękami. Nawet jego brat, Vaadar, pierworodny syn wodza Ta'nehów, zachowywał sporą dozę dystansu, jeśli chodziło o to przedsięwzięcie. Wszystko zmieniło się w chwili, w której wymalowane pieczęcie najpierw rozbłysnęły niebieskawym światłem, a później przed ich oczami pojawiła się wyspa skąpana w blasku księżyca.
Następnie wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wiedzeni rozpierającą ich ciekawością i chęcią zdobycia bogactwa oraz władzy, którą obiecał im szaman, dobili do brzegu. Nieświadomi najazdu wroga mieszkańcy wyspy nie mieli szans na obronę, gdyż, jak zapewnił Janh'ahm'ih, pieczęcie odbiorą całemu lądowi zdolności magiczne.
Wszystko było tak, jak przepowiedział starzec. Miasto zostało zdobyte bez większych trudności, aż wreszcie przyszedł czas na oblężenie zamku, którego pokryty złotem dach iskrzył się nawet w mroku nocy. Straży, jak na tak opływające przepychem miejsce, było zaskakująco mało, Xahen nie miał najmniejszych wątpliwości, że lud Elmarnaki nie spodziewał się wrogów zza morza. Żyli sobie na tejże małej wysepce w spokoju przez setki lat, nic dziwnego, że czuli się tu na tyle bezpiecznie, aby stracić czujność.
Mimo sukcesu i szybkiego zdobycia tego, po co tu przybyli, Xahen nie odczuwał powodów do dumy. Pozbawieni magii Elmarnakowie byli dla nich niezwykle łatwym celem. To tak, jakby cieszyć się z pokonania niedźwiedzia, kiedy uprzednio pozbawiło się go zębów i pazurów – Xahen nie dostrzegał żadnej różnicy. Mieszkańcy wyspy, mimo iż bardzo urodziwi, co zauważył niemalże od razu, byli delikatniejszej budowy niż ogromni i nieustraszeni Ta'nehowie, więc w bezpośrednim starciu nie mieli szans.
Szala goryczy przelała się jednak w momencie, kiedy w zamkowej bibliotece zastał jednego z Elmarnaków próbującego odepchnąć od siebie rosłego Ta'neha. Dokładniej stało się to w momencie, gdy dostrzegł, że młodzieniec był ślepy. Xahen niczego nienawidził tak bardzo, jak niesprawiedliwości. Dotknęła go już w chwili narodzin, kiedy powiła go nie ta kobieta, która powinna w świetle prawa ich ludu.
Niesmak, już jednak o wiele mniejszy, pojawił się również kiedy stanął w sali tronowej wypełnionej swoimi pobratymcami, a na podłodze zobaczył urodziwą, związaną niczym zwierzę dziewczynę, która ze łzami w oczach krzyczała coś do kalekiego brata.
Xahen zdecydowanie nie był taki, jak ludzie, którzy go otaczali. Potrafił współczuć, chociaż skrzętnie to w sobie ukrywał. Dla Ta'nehów współczucie prowadziło do słabości, a od niej już tylko o krok do upadku. Xahen jednak nie miał w sobie jedynie Ta'heńskiej krwi, jego matka była zakładnikiem ojca, pochodziła z głębokiego kontynentu, gdzie obyczaje znacznie różniły się od srogich praw panujących na półwyspie Asnalskim.
I tak siedział teraz przy ścianie, obserwując trójkę rodzeństwa rzuconą na podłodze niczym łup wojenny, którym zresztą byli. Dziewczyna spała spokojnie, opierając głowę o kolana ślepca, a ten rozmawiał szeptem ze swoim bratem. Xahen dobrze wiedział, że powinien ukrócić ich pogaduchy, jednakże chwilę temu ta dwójka poczuła już jak smakuje cios zadany przez Ta'hena. Kavrem, prawa ręka Vaadara i zarazem mężczyzna, którego Xahen szczerze nie znosił, nie byłby sobą, gdyby nie spróbował uciszyć kogoś swoimi olbrzymimi pięściami. Tyle powinno wystarczyć, aby rodzeństwo nie próbowało żadnych sztuczek.
Nagle z korytarza rozległy się krzyki przerywające ciszę, jaka zdążyła zapaść w zamku po oblężeniu i uwięzieniu całej służby wraz z rodziną królewską. Xahen aż wychylił się, chcąc dojrzeć, co takiego tam miało miejsce, gdy nagle ślepiec poruszył się nerwowo, budząc swoją siostrę.
– Leonar – wypowiedział w swoim języku. – To Leonar! – dodał z czystym przerażeniem.
Xahen oczywiście nie zrozumiał jego słów, ale potrafił wyczuć, kiedy jego ofiara się bała. Wpatrzył się więc w ślepca, którego oczy miały niesamowitą barwę. Aż trudno uwierzyć, że była prawdziwa. Napotkał już na swojej drodze niewidomych i owszem, często ich oczy zajmowało bielmo, jednakże nigdy nie doświadczył czegoś tak niesamowitego – na darmo mógł się doszukiwać u młodego księcia źrenic, bowiem cała powierzchnia wypełniona była jednolitym mlecznozielonym kolorem. Dodatkowo chłopak poruszał się pewnie, a jego ruchy wydawały tak zdecydowane, że mógłby wprowadzić w błąd niejedną osobę, tym samym wymigując się od swojego kalectwa.
Rozbudzona dziewczyna coś powiedziała, równie przejęta, a gdy ślepiec wstał i rzucił się w stronę dwuskrzydłowych, otwartych na oścież drzwi, za którymi akurat przechodziło dwóch ta'heńczyków, ciągnących za sobą jakiegoś młodzika, Xahen wiedział, że musi zareagować. Podniósł się natychmiastowo i zagrodził młodemu księciu drogę. Ten jednak wydawał się wpaść w szał. Wcześniej, gdy na szali ważyło się jego zdrowie, był o wiele spokojniejszy. Mimo związanych z tyłu rąk, wściekle naparł na Xahena, jakby chcąc go wywrócić, a następnie pognać za chłopcem, którego czekało nieszczęśliwe spotkanie z pobudzonymi ta'heńczykami.
Niestety, zapomniał najwidoczniej o ewidentnej przewadze fizycznej. Nic dziwnego, że Xahen bez problemu złapał go i przytrzymał w miejscu, nie przejmując się jego sprzeciwem. Młodzieniec siłował się przez moment wściekle, aż nagle, coraz bardziej wzburzony i wystraszony losami swojego sługi, wrzasnął.
– Puszczaj! – Xahena wmurowało, gdy usłyszał język swojego ludu. Zapatrzył się na wykrzywioną w złości twarz i nagle poczuł, jak przez jego ciało przebiega dreszcz. Mocny, ale krótki. Na chwilę ścisnął jego wszystkie mięśnie do tego stopnia, że aż się zachwiał, a gdy odzyskał równowagę, ślepiec już przemknął przez jego gardę, zostawiając za sobą popaloną linę, którą był związany.
Na moment zamroczony wojownik nie wiedział, co się dzieje. Szybko jednak powrócił do swoich zmysłów i nie przejmując się pozostałą dwójką, wybiegł na korytarz. Ślepiec nie zdążył daleko uciec, nie zdążył nawet dobiec do sali, do której zaciągnięto jego sługę. Już w połowie drogi do niej Xahen złapał go i z furią rzucił na pobliską ścianę, przygniatając do niej.
– Skąd znasz nasz język? – warknął, patrząc na niego z góry. Zielonkawe oczy zatrzymały się na jego twarzy, choć zdecydowanie nie mogły jej dostrzec.
– Puść – sapnął, siłując się z nim.
– Pytam, skąd...?
Xahen nagle poczuł na swoim policzku mokrą plamę. Zdezorientowany spojrzał na Trevedica, który chwilę temu z premedytacją go opluł. Momentalnie poczuł zalewającą go falę furii wywołaną tą zniewagą. Zacisnął ręce na ramionach księcia, wbijając elmarnakowi boleśnie palce w skórę.
– Myślisz, że możesz sobie ze mną pogrywać? – fuknął. – Chyba nie rozumiesz sytuacji, w której się znajdujesz.
Wąskie usta młodzieńca wykrzywiły się w kpiącym uśmiechu.
– Jesteście niczym więcej, jak ludzkimi szumowinami – syknął, ku zdziwieniu Xahena wypowiadając każde słowo z nienagannym ta'heńskim akcentem, który był niezwykle trudny do opanowania nawet dla samych ta'heńczyków.
W tym momencie po korytarzu rozniosły się odgłosy krzyków, które zaraz przerodziły się w szloch. Towarzyszyły mu dźwięki rubasznych śmiechów i rozmów. Xahen poczuł, jak ciało księcia spięło się, a chwilę później młodzieniec znów spróbował mu się wyrwać.
– Będziesz tak stał i słuchał, jak go gwałcą?! Nie zrobisz nic, żeby mu pomóc?! Naprawdę jesteście najgorszym ścierwem, nasi przodkowie mieli rację, decydując o odcięciu się od kontynentu – mówił i chociaż początkowo w jego głosie pobrzmiewała złość, z każdą chwilą, kiedy nie potrafił uwolnić się z uścisku ta'heńczyka, malała i przeradzała się w bezradność. Xahen patrzył z zastanowieniem na twarz księcia, zauważając każdą najmniejszą emocję, jaka się na niej malowała. Śledził wzrokiem jego mocno ściągnięte jasne brwi, marszczący się zadarty nos, aż wreszcie układające się w grymas wąskie wargi. Książę, chociaż niewątpliwie był mężczyzną (i to wysokim), był o wiele ładniejszy niż niejedna ta'heńska kobieta. Pobratymcy Xahena przede wszystkim cenili sobie siłę, a z nią wiązała się tężyzna fizyczna. Trevedic owszem, był ładny, ale w oczach ta'heńczyków przede wszystkim słaby, a to jedna z najgorszych obelg. Wszelkie blizny, rany wojenne i okaleczenia, które przyniosła walka traktowano jak trofeum, nic więc dziwnego że co drugi przedstawiciel ich ludu miał poranioną twarz, o ciele nawet nie wspominając. Również i Xahen mógł pochwalić się dwoma bliznami: jedna przecinała łuk brwiowy, druga usta. Elmarnakowie pod tym względem byli zupełnie inni – wydawali się czyści, bez jakichkolwiek skaz. Doskonali. Xahen nie mógł więc obwiniać swoich rodaków o to, co właśnie robili w komnacie obok, musiał przyznać, że samo patrzenie na idealnego, nawet jeśli ślepego księcia, budziło w nim zwierzęce instynkty.
– Takie jest żniwo wojen – powiedział spokojnie.
– Wojen, które sami niesiecie! My nie chcieliśmy żadnego konfliktu! – syknął młodzieniec.
– Wojna nie pyta, czy jest mile widziana.
Książę jęknął ni to z irytacji, ni z bezsilności, próbując się jeszcze wyrwać, zupełnie niczym zając, który wpadł w łowieckie sidła. Doskonale wiedział, że nic to nie da, ale mimo wszystko wciąż próbował.
– Jesteście potworami! Bestiami w ludzkich skórach! Bogowie wam tego nie zapomną, kiedyś nadejdzie dzień, w którym...! – mówił, gdy nagle Xahen odsunął się od niego. Trevedic zamarł na moment w bezruchu, zdezorientowany tym obrotem spraw.
– Spróbuj jakichś sztuczek, to osobiście skrócę tego twojego sługę o głowę – zagroził mu ta'heńczyk. – Stój tu i się nie ruszaj – dopowiedział jeszcze, po czym książę usłyszał szczęk wyciąganego z pochwy miecza i odgłosy kroków. Uchylił usta w zdziwieniu, nasłuchując dalszych dźwięków, na które ostatecznie nie musiał długo czekać. – Zostawcie go! – padło z komnaty obok.
– To tylko jakiś sługa. Vaadar powiedział, że...
– Czy ja mówię niewyraźnie? Zostaw go albo... – Kilka kolejnych szybkich kroków, krótka szamotanina. Trevedic mógł sobie tylko wyobrażać, co tam mogło się dziać. – Albo będziesz pluł krwią dalej niż widzisz – niskie, złowrogie syknięcie z pewnością padło z ust Xahena.
– Pieprz się, Xahen! Jeśli myślisz, że taki... jak ty... – mężczyzna wyraźnie ugryzł się w język, nie chcąc wypowiedzieć czegoś, czego mógłby później żałować.
– Taki co? Dokończ. – Coś uderzyło w ścianę. – Dokończ! – wrzasnął wściekle. – A jeśli nie masz na tyle jaj, to się lepiej nie wychylaj! I ty też! – Znów dotarły do niego dźwięki krótkiej szarpaniny. – Ubierz tego chłopaka, podciągnij mu spodnie i ani waż mi go później dotykać!
Trevedic wychylił się bardziej w stronę pomieszczenia, zupełnie jakby chciał dojrzeć, co takiego mogło się tam dziać. Był ciekaw, dlaczego ta'heńczyk tak się zdenerwował. Co jego podwładny chciał powiedzieć? W jaki sposób mu ubliżyć? Ale ważniejsze – czy z Leonarem wszystko w porządku?
Nie musiał długo czekać, aby poznać odpowiedź na ostatnie pytanie. Już po chwili w jego ramiona został pchnięty ledwo idący, zmaltretowany sługa. Trevedic automatycznie objął ramionami talię chłopca, który oparł się o niego całym ciężarem swojego ciała, łkając przy tym cicho.
– Już dobrze – szepnął pocieszająco w swoim języku do młodzieńca. – Nic ci nie grozi, nie pozwolę, aby znów cię skrzywdzono.
Xahen patrzył na dwójkę z boku, a wściekłość, która zaledwie chwilę temu wstrząsnęła jego ciałem, powoli ustępowała. Książę gładził jasnobrązowe włosy chłopca z takim uczuciem, z jakim robiłby to kochanek. Nic więc dziwnego, że ta'heńczyk szybko wysnuł z tego odpowiednie wnioski – młody mag i sługa musieli mieć bliską, zażyłą relację. To dlatego Trevedic tak się zdenerwował, ba, pomimo nałożonej pieczęci, złość przywróciła mu na moment zdolności magiczne. Xahen chyba już nigdy nie zapomni tego dławiącego uczucia, którym poraził go książę, kiedy wybiegał z sali tronowej. Utwierdziło go to tylko w przekonaniu, że gdyby nie ograbili elmarnaków z ich magii, nie zdołaliby podbić wyspy.
– Ruszcie się – warknął Xahen, stwierdzając, że czas zakończyć te chwile czułości. – I powtarzam: żadnych sztuczek.
Trevedic zwrócił twarz w jego kierunku, a Xahenowi przez moment wydawało się, że ten może go zobaczyć. Szybko jednak to przeczucie minęło, jadeitowe oczy wciąż pozostawały tak samo nieprzeniknione jak wcześniej.
– Dziękuję.
Przecięta blizną ciemna brew Xahena uniosła się w zdziwieniu. Słowa podziękowania były ostatnim, czego by się spodziewał po dumnym członku rodziny królewskiej.
– Bierz kochasia i wracamy – to mówiąc, obserwował uważnie Trevedica. Niestety, ten w żaden sposób nie zareagował na te prowokujące słowa, mógł więc tylko dalej snuć domysły na temat relacji księcia oraz jego sługi.
– Możesz iść? – zapytał Trevedic z troską, koncentrując się tylko na Leonarze. Chłopak kiwnął głową, więc Xahen mógł się domyślić, jakie pytanie zadał mu książę, bo już po chwili ruszyli wolnym krokiem w kierunku sali. Kiedy tylko do niej weszli, twarz Alberta i Mireny zwróciła się w stronę drzwi.
– Vedi! – krzyknęła dziewczyna, a ta'heńczyk zrozumiał, że tak musiał nazywać się młodszy książę. Minęła chwila, nim obaj zorientowali się w sytuacji, jaka panowała w pomieszczeniu i Xahen tylko dzięki temu zyskał czas, aby w odpowiednią porę zareagować. Wybudzony król ledwo siedział na podłodze, przytrzymywany brutalnie za włosy przez Vaadara, który właśnie go gdzieś ciągnął. Dalej sytuacja wydawała się potoczyć sama – siostra Trevedica powiedziała coś, najprawdopodobniej o ojcu, a Vaadar, zupełnie nie przejmując się resztą osób w pomieszczeniu, przyłożył królowi sztylet do szyi, nakazując monarsze być posłusznym.
Trevedic zareagował natychmiastowo. Xahen nie miał nawet chwili, aby zastanowić się nad zwinnością młodszego księcia, któremu fakt bycia ślepym nie przeszkadzał w odnalezieniu się w terenie. Tylko za pomocą odgłosów zlokalizował, gdzie znajdował się Vaadar wraz z jego ciężko dyszącym, wciąż otumanionym ojcem.
Ruszył na nich ogarnięty dziką furią.
Wtedy Xahen znów to poczuł. Prąd, który zdawał się emanować od ciała maga, zupełnie jakby nałożona na wyspę pieczęć była niczym, zaledwie marnym zaklęciem. Szybko zrozumiał, że młodzieniec, chociaż nie wyglądał, był bardzo niebezpieczny, w szczególności kiedy górę brały nad nim emocje.
Zareagował błyskawicznie, dobył ciężkiego miecza i zamachnąwszy się, najpierw powalił głowicą i tak już słaniającego się na nogach Leonara. Chłopiec wydał z siebie krótki okrzyk, którym jednak nikt w tym nagłym zamieszaniu się nie przejął. Xahen musiał mieć pewność, że sługa nie wejdzie mu w drogę. Cała sytuacja trwała może tylko trochę dłużej, niż mgnienie oka, bo już po chwili dopadł do wściekłego Trevedica i w kilku ruchach sprowadził księcia do parteru, najpierw podcinając mu nogi celnym kopnięciem, a później przyciskając jego ciało do podłogi, tak, by mag nie mógł się ruszyć. W sali zapanowało poruszenie, Mirena pisnęła, Albert warknął coś gniewnie, a sam król wrzasnął do syna, aby się nie wygłupiał i zachował spokój. Jedynie Vaadar, który nie spodziewał się zbliżającego ataku, patrzył na wszystko ze zdumieniem, żeby zaraz uśmiechnąć się pobłażliwie.
– Och, mamy problemy z ptaszyną?
– Już nie – odparł krótko Xahen, wykręcając ręce młodszego księcia do tyłu i uniemożliwiając mu tym samym jakikolwiek ruch.
– Jak się w ogóle uwolnił? – wrzasnął tubalnie Kavrem, który dopiero co zjawił się w sali tronowej. Xahen nie odpowiedział, zmierzył tylko wojownika pełnym pogardy spojrzeniem.
– Mniejsza. Mamy inne sprawy do wykonania. Aby wszystko się powiodło, błękitna krew musi zostać przelana już tutaj – odpowiedział mu Vaadar beznamiętnym tonem głosu.
Trevedic oddychał ciężko, ledwo łapiąc powietrze przez nacisk ciężkiego ciała na swoich plecach. Dopiero teraz mógł w pełni poczuć, jak olbrzymi był mężczyzna, który zlitował się nad losem Leonara.
– Przelana...? – szepnął do siebie i już po chwili zrozumiał. Nie wiedział, czego tak naprawdę chcieli od nich ci barbarzyńcy, ale składnikami wielu zakazanych zaklęć były ludzkie życia. – Ojcze! – krzyknął w swoim języku, wierzgając pod cielskiem wojownika. – Oni chcą...!
– Wiem, czego chcą. Musisz...! – tutaj ojciec urwał, bo spadł na niego ciężki cios wymierzony od stojącego za nim wojownika.
– Nawet mnie zaczyna już denerwować ten ich jazgot – prychnął Vaadar. – Kavrem, bierz go. Zakończmy to jak najszybciej i wracamy.
Mężczyzna ze szpetną blizną od razu wykonał rozkaz. Trevedic słysząc, co się dzieje, zadrżał, a w głowie zapanowała mu ogromna pustka. Jak to możliwe, że po tylu latach szczęśliwego życia znaleźli się w tym punkcie? Jedna noc miała zmienić cały ich poukładany świat.
– Ojcze! – krzyknęła przerażona Mirena, a zaalarmowany Albert pomimo związanych ciasno rąk, podniósł się z podłogi bez najmniejszego problemu. Już miał ruszyć w stronę króla, kiedy powietrze przeszył świst metalu, a następnie pomieszczenie wypełnił ciężki, zduszony jęk. Ostrze lekkiego sztyletu wbiło się w jego ramię.
– Wracaj na miejsce! – rozkazał Xahen, dociskając Trevedica kolanem do podłogi. Zaraz jednak do Alberta podbiegł podwładny Vaadara, ściągając najstarszego z braci na posadzkę.
– Upierdliwe pchły – warknął z niesmakiem Kavrem, szarpiąc króla za ramię. – Z chęcią uspokoiłbym je na swój sposób, ale po tym mogliby już być nieprzydatni.
– A tego nie chcemy – mruknął Vaadar, posyłając swojemu wojownikowi pouczające spojrzenie. – Zajmiesz się nimi, Xahen? Mogę chyba powierzyć ci tak proste zadanie? – zapytał, przesuwając na niego swoje ciemne oczy, w których wyraźnie pobłyskiwała pogarda. Xahen zmarszczył brwi i chociaż pewna część w nim miała ochotę nauczyć mężczyznę szacunku (najlepiej pięściami), to druga z honorem przyjęła ten policzek.
– Oczywiście, bracie – odpowiedział powoli, jakby cedząc ostatnie słowo, aby nacieszyć się jego smakiem. Z satysfakcją obserwował jak przez twarz Vaadara przemyka zniechęcony grymas.
– Doskonale – skwitował i z dumnie uniesioną głową opuścił pomieszczenie. Kavrem wraz ze słaniającym się na nogach królem wyszedł zaraz za nim.
– Ty. – Xahen zwrócił się do młodego chłopaka, który stał tuż przy drzwiach, w dłoniach awaryjnie trzymając włócznię, jakby zaraz miał jej użyć. – Przynieś mi obrożę, którą dostaliśmy od Janh'ahm'iha.
Młodzieniec drgnął, ale zaraz szybko kiwnął głową i na moment zniknął z pomieszczenia. Xahen pomyślał, że to musiała być jego pierwsza wyprawa, pewnie niedawno osiągnął pełnoletność. Wciąż miał bardzo delikatne rysy twarzy oraz ani jednego, nawet najmniejszego zadrapania na niej, a wszystkiemu, co się właśnie działo, przyglądał się z lekkim zdezorientowaniem, może nawet przestrachem.
Gdy wrócił, trzymał w dłoniach jakiś żelazny przedmiot. Trevedic, który nie poruszył się od dłuższej chwili, pozwolił Xahenowi odwrócić się na plecy. Był jak szmaciana laleczka, bezwładna i bez życia. Dzisiejsze wydarzenia go przerosły, nigdy by nie pomyślał, że przyjdzie mu zmierzyć się z czymś takim. Właśnie tracił rodzinę i w żaden sposób nie mógł zareagować.
– Uspokoiłeś się? – zapytał Xahen, ale gdy niewidzące oczy zatrzymały się na jego twarzy, zamarł. Zawahał się przez chwilę, ale wreszcie otworzył obrożę, udając, że wcale nie zobaczył łez. – Nie próbuj niczego dziwnego, a nic ci się nie stanie – szepnął cicho, tak, żeby nikt prócz Trevedica nie usłyszał.
Mag nie odpowiedział, pozwolił tylko niezgrabnym, szorstkim dłoniom zatrzasnąć żelastwo na swojej szyi, na co przez jego ciało przeszedł bolesny prąd. Wygiął się w łuk i krzyknął urywanie, a kiedy wszystko ustało, poczuł przerażającą pustkę. Jakby nagle znalazł się w nicości, jakby...
– Nie mam już nic – szepnął w swoim języku, wyciągając przed siebie drżącą rękę. O ile wcześniej wiedział, że jego moc była tylko zapieczętowana, tak teraz czuł jedynie ogarniającą go, przerażającą pustkę. Chłodna obroża znajdująca się na jego szyi całkowicie odcięła go od magii, pozostawiając po sobie dziurę, której nie mógłby już niczym zasklepić.
– Wstawaj i ręce przed siebie – Xahen wydał oschły rozkaz, ale nie doczekał się odpowiedzi. Mag leżał dalej na podłodze, a nieruchome spojrzenie skierowane było prosto na znajdujący się wyżej strop. – Wstawaj! – warknął i szarpnął ramieniem księcia, poirytowany rosnącym poczuciem winy, jakie zaczynało go z chwili na chwilę coraz bardziej przytłaczać. Nie mógł tego jednak po sobie pokazać.
– Może nie dzisiaj... – zaczął Trevedic przerażająco cichym, ale zdeterminowanym głosem. – Ani nie jutro, ale przyjdzie dzień, w którym się zemszczę. – Puste oczy zatrzymały się na Xahenie, a mężczyzna, który przecież wiele już w swoim życiu doświadczył, poczuł jak po plecach wspina mu się niepokojący dreszcz wywołany słowami chudego ślepca.
– Xahen! – Nagle po sali rozniósł się tubalny, znajomy głos. Odruchowo spojrzał w stronę wielkich, mosiężnych drzwi i aż się zaśmiał, kiedy dostrzegł umorusaną, wykrzywioną w zadowolonym grymasie twarz.
Podniósł się czym prędzej z posadzki i zerknąwszy jeszcze krótko na maga, skinął jednemu z wojowników, aby zajął się młodym księciem, po czym sam ruszył w stronę wyjścia z sali tronowej. Słyszał jeszcze za plecami rozmowy w nieznanym języku, księżniczka pytała o coś brata, jednak wcale go już to nie interesowało.
– Co wam tak długo zajęło? – zapytał i położył dłoń na ramieniu przyjaciela ubrudzonym potem, kurzem i krwią.
– Oblężenie miasta to wcale nie taka prosta sprawa – odciął się Yamni'il, jedyna osoba, której Xahen ufał bezgranicznie i za którą bez mrugnięcia okiem poszedłby w ogień. Przyjaciel był przy nim zawsze, w każdej lepszej czy gorszej chwili, a za dzieciaka obaj mieli tylko siebie. Yamni'il był sierotą, którą wódz, ojciec Xahena, przyjął pod swój dach i uchronił od życia w nędzy. Obaj byli więc wyrzutkami społeczeństwa, nikt tak naprawdę nigdy ich nie chciał, ale jakoś przez te wszystkie lata przetrwali i pokazali swoją wartość. Przedwieczny ojciec wynagrodził im trudy, obdarzając ich biegłością do walki, szybko więc okazali się dobrymi wojownikami. A przecież lud ta'henów nie cenił sobie niczego tak bardzo, jak siły.
– Widzę jednak, że wszystko poszło gładko? – zapytał, patrząc w wąskie, ciemne oczy przyjaciela. Ten tylko zaśmiał się krótko i pokiwał głową, po czym zaczesał za ucho pasma włosów, które miał splątane w cienkie warkoczyki.
– Nic prostszego. Elmarnakowie to raczej dość pokojowy naród – to mówiąc, skierował spojrzenie na sam środek sali. – U was również zgodnie z planem?
Xahen wzruszył ramionami.
– Jak widać.
– Jak tak dalej pójdzie, wypełnimy wizje Janh'ahm'iha bez większych problemów – mruknął do siebie, zatrzymując spojrzenie na ślepcu, który związanymi z przodu rękami próbował opatrzyć ranę swojego brata.
– Tak, tylko co dalej? – zapytał Xahen, również kierując spojrzenie w tamtą stronę.
– Zostaniemy wynagrodzeni – odpowiedział Yamni'il i znów błysnął zębami, zadowolony.
– W jaki sposób? – drążył Xahen, marszcząc brwi. – Do czego to wszystko prowadzi?
– Będziemy żyć w dostatku, już nigdy żadna plaga nie nawiedzi naszego ludu, nasza przyszłość wreszcie...
– Yamni – przerwał mu Xahen. – Nie wydaje ci się, że Janh'ahm'ih nie wie, co robi? – zapytał cicho, tak, aby nikt go nie usłyszał. Znieważanie szamana było ciężkim przewinieniem, niemalże równym, co znieważenie wodza.
– Milknij lepiej – syknął Yamni'il, któremu uśmiech momentalnie zniknął z ust. – Bracie, chyba woda morska uderzyła ci do głowy. Szaman widział to wszystko we snach. Zobacz, ile tu złota! – sapnął z zachwytem, rozglądając się po sali. – Z tym wszystkim nie tylko zapanujemy nad półwyspem Asnalskim, ale może i nad całym kontynentem!
Xahen nic nie odpowiedział, powiódł wzrokiem po zdobionych złotem stropach, by tylko na moment znów zatrzymać spojrzenie na jasnowłosym ślepcu. Coś mu podpowiadało, że ten młodzieniec wiele zamiesza w planie Janh'ahm'iha.

6 komentarzy:

  1. No jest spoko, ale sama wiesz co byłoby lepsze...

    OdpowiedzUsuń
  2. Chętnie przeczytam całość. Lubię takie historie ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jejku jej,j ja się nie mogę doczekać całości. To jest super! Chce wiedzieć co będzie dalej, chce się dowiedzieć więcej o postać. Dream powiedz proszę chociaż w przybliżeniu kiedy możemy liczyć na ebooka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej będę publikować to na bieżąco, nie mam motywacji, aby usiąść do pisania i od razu pracować nad całością.

      Usuń
  4. Zanim doczekam do końca opowiadania to umrę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli dotrzymam tempa jakie narzuciłam to chyba nie będzie źle ;)

      Usuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.