Xahen do swojej chaty wrócił dopiero nad ranem. Gdy wyszedł z długiego domu, wraz z resztką jeszcze niedobitych ilością alkoholu Ta'nehów, słońce zaczęło się już przebijać przez szare, ciężkie chmury, zwiastujące wiosce kolejny niezbyt ciepły dzień. Nim jednak mógł przekroczyć próg swojego domostwa, musiał odprowadzić przyjaciela. Yamni nie żałował sobie elmarniańskiego wina, które przetransportowali na swoją ziemię w wielkich beczkach. Początkowo każdy kpił, że trunek nie miał nic wspólnego z alkoholem, kiedy jednak pijący go zaczęli się zataczać, zrozumieli, jak bardzo się mylili. Xahen obserwował wielkich, rosłych wojowników z rozbawionym uśmiechem, powstrzymując się od cisnących na język komentarzy. Ostatecznie sam był też trochę podchmielony, nie jednak na tyle, żeby nie móc dojść do siebie na własnych nogach. Ba, miał tak trzeźwe myślenie, że nie zapomniał poprosić szamana o maść na rany. Mimo wszystko nie chciał, aby młody mag zmarł przez ucięte ucho, co przecież było jak najbardziej możliwe. Wiele słyszał o krzepkich mężach, umierających przez małe skaleczenia, w które wdała się choroba, a biorąc pod uwagę wątłą budowę ciała Trevedica, taki scenariusz mógłby dojść do skutku.
Po oddaniu Yamni'ila w ręce gospodyni domu ruszył wreszcie do
siebie. Osada powoli budziła się do życia, co chwilę słychać
było gdaczące kury i piejące koguty, gdzieś szczekał pies, a w
innej chacie ktoś nawoływał do wydojenia krowy. Xahen potarł
nasadę swojego nosa, czując już wzbierający się tam ból;
poprzedni dzień wraz z całonocną biesiadą skutecznie go wymęczył.
Dodatkowo irytowała go sama myśl, że w domu czekał na niego
pewien elf, którym będzie musiał się zająć. Trevedic był dla
niego tylko dodatkowym problemem, nie mógł zostawić młodzieńca
na pastwę losu, musiał ciągle mieć go na oku. Czy mogło być coś
bardziej denerwującego, niż niańczenie drugiej osoby? Na pewno nie
dla Xahena, który zawsze musiał radzić sobie sam. Ilima była
jedynym wyjątkiem.
Otworzył drzwi i wszedł do ciepłej sieni. Otrzepał wysokie,
skórzane buty z resztek śniegu, po czym przekroczył próg izby.
Drew w palenisku już dogasała, a śpiące obok dwa psy uniosły
czujnie łby, które zaraz jednak znów ułożyły na podłodze, gdy
tylko zobaczyły swojego pana. W chacie panowała względna cisza,
nie zdziwił się jednak, kiedy kątem oka dostrzegł szczupłą
sylwetkę schodzącą po drabinie z poddasza. Ilima już wstała,
musiała w końcu oporządzić zwierzęta, krowy same się nie
wydoją, a owce nie wypasą.
– Obyło się bez problemów? – zapytał, zrzucając z siebie
futro. Dziewczyna kiwnęła głową, sięgając po nakrycie, żeby
odłożyć je na bok. – Śpi jeszcze? – Znów przytaknęła, na
co Xahen westchnął ni to z ulgą, ni z poirytowaniem. W końcu
gdyby nie wspaniałomyślność ojca nie musiałby zaprzątać sobie
głowy takimi sprawami. – Przyniosłem maść, zajmiesz się nim?
Ilima spojrzała nagląco na drzwi. Już stąd słychać było
donośne muczenie trzech krów Xahena.
– Przeklęte. Skąd one tak dobrze wiedzą, że to ich pora? –
prychnął i pokręcił głową. – Dobra, idź, ale przyjdź
później dojrzeć chłopaka, dobrze? Będę spał, nie wiem, czy
czegoś nie wywinie.
Ilima kiwnęła głową, po czym skłoniła się nisko i sięgnęła
po swoją wełnianą narzutę. Okryła się nią, założyła
skórzane obuwie, a następnie wyszła z zamiarem zajęcia się
zwierzyną.
– Wy to macie dobrze – rzucił tylko Xahen, popatrując na śpiące
w najlepsze psy, po czym przeszedł do kolejnej izby, już o wiele
mniejszej. Nie zdziwiło go, dlaczego Ilima przygotowała posłanie
Trevedicowi w tym właśnie pomieszczeniu – pomijając możliwość
zamknięcia drzwi na klucz, z pewnością nie chciała podczas snu
znajdować się w towarzystwie innego mężczyzny (nawet, jeśli ten
wydawał się cherlawy i względnie mało groźny). Nie miał
pojęcia, co takiego dokładnie dziewczyna przeszła, ale mógł się
jedynie domyślać, że nic dobrego.
Spojrzał na siennik po prawej stronie od wejścia i leżącą na nim
sylwetkę, skuloną pod grubym lisim futrem. Jasne włosy leżały
rozsypane dookoła jej głowy, zakrywając twarz. Xahen odetchnął
ciężko, sięgając do pasa, do którego przywiązał skórzaną
sakwę z odrobiną maści w środku. Podszedł do Trevedica, kucnął
i już miał wyciągnąć przed siebie dłoń, aby odgarnąć
srebrzyste pukle na bok, gdy postać podniosła się szybko do siadu,
odtrąciła rękę i przygarbiła się w kącie, gotowa do ataku bądź
ucieczki.
– To znów ja – powiedział zmęczonym głosem ta'heńczyk. –
Nic ci nie grozi – dodał spokojnie, zupełnie jakby rozmawiał z
dzieckiem.
– Czego chcesz? – syknął Trevedic, zaciskając nerwowo dłoń
na włosie futra.
– Zająć się raną. Może wdać się w nią choroba –
powiedział monotonnym, zmęczonym głosem.
Książę zawahał się, ale wreszcie kiwnął głową, po czym –
wciąż zachowując ostrożność – przysunął się do wojownika,
odsłaniając opuchnięte ucho. Xahen spojrzał na nie, krzywiąc się
mimowolnie. Nie wyglądało dobrze, pomyślał i spojrzał jeszcze na
maść, zastanawiają się, czy sobie z tym poradzi.
– U nas takie rany odkaża się mocnym alkoholem – powiedział
cicho, ledwie słyszalnie Trevedic. Chociaż starał się po sobie
nie pokazać, widać było, że walczył z bólem.
– To pomaga? – zapytał, marszcząc z niezrozumieniem brwi. U
nich trunkami uspokajało się pacjentów przed zszywaniem ran,
wyrywaniem zębów czy odrąbywaniem kończyn, jeśli nadchodziła
taka potrzeba. Przy tym ostatnim mało kto niestety przeżywał, ale
alkohol pomagał jakoś znieść ostatnie chwile.
– Tak. Nie dochodzi do... nie macie tego słowa – mruknął,
marszcząc nos w zastanowieniu. – U nas mówi się na to zakażenie,
czyli stan, w którym właśnie choroba wchodzi w ranę –
wytłumaczył najlogiczniej, jak umiał, starając się jednocześnie
nie oceniać poziomu medycyny Ta'nehów. Nie teraz, kiedy naprawdę
potrzebował pomocy, bo przecież od takich małych ran umarł już
niejeden człowiek.
Xaneh, chociaż najchętniej naprawdę już zostawiłby Trevedica
samemu sobie, pokiwał od niechcenia głową, wstał i wyszedł do
głównej izby. Złapał za dzban z winem, po czym zaraz wrócił do
Trevedica, chcąc jak najszybciej zająć się jego uchem, a
następnie pójść spać.
– Może być wino? – zapytał zmęczonym głosem. Trevedic kiwnął
głową, nie chcąc nawet pytać o inne trunki. U nich do takich
rzeczy przeznaczano okowitę, rozcieńczano ją z wodą (w innym
wypadku naprawdę można było zejść z bólu) i odkażano ranę.
– Ja to zrobię – powiedział, nie chcąc nawet myśleć o tym,
jak musiały teraz wyglądać ręce Xahena. Tutaj, na ziemi Ta'nehów
wszystko wydawało mu się takie obskurne, pomijając już
wszędobylskie zwierzęta, ludzie chyba byli na bakier z higieną
osobistą. Ignorując kawałek szmaty, jaki podsunął mu mężczyzna,
wylał trochę wina bezpośrednio na swoje ucho. Aż pisnął, kiedy
rana zapiekła go żywym ogniem. Musiał złapać kilka
uspokajających oddechów, dopiero później sięgnął po maść i
bez mniejszego marudzenia nałożył ją na rozcięcie.
– Schowaj to – powiedział Xahen, wskazując na specyfik. –
Nakładaj rano i wieczorem, a nic ci nie będzie.
Trevedic kiwnął głową i chociaż przez moment chciał
podziękować, aż ugryzł się w język. Bo za co niby? Wojownik
robił to, co do niego należało, przecież nie mógł pozwolić,
aby syn króla zmarł przez coś tak błahego, jak powikłanie po
ucięciu przeklętego ucha.
– Co z moim rodzeństwem? – zapytał, ściągając na siebie
nieprzychylne spojrzenie wojownika. Mężczyzna zamruczał coś pod
nosem, nim odpowiedział zdawkowo.
– Żyją.
– Jak już wiem z doświadczenia, samo „życie” nie oznacza u
was bezpieczeństwa – odparł zaraz. – Nic im nie będzie? Gdzie
teraz są? Jakie macie plany wobec nich? – Chciał wiedzieć
wszystko, dość miał już tej palącej mu wnętrze niepewności.
– Nic im nie jest i na razie nic się też nie stanie. To ci
powinno wystarczyć – uciął, nie chcąc wdawać się w rozmowę z
jeńcem. – Najlepiej połóż się jeszcze spać. Później
przyjdzie po ciebie Ilima – mówił, zaczynając rozwiązywać
długie, skórzane buty. Trevedic słysząc niechętny ton głosu,
stwierdził, że nie będzie już drążył tematu, podskórnie czuł,
że mężczyzna mówił prawdę, a nie chciał go dodatkowo złościć.
Zresztą, nie miał nawet na to siły.
– A nie mogę przejść do izby obok? – spróbował, jednak
spojrzenie, a tak naprawdę towarzysząca mu wymowna chwila ciszy
rozwiała jego wszelkie nadzieje.
– Żebyś bez problemu zwiał z domu? Te drzwi przynajmniej są
zamykane. Z głównej izby mógłbyś prysnąć nawet oknem.
– Tu też mogę – nie dawał za wygraną. Przebywanie w jednym
pomieszczeniu ze swoim oprawcą nie wydawało się kuszącą wizją.
– Myślisz, że ci pozwolę? – Xahen prychnął i przewrócił
oczami, zastanawiając się, co takiego zrobił, że Przedwieczny
karał go obecnością Elmarniana. Co najgorsze, nie mógł na ten
moment w żaden sposób się go pozbyć. Najchętniej sam wygoniłby
maga do pomieszczenia obok (albo najlepiej wyrzuciłby go z domu),
jednak wiedział już, że Trevedic był nieprzewidywalny. Nie chciał
się nawet zastanawiać, co takiego mógłby wywinąć i jak wielkie
miałby po tym nieprzyjemności ze strony ojca.
Zaczął się rozbierać, nie bacząc nawet na obecność księcia, w
końcu ten był przecież ślepy, więc idąc prostą ta'heńską
logiką, nie mógł go urazić swoim negliżem. Zrzucił z siebie
przybrudzoną, niegdyś zapewne białą koszulę, a po chwili też i
spodnie, stanął przed Trevedicem nagi. Już chciał położyć się
na łóżku i przykryć grubymi kocami, gdy dostrzegł pełne odrazy
skrzywienie.
– Coś nie tak?
– Rozebrałeś się przede mną, prawda? – Zmarszczył się tak,
jakby co najmniej coś mu brzydko pachniało. Xahen widząc to, nie
wytrzymał. Parsknął śmiechem, nie zamierzając nawet udawać, że
było inaczej.
– Dokładnie tak. Teraz nawet świecę gołym tyłkiem –
powiedział, nie chcąc mu niczego oszczędzić. W szczególności,
że reakcja chłopaka była jedynym zabawnym momentem minionego
męczącego dnia.
– Proszę cię – powiedział Trevedic, odwracając głowę na
bok, zupełnie jakby chciał się uchronić przed widokiem nagiego
Ta'neha. – To urągające. Brak ci jakichkolwiek zasad
obyczajowości.
Xahen roześmiał się jeszcze głośniej, tylko bardziej irytując
tym swojego nowego niewolnika.
– Takiś delikatniusi? – Uśmiechnął się szeroko, nie mogąc
sobie odmówić dalszego drażnienia go. – Czy może sobie mnie w
tym momencie wyobrażasz? Albo chcesz dotknąć?
– Na prastarych elfów! – niemalże pisnął, odsuwając się
bardziej pod ścianę. – Barbarzyńca to mało powiedziane! Nie
masz ni krzty dobrego smaku!
Wojownik pokręcił rozbawiony głową, po czym wreszcie wsunął się
pod ciepłe narzuty.
– Spokojnie, miłościwy książę. Już się schowałem –
parsknął jeszcze, wciąż się podśmiewając. Kto by pomyślał,
że ślepy królewicz będzie aż tak wrażliwy na widoki, których
przecież nie był w stanie zobaczyć? Może niańczenie tego
fircyka, jak już zaczął go nazywać Xahen w myślach, nie będzie
wcale tak nudne i irytujące?
Trevedic prychnął, oburzony, po czym położył się z powrotem na
sienniku, postanawiając skorzystać jeszcze z możliwości
zaczerpnięcia spokojnego snu. Przymknął oczy i leżał chwilę w
bezruchu, gdy nagle dobiegło go głośne chrapnięcie. A za nim
kolejne i następne.
Aż jęknął w duchu, przekręcając się na plecy i wsłuchując
się w nosowe dźwięki wydawane przez wojownika.
Chyba mógł już zapomnieć o tym całym spokojnym śnie.
***
Dni mijały drażniąco powoli, a jedynymi rozrywkami Trevedica było
wsłuchiwanie się w odgłosy wydawane przez krążące po izbie kury
i gęsi, dorzucanie drwa do paleniska oraz od czasu do czasu, gdy
akurat miał się kto nim zająć, wyjście na spacer nie dalej niż
dookoła domostwa. Nic więc dziwnego, że z każdym kolejnym
wschodem i zachodem słońca narastała w nim coraz silniejsza
irytacja.
Spróbował uciec. Ba, żeby to jeden raz. Informacji o swoim
rodzeństwie miał tyle, co na lekarstwo, a gdy próbował ugryźć
temat z innej strony – gdy pytał o podwładnych (głównie o
Leonara) – dowiadywał się niewiele więcej. Trzymano go tu niczym
w klatce; odstręczającej, śmierdzącej klatce. Wystarczyło, żeby
tylko wyściubił nos z chałupy, a już przed nim pojawiał się
ta'heńczyk, burcząc słowa groźby ze srogą miną wymalowaną na
szkaradnej twarzy (tak przynajmniej wyobrażał sobie ją książę),
gasząc wszelkie jego nadzieje w zarodku.
Skazany był więc na towarzystwo dwóch leniwych psów, głośnego,
śmierdzącego drobiu i znacznie cichszej (drażniąco wręcz
milczącej) Ilimy. Dziewczyna prócz tego, że z jasnych powodów się
nie odzywała, to na dodatek poświęcała Trevedicowi znikomą
uwagę. Całymi dniami zajmowała się gospodarstwem, a gdy
znajdywała trochę siły, siadała przed krosnem i zaczynała tkać.
Potrafiła robić to długimi godzinami, całkowicie ignorując
obecność maga za plecami. Gdy jednak ten się podnosił z zamiarem
pójścia do wychodka, zawsze wybudzała się ze swojego głębokiego
skupienia. Pilnowała go chyba jeszcze bardziej niż Ta'nehowie,
zupełnie jakby obrała sobie to za punkt honoru.
Ku swojemu zdziwieniu, Xahena spotykał naprawdę rzadko. Głównie
wczesnym rankiem i późnym wieczorem, kiedy to przychodził do domu
się umyć, zjeść i wyspać. Wychodził niemalże równo ze
wschodem słońca, żeby wrócić długo po jego zajściu. Trevedic
nie miał pojęcia, czym takim zajmował się wojownik, ale duma nie
pozwalała mu zapytać. Dusił w sobie ciekawość, udając, że nie
obchodziło go nic, co tyczyło się mężczyzny.
Wreszcie jednak swoja bierność zaczęła go niezwykle męczyć. Ile
mógł siedzieć i nic nie robić? Gdy już dopracowywał plan
ucieczki, okazja do zaczerpnięcia informacji nadarzyła się sama.
– Jutro mamy Noc Jasności – powiedział Xahen, jedząc powoli
kolację. – Będziesz chciała świętować z nami? – zapytał
Ilinę, która właśnie podała mu kawałek świeżego placka
pszennego. Dziewczę pokręciło głową, co jak zwykle nie zdziwiło
Ta'neha. Nie łudził się nawet, że będzie chciała z nim pójść,
zawsze odmawiała, ale przecież nie zaszkodziło zapytać.
– Ja chcę – odezwał się Trevedic, uznając to za świetną
okazję do dowiedzenia się czegoś. Czegokolwiek. Chociażby tylko
tego, jakie zwyczaje mieli wrogowie, w co wierzyli i najważniejsze –
jaką mocą dysponował ich szaman.
Xahen spojrzał na niego zaskoczony, przestając na chwilę przeżuwać
kawałek mięsa. Odezwał się dopiero, gdy przełknął.
– Nie ma takiej potrzeby. – Jak zwykle traktował go z chłodną
obojętnością, co z dnia na dzień coraz bardziej irytowało
księcia. Xahen nie był wylewnym typem człowieka, odzywał się
tylko wtedy, gdy nastawała taka konieczność, a kiedy już musieli
ze sobą spędzać czas, w głównej mierze ignorował swojego
niewolnika. Zupełnie, jakby był jedynie nieważnym elementem
wystroju domostwa.
– Nie boisz się, że ucieknę, jak mnie tu zostawisz? To chyba
ważne święto, prawda? Obejmie całą wioskę? – odważył się.
Nie wiedział, czy miał rację, ale przecież niczym nie ryzykował.
Xahen znów na moment zamarł, zastanawiając się głęboko nad
słowami księcia i ku jego zadowoleniu, musiał mu przytaknąć.
Rzeczywiście, to było bardzo ważne święto. Jedno z
najważniejszych, noc przejścia zimy w wiosnę, noc, w której
kontaktowano się ze swoimi przodkami, dziękowano bogu za dłuższe
dni i poprzez odradzające się światło, zaglądano w zakamarki
własnej duży. Alkohol lał się strumieniami, co w połączeniu ze
spożyciem grzybów oświecenia, uniemożliwiało racjonalne
myślenie. Mało kto zachowywał trzeźwy umysł, zbyt pochłonięty
przekraczaniem granicy świata żywych i umarłych. Dla Trevedica
byłby to idealny, wręcz wymarzony moment na ucieczkę, nikt nie
przejąłby się jednym młodym elmarniańskim księciem, który
zniknąłby w wirze obchodów Nocy Jasności.
Z kolei dla Xahena oznaczało to jedno – nieuczestniczenie w
święcie, a przynajmniej unikanie spożycia nadmiernej ilości
alkoholu. Wiedział jednak, że nic z tym nie zrobi, mógł jedynie
sapnąć ciężko z poirytowaniem i ostatecznie kiwnąć głową.
– Niech będzie – powiedział w końcu.
Książę w odpowiedzi uśmiechnął się oszczędnie. Zawsze jakiś
krok w przód.
***
Nastał kolejny dzień, aż wreszcie ten przemienił się w wieczór.
Niebo zaczęło szarzeć, a w oknie domostwa z chwili na chwilę
rozbłyskiwało coraz to więcej pochodni rozpalanych na zewnątrz,
przy drodze. Trevedic przysłuchiwał się rozmowom odbywanym przez
chłopów tuż przy uchylonych drzwiach, mówili coś o wbijaniu
łuczyw w złogi śniegu, których końce za moment mieli odpalić.
Od razu pomyślał o wielkiej brawurze Ta'nehów. Bo przy drewnianym
budownictwie, jakie otaczało go z każdej strony, rzeczywiście
trzeba było wykazywać się nie lada odwagą, aby tak swobodnie
pogrywać sobie z ogniem.
Odwagą albo głupotą, jeszcze nie zdecydował, co bardziej
pasowało.
– Jak dokładnie obchodzicie to święto? – zapytał, zapadając
się w połach lisiego futra, jakie dostał od Xahena na wyjście.
Nie widział jego koloru, ale było śnieżno białe i wcale nie
pasowało komuś, kto miał status niewolnika. Xahen jednak się tym
nie przejmował, dostał je kiedyś jako podarunek, a że sam go nie
nosił, Ilima miała już inne okrycia, to postanowił podarować je
Trevedicowi. Zbyt wiele przy tym nie tracił.
– Rozpalamy ognisko w świątyni, która znajduje się za lasem.
Śpiewamy, tańczymy, pijemy i jemy – powiedział mało
szczegółowo, po czym wzruszył ramionami, wracając do wiązania
butów, gdy nagle usłyszeli walenie w drzwi.
– Jasność nastała, zima odpuszcza, duchy się budzą! –
krzyczały jakieś dzieci, śmiejąc się przy tym wesoło, po czym
pobiegły do domostwa dalej.
– To znak, że się zaczyna – wyjaśnił wojownik i wstał z
krzesła. – Ilimo, jak zwykle zostawiam ci gospodarstwo –
oznajmił, a dziewczyna pokiwała głową. – Trzeba wyjść duchom
na spotkanie.
Trevedic chciałby to wyśmiać. Naprawdę chciałby, bo chociaż sam
parał się magią, to wiedział, że przekroczenie zaświatów dla
istoty żyjącej nie było możliwe, jednakże okazja poznania
zwyczajów wroga wydawała mu się niezwykle kusząca. Skłamałby,
jeśli powiedziałby, że go to nie zainteresowało.
– I w jaki sposób się wam objawiają?
– Niektórzy doświadczają tego zaszczytu po spożyciu grzybów.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się chwilę. Wiedział, że
niektóre grzyby wywoływały halucynacje... Ta'henowie brali to za
objawienia, a nie za zwykłą reakcję otumanionego organizmu? Cóż,
dobrze wiedzieć. Revinald zawsze przecież mu powtarzał, że
najpierw trzeba poznać swojego przeciwnika, żeby później móc się
z nim zmierzyć i ostatecznie wygrać pojedynek.
– Ilima, wychodzimy – krzyknął Xahen, ruszając do drzwi. Gdy
Trevedic poczuł, że mężczyzna się z nim zrównał, nagle coś go
pociągnęło. Aż sapnął, kiedy stalowy uścisk olbrzymiej dłoni
zacisnął się dookoła jego ramienia. – A ty tylko spróbuj
zrobić coś głupiego – warknął groźnie, tak, że po plecach
maga przebiegły kujące strachem dreszcze. Otworzył szerzej oczy,
zamierając na kilka uderzeń serca. – Uwierz, że nie będę miły.
Nie chcesz wiedzieć, na co mnie stać, gdy się zdenerwuję. Wtedy
to twoje ucięte ucho będzie jedynie marnym łaskotaniem –
zagroził, na co Trevedic mógł tylko pokiwnąć głową. Nawet nie
chciał tego negować. – Gdzie ci przywiązać linę? Do obroży
czy wokół nadgarstka? – zapytał. Mag szybko przeanalizował
pytanie, po czym musiał przełknąć ślinę, żeby zwilżyć gardło
i dopiero wtedy był w stanie odpowiedzieć.
– Wokół nadgarstka. – Nawet nie chciał myśleć, jakby
wyglądał ciągnięty przez pół wioski za szyję. Niczym nic
niewarte zwierzę.
Xahen zaraz złapał więc za rękę młodzieńca i przewiązał
wokół przegubu grubą linę. Ścisnął ją mocno, jednak nie na
tyle, aby zatamować przepływ krwi.
– Pamiętaj, że cię ostrzegałem. Żadnych sztuczek. Masz się
trzymać mnie – zaznaczył jeszcze, po czym ruszył do wyjścia.
Trevedic bez zawahania poszedł krok za nim, przełykając gorzki
smak upokorzenia. Prowadzony na linie za rękę wcale nie czuł się
o wiele lepiej niż wcześniej wspomniana zwierzyna.
Wyszli na chłodne wieczorne powietrze, w którym rzeczywiście czuć
było już pierwsze podrygi wiosny. Zewsząd dobiegały go odgłosy
kroków i towarzyszące im rozmowy, ludzie opuszczali swoje chaty
całymi rodzinami, a następnie ścieżką wyznaczoną pochodniami
szli do świątyni. Droga była długa i, tak jak mówił Xahen,
prowadziła przez las. Gdy tylko się w nim znaleźli, usłyszał
dudnienie przebijające się przez drzewa. Szybko spostrzegł, że
musiały to być bębny.
– Noc to jasna, noc to krótka. Mróz odpuszcza, zło przepędza,
życiem nowym nas obdarzy. Patrz, jak rodzi się nowe. Pąki puszcza,
światłem hojnie obdzieli. Zło odeszło, zło uciekło. – Obrócił
głowę, przysłuchując się czystemu, melodyjnemu śpiewowi. Jakaś
młoda dziewczyna, idąca kilka kroków obok, zaczęła śpiewać
ludową pieśń, w czym zaraz zawtórowali jej inni Ta'heńczycy.
Głosy niosły się przez las, wypełniając go i zbijając się w
osobliwym rytmie z wciąż słyszalnymi uderzeniami w bębny.
Trevedic musiał przyznać, że była w tym pewna doza zjawiskowości.
W jego kręgu kulturowym również świętowano równonoc wiosenną,
jednakże nie miało to już żadnego wymiaru duchowego, było
jedynie wyrazem poszanowania tradycji. Tutaj ludzie naprawdę
wierzyli w sensowność swoich praktyk.
Wreszcie dotarli. Trevedic nie mógł zobaczyć, ale zdecydowanie
poczuł gorąco bijące od olbrzymiego ogniska, jakie rozpalono w
samym środku klepiska otoczonego ciężkimi, ciosanymi w olbrzymie
prostokąty kamieniami. Ludzie zaczęli zbierać się dookoła ognia,
a niewiele dalej, na skalnym wzniesieniu, siedział szaman, o czym
mag dowiedział się od Xahena, który szczegółowo opisał mu
wygląd miejsca.
Dudnienie bębnów nie ustawało, dołączyły do niej skoczne
dźwięki fletni i coś, co brzmiało dla Trevedica niczym ichniejsza
lira. Po świście powietrza, drżeniu podłoża oraz odgłosach mógł
stwierdzić, że ludzie zaczęli tańczyć, podśpiewując jakieś
wesołe pieśni wychwalające nadejście dłuższych dni.
– Xa! – Zostali wypatrzeni prze Yamniego, który zaraz zaczął
przeciskać się w ich stronę. – Cholera, szukałem cię! –
krzyknął do przyjaciela, kiedy zalazł się już obok. –
Myślałem, że... oh – urwał, zatrzymując wzrok na stojącym
nieopodal magu. – Przyprowadziłeś go?
– Nie miałem co z nim zrobić – odparł niechętnie Xahen, a
jego spojrzenie zatrzymało się na dwóch sylwetkach wychylających
się za Yamnim. Była to Olheensa, rudowłosa kochanka przyjaciela,
wraz z młodszą i bardziej urodziwą siostrą. – Ty też nie
przyszedłeś sam – zauważył i uśmiechnął się do dziewczyn
mało wylewnie. – Witajcie – powitał je oszczędnie.
– Del'hja nie dałaby mi spokoju. – Najstarsza z dziewczyn
westchnęła teatralnie, na co wspomniana Del'hija tylko przewróciła
oczami.
– Mówiłam, że mogę iść sama... Xahenie, musisz mi opowiedzieć
o tej waszej wyprawie! – rozchmurzyła się, gdy tylko wyłapała
ciemne spojrzenie syna wodza. Momentalnie przysunęła się do niego,
wpatrując jak w obrazek.
– Del, daj Xahenowi spokój – upomniała ją starsza siostra.
– Bez przesady – odparł Xahen. – Przecież nic nie robi. A
wyprawa jak wyprawa, Yamni już pewnie...
– O rany! To jest jeden z nich? – zapytała zaskoczona Del,
patrząc z szeroko otwartymi oczami na Trevedica. – On naprawdę ma
spiczaste ucho! – pisnęła, na co mag odruchowo spuścił głowę,
tak, by kosmyk włosów wyślizgnął się zza małżowiny i ją
przykrył. Po ostatnich wydarzeniach jakakolwiek wzmianka o jego
uszach budziła w nim dyskomfort. – I, dobry przedwieczny, jakie
oczy! – pisnęła zachwycona, oglądając Trevedica niczym jakiegoś
mistycznego stwora. – To ten ślepy?
Książę musiał zagryźć zęby, żeby zaraz czegoś nie
odpowiedzieć. Co za impertynencja! Już nie lubił tej dziewczyny,
kompletny brak manier. Ale czego miał się spodziewać po
barbarzyńcy?
– Tak...
– Wygląda jak kobieta – ciągnęła dalej.
– Ładniejszy od ciebie – wtrąciła złośliwie Olheensa, na co
Xahen odetchnął ciężko, niczym największy cierpiętnik świata.
Właśnie dlatego unikał kobiet i spędzał z nimi tyle czasu, ile
to tylko potrzebne.
– Dziewczyny, przestańcie. Może się czegoś napijemy? –
zaproponował Yamni, na co wszyscy ochoczo przystali. Trevedic zdążył
już zauważyć, że prędzej niebo by się rozstąpiło, niż
jakikolwiek Ta'neh odmówiłby trunku.
– Też chcesz? – zapytał Xahen, na co Trevedic zaraz odmówił.
Nie wyobrażał sobie, jak miałby niby się bawić, podczas gdy jego
bracia byli w niewoli.
Zaczęli popijać miodu, rozmawiać wesoło, a w pewnym momencie
Olheensa wyciągnęła Yamni'ila do tańca. W międzyczasie obok
Xahena zaczęło kręcić się więcej kobiet, więc Trevedic
wykorzystał moment zamieszania i fakt, że mało kto się teraz nim
interesował. Przymknął oczy, próbując się wyciszyć, aby móc
skupić się na aurze miejsca. Wziął kilka głębszych oddechów,
usiłując wyczuć cokolwiek, co posiadałoby w sobie odrobinę
magii. Niestety, prócz zapieczętowanych zdolności rodzeństwa,
których delikatne smagania czuł nawet tutaj, za pasmem lasu, nie
doznał niczego bardziej niesamowitego. Otaczali go... ludzie. Zwykli
ludzie. Nikt, kompletnie nikt się nie wyróżniał.
Przełknął ślinę i trącił ręką ramię Xahena, odciągając go
od rozmowy z dziewkami, które ewidentnie próbowały mu się
przymilić. Nawet on, ślepiec, mógł dostrzec, że syn wodza miał
powodzenie wśród panien... niestety, wojownik chyba nie przejawiał
większego zainteresowania nimi.
– Tak? – zapytał, a w jego głosie jakby kryła się ulga, że
może chociaż na moment oderwać się od wesołego szczebiotania
dziewczyn.
– Mówiłeś, że jest tu ten wasz szaman?
– Tak, siedzi po twojej lewicy.
Trevedic zmarszczył brwi. Jak to możliwie? W ogóle go nie czuł!
Skoro był szamanem, który wiedział jak obalić barierę Elmarnaki,
a na dodatek zapieczętować całą ich magię, musiał mieć
przecież jakiekolwiek zdolności...
Czy to możliwe, że władali zupełnie innymi czarami? Dlatego nie
potrafił tego wyczuć?
Xahen zerknął jeszcze na Trevedica z niezrozumieniem, po czym,
niestety, został znowu zaczepiony przez nachalną brunetkę o
małych, świńskich oczkach. Była córką cieśli i od kilku chwil
bezskutecznie próbowała go oczarować swoją osobą. Wojownik był
już w wieku, w którym posiadało się nie tylko żonę, ale również
i gromadkę dzieci, nic więc dziwnego, że z każdej strony sypały
mu się oferty matrymonialne. Miał przecież własny dom, zwierzynę,
a i nawet służbę. Wielu ojców chciałoby takiego zięcia,
jednakże on bronił się przed tym, jak tylko mógł – widział
się na wojnie, w walce, potrafił nawet wyobrazić sobie siebie na
polu, ale nigdy nie pragnął założenia rodziny. To zbyt poważne
zobowiązanie, a on nie chciał nikogo krzywdzić nieumiejętnością
życia we wspólnocie.
Odpowiadał jednak dziewczynie grzecznie, a na każdą jej próbę
wyciągnięcia go do tańca, oponował. Miał w końcu pilnować
Trevedica. Przez moment, dosłownie kilkanaście uderzeń serca,
swoją całkowitą uwagę poświęcił wymigiwaniu się od propozycji
córki cieśli. Tyle wystarczyło, by wykorzystał to młody mag,
który miał już dość bezczynnego czekania na kolejny dzień i
biernego poddawania się losowi. Szybko wyślizgnął się z objęć
węzła liny na swoim nadgarstku oraz wykorzystując tłum, jaki go
otaczał, wsiąknął pomiędzy sylwetki świętujących Ta'nehów.
Musiał odnaleźć Alberta i Mirenę. Musiał dowiedzieć się, czy
naprawdę są bezpieczni – tylko tyle się liczyło. A przy okazji
może poznać sekrety tego miejsca i sposób działania ich magii.
Przecież coś musiało być, coś, czego jeszcze nie rozumiał.
Wyminął zgrabnie tłum świętujących ludzi, którzy z chwili na
chwilę stawali się coraz głośniejsi. Przemknął obok kamieni
otaczających święte miejsce Ta'nehów i ruszył drogą do lasu,
mijając po drodze leżących na ziemi mężczyzn, bredzących coś
pod nosem. Bez dwóch zdań właśnie „łączyli się” ze
światem umarłych, pomyślał kąśliwie, zapadając się w połach
swojego futra. Odkąd oddalił się od ogniska, zaczął ogarniać go
chłód, noc nie rozpieszczała wysokimi temperaturami.
Z każdym kolejnym krokiem robiło się coraz ciszej. Zgiełk
zostawił za sobą, a przed sobą miał opustoszałą wioskę. Całe
szczęście, że potrafił świetnie odnaleźć się w terenie, bo w
głowie już stworzył sobie mapę, jak dostać się do długiego
domu. Z rozmów podsłuchał, że to właśnie tam znajduje się
Albert i Mirena, resztę zakładników przetrzymywano gdzieś indziej
– niestety, nie miał pojęcia gdzie. Ale może uda mu się uwolnić
rodzeństwo. Może dadzą radę stąd uciec, a wtedy...
Aż przystanął, kiedy usłyszał gwizdanie. Rozejrzał się, mając
przez moment nadzieję, że się przesłyszał. Serce zaczęło
łomotać mu w piersi niczym u wystraszonego zająca.
– No proszę, proszę. – Znał ten głos. Znał go dobrze i,
kurwa mać!, nie kojarzył mu się z niczym dobrym. Przełknął
ślinę, zastanawiając się, czy nie zacząć uciekać. Decyzję
podjął błyskawicznie, mężczyzna stał oddalony od niego o kilka
dużych kroków, istniała więc realna szansa na umknięcie mu. W
jednym ułamku sekundy jeszcze stał, a w drugim biegł już na
złamanie karku, dziękując wszelkim bóstwom za równą
powierzchnię ścieżki – teraz to była ostatnia rzecz, na którą
zwracałby uwagę i wystarczyłby tylko jeden większy kamień czy
wystający korzeń, a już leżałby na ziemi.
Nagle jednak poczuł, jak coś łapie go najpierw za ramię i zaraz
przygniata swoim ciałem do chłodnego, mokrego od powoli topiącego
się śniegu podłoża.
– Co? Myślałeś, że mi uciekniesz? – zarechotał Kavrem,
przyjaciel Vaadara, mężczyzna, który śmiał podnieść rękę na
Alberta. Nienawidził samego brzmienia jego głosu, a zapewne, gdyby
tylko mógł dostrzec jego twarz, znienawidziłby i ją. –
Książątko samo błąka się w lesie? – śmiał się, odwracając
Trevedica na plecy. – Wiesz, że to niebezpieczne? – Pochylił
się nad magiem, tak nisko, że jego ciepły, kwaśny oddech smagał
Elmarnakowi policzki. – Możesz natrafić na wygłodniałego wilka.
– Złapał go w stalowym uścisku za szczękę, przyglądając się
przez moment jego twarzy, po czym siłą wycisnął na wargach
młodzieńca pocałunek. Wdarł mu się językiem do ust, a dłonią
zaczął torować sobie drogę pomiędzy uda, żeby zaraz ścisnąć
jego krocze boleśnie.
– Puść...! – sapnął książę, usiłując się wyrwać. W
jego oczach pojawiły się mimowolne łzy, a w gardle pojawiła się
ciężka do przełknięcia gula, kiedy zdał sobie sprawę, co za
moment może się wydarzyć.
Nagle jednak ciężar Kavrema tak po prostu zniknął. Trevedic
zdążył tylko odetchnąć, kiedy z boku dobiegł go zduszony jęk i
seria mocnych uderzeń.
– Co ty, kurwa...?! – wrzasnął Kavrem, oddychając ciężko po
silnym ciosie w bok twarzy i kilku w brzuch.
– Jeszcze raz tknij coś, co jest moje, to zajebię jak psa!
Książę przełknął ślinę. Nigdy nie myślał, że na dźwięk
głosu Xahena poczuje tak olbrzymią, niosącą ukojenie ulgę.
Był bezpieczny. Przynajmniej na razie.
Coś czuję że T. Dostanie za swoje ta ucieczka . Albo wytłumaczy mu że chciał tylko sprawdzić sytuację że swoją rodziną .jesteś ciekawa co X wymyśli? Rozdział jak zawsze świetny. I czekam na kolejny. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNastępny prawdopodobnie za tydzień :)
UsuńDziękuję za rozdział
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejną część
Pozdrawiam Akira
T ma przejebane xD
OdpowiedzUsuńFajnie się czyta o tych kontrastach związanych z różnicami kulturowymi, przemyślenia Trevedica są ekstra i coraz bardziej ciekawi mnie szaman.
OdpowiedzUsuń