poniedziałek, 28 stycznia 2019

Rozdział 15. (Co z Oliwerem nie tak?)


To przedostatni rozdział. Postaram się spiąć i w jak najszybszym czasie domknąć ten projekt, bo i tak już długo czekacie. Z mojej strony należą się jedynie przeprosiny. To nie tak, że nie piszę. Przez ostatni czas wiele się u mnie działo, a ja skupiałam się tylko na nowym opowiadaniu, które, mam nadzieję, opublikuję w całości jakoś wiosną.
Dzięki za Waszą wytrwałość :) 

Pokażę ci swój świat

Wyjechaliśmy poza miasto, tak jak chciał Oliwer. Ja jednak wcześniej nawet nie podejrzewałem, że nasza podróż zajmie tak długo, bo zatrzymał samochód dopiero po czterdziestu minutach jazdy, gdzieś w samym środku lasu. Wcześniej, gdy przeciskaliśmy się przez niezbyt godne zaufania leśne drogi, nie zadawałem pytań. Nawet wtedy, kiedy straciliśmy sygnał z radia, nie wszczynałem paniki. Uznałem, że Oliwer wiedział, co robił. Był w końcu cholernym wilkołakiem, musiał mieć jakieś tam rozeznanie w terenie.

– Tu? – zapytałem, kiedy Oliwer wyłączył silnik. Odpowiedziało mi jedynie kiwnięcie głową.
Zwilżyłem wargi, rozglądając się dookoła. Za nami las, przed nami las i po bokach też las. Pięknie, Oliwer, gdybym nie wiedział, że jesteś popieprzony przez krew wilka płynącą w tobie, byłbym przekonany, że wywiozłeś mnie tu, aby poderżnąć mi gardło.
Oliwer bez słowa odpiął pas i wysiadł z samochodu. Przyglądałem mu się, jak zamyka oczy i wdycha rześkie powietrze. Uśmiechnąłem się mimowolnie na ten widok, w Oliwerze było coś przyjemnego, będącego mieszanką zwierzęcej drapieżności, ale zarazem i delikatności. Nie czekając dłużej, również wysiadłem z samochodu i spróbowałem wczuć się w klimat tak, jak zrobił to Oliwer.
Ale dla mnie las wciąż był tylko lasem – masą drzew, grzybów, mchów, no i oczywiście robactwa. Nic ciekawego, zdecydowanie preferowałem miejskie krajobrazy.
– Jak mieszkaliśmy na Mazurach, często znikałem na kilka dni – powiedział nagle Oliwer. – Szwendałem się wtedy po lasach – wyjaśnił, na co ja kiwnąłem głową i wcisnąłem dłonie w kieszenie dżinsowej kurtki. Zadrżałem, gdy ogarnęło mnie chłodne powietrze. Niebo zaczynało powoli zachodzić szarością, a jesienne powietrze nasiąknięte zapachem mokrych liści i ściółki leśnej z każdą chwilą wydawało się oziębiać.
– I co wtedy robiłeś? – zapytałem, bo naprawdę trudno było mi sobie wyobrazić, co takiego można byłoby robić przez kilka dni w lesie.
– Różne rzeczy – odpowiedział, a ja, mimo że skupiłem na nim całą swoją uwagę, wymacałem w kieszeni coś podłużnego. Zmarszczyłem brwi, żeby zaraz wyciągnąć z niej mały, papierowy pakunek. – W lesie naprawdę wiele się dzieje.
Spojrzałem na swoją dłoń, w której znajdował się skręt. Zmarszczyłem brwi, usiłując przypomnieć sobie, co takiego robił w mojej kieszeni, gdy przypomniałem sobie długie, wczesnowiosenne wieczory spędzane ze znajomymi z liceum. Musiałem o nim zapomnieć. Zerknąłem na Oliwera z zastanowieniem, ale zaraz znowu wcisnąłem blanta do kieszeni – Oliwer nie pił alkoholu, więc maryśki pewnie też nie palił.
– Wiele? – zapytałem z niezrozumieniem i obszedłem samochód. – Na przykład parzące się jelenie i ruchające zające? – zakpiłem, stając tuż przed Oliwerem. Ku mojemu zdumieniu, ten kiwnął głową. Wybałuszyłem oczy, zastanawiając się, czy to ten moment, w którym powinienem uciekać, bo mój chłopak okazał się psychopatą podglądającym zwierzęta w trakcie spółkowania.
– Ale ciekawiej jest później, gdy nadchodzi moment, w którym łania się cieli – powiedział spokojnie, patrząc mi w oczy. – Nasze szczenięta w chwili narodzin są bezbronne. Ludzkie dzieci też. Dopiero po kilku latach dojrzewamy do tego, aby móc cokolwiek zrobić bez pomocy matek. Cielak łani już po kilku chwilach staje na nogi i jest w stanie uciekać – mówił, a ja patrzyłem na niego całkowicie zahipnotyzowany. Oczywiście nie dlatego, że jarały mnie jeleniowate porody, po prostu Oliwer, kiedy to mówił, wydawał się być autentycznie przejęty. To naprawdę był jego świat.
Nie wytrzymałem. Złapałem go i w przypływie chwili wycisnąłem mu na ustach przeciągły pocałunek. Oliwer zamruczał gardłowo, na co po moich plecach przebiegły przyjemne dreszcze. Cholera, mógłby tak mruczeć cały czas, a ja doszedłbym od samego wsłuchiwania się.
– Czekaj – sapnął, odsuwając mnie od siebie. – Przejdźmy się – nalegał, a ja wydąłem wargi z niezadowoleniem.
– Okej – burknąłem, chociaż jedyne na co miałem ochotę to wciśnięcie Oliwera na tylne siedzenie jego samochodu... Szlag, mógłbym się nawet poświęcić i zrobić to na ziemi, żeby mój wilkołak mógł się poczuć bliżej natury. – Więc, co robiłeś, gdy oglądałeś cud narodzin? Porywałeś biedne cielątko, jak na złego wilka przystało? – zapytałem, oczywiście żartem. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że żarty owszem, były fajne, jednak nie miały racji bytu przy Oliwerze. – Nie mów mi tylko, że tak – powiedziałem autentycznie przerażony.
Oliwer wzruszył ramionami.
– Nie porywałem – odparł spokojnie i oczywiście szczerze. – Czasem tylko goniłem. Fascynowało mnie to, że takie młode, chwilę po urodzeniu, było w stanie naprawdę szybko biegać. Matka też – dodał, nie patrząc na mnie.
Szliśmy ledwo co wydeptaną dróżką, prosto w objęcia mgły, unoszącej się nad ziemią. Zadrżałem mimowolnie, bo scena przypominała mi kadr rodem z horroru. Ba, nawet byłem z istotą rodem z horroru. Wszystko się więc zgadzało.
– A polowałeś na zwierzęta? – zapytałem w przypływie ciekawości. Milczenie Oliwera podpowiedziało mi jednak, że wcale nie chciałem pytać. Jęknąłem ciężko. – Nic nie mów. Wolę nie słyszeć tego na własne uszy – burknąłem.
– To przecież normalne.
– Zabijanie nie jest normalne – uciąłem, na co Oliwer posłał mi kpiące spojrzenie.
– A mięso w supermarketach jest? Czy twoim zdaniem urosło na drzewach?
Ała. Trafnie.
– Ale ja niczego nie zbiłem – prychnąłem, dobrze wiedząc, że jeszcze bardziej zakopuję się w swojej hipokryzji. Ale cóż, Oliwer był szczery do bólu, a ja śmierdziałem hipokrytą.
– Bezpośrednio nie – przyznał mi rację. – Pośrednio już tak.
– Dobra. – Westchnąłem ciężko, uznając, że tu powinniśmy już zakończyć. – Może i masz rację, ale i tak uważam że... – Nie dokończyłem. Oliwer nagle wyciągnął rękę, zatrzymując mnie w miejscu. Spojrzałem na niego zaskoczony. – Co jest?
– Kilka metrów dalej jest locha z młodymi – powiedział, patrząc przed siebie. Powiodłem więc w tamtą stronę spojrzeniem, ale przez ciemność i mgłę nic nie mogłem dostrzec.
– Serio?
– Mhm, lepiej wróćmy. Nie denerwujmy jej, jakby się na nas rzuciła, musiałbym jej zrobić krzywdę – wyjaśnił, a po moich plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
Więcej zachęcać do powrotu mnie nie musiał. Zaraz odwróciłem się na pięcie i czym prędzej pognałem w stronę samochodu, wciąż nie mając pojęcia, jak Oliwer mógł uważać las za coś fascynującego.
Niczym na zawołanie znów wymacałem w kieszeni jointa. Wyciągnąłem go i kiedy byliśmy już przy samochodzie, przysunąłem dłoń ze skrętem Oliwerowi pod nos.
– Co czujesz? – zapytałem. Oliwer zerknął na mnie zdezorientowany, ale zaraz niuchnął blanta.
– Marihuanę – odpowiedział niemal od razu.
– Więc wiesz co to? – zdziwiłem się. Kiwnął głową. – A paliłeś kiedyś? – Znów kiwnął głową. Cholera, nie spodziewałem się tego! – A lubisz? – Kolejne kiwnięcie. Szczęka niemal opadła mi do samej ziemi. Jeśli wiedziałbym wcześniej, że Oliwer nie miał nic przeciwko trawce, zaraz bym to przecież wykorzystał! – A alkoholu to nie chcesz! – zarzuciłem mu, zupełnie jakby niepicie alkoholu było potężnym grzechem... cóż, w Polsce to może i tak.
– Alkohol śmierdzi.
– Marihuana też nie pachnie jakoś pięknie. – Przewróciłem oczami, ale nie miałem zamiaru narzekać, bo już szukałem po kieszeniach kurtki zapalniczki.
– Uwierz mi, jest spora różnica – odpowiedział, żeby zaraz podsunąć mi pod zapalniczkę. Przez chwilę zastanowiłem się, dlaczego ją przy sobie nosił, jednak szybko o tej kwestii zapomniałem. – Zresztą, to wydaje się być...
– Bardziej naturalne? – dokończyłem i uśmiechnąłem się szeroko, kiedy Oliwer kiwnął głową. Szybko zaczynałem łapać jego tok myślenia. Wbrew pozorom, wcale nie był jakiś bardzo pokrętny. – To zrozumiałe, w końcu to zielsko – mruknąłem, wsuwając koniuszek blanta między usta, żeby zaraz podpalić jego drugą stronę. Zaciągnąłem się głęboko cierpkim dymem i zatrzymując go w płucach, przysunąłem się do Oliwera. Zielone oczy popatrzyły na mnie z niezrozumieniem, a ja bez słowa pochyliłem się do jego ust, łapiąc jednocześnie wolną ręką za brodę, żeby uchylić mu wargi. Wypuściłem gęsty obłok THC, żeby chwilę później pocałować Oliwera mocno, choć trochę chaotycznie.
Pomruk, jaki wydobył się z jego gardła, zjeżył mi włosy na karku, a gdy silne ręce objęły mnie w pasie, doszedłem do wniosku, że mogłyby mnie już nigdy nie puszczać. Paradoksalnie w tym momencie czułem się niezwykle bezpieczny, a znajdowałem się przecież w samym środku ciemnego lasu.
– Masz – wysapałem, kiedy udało mi się odsunąć od Oliwera. Przysunąłem mu skręta do ust. – Zajmijmy się paleniem – stwierdziłem i gdy tylko pozbyłem się blanta z rąk, momentalnie się nimi objąłem. Co jak co, ale jesień powoli miała się ku końcowi, więc i pogoda nie rozpieszczała, w szczególności po zmroku.
– Zimno ci – zauważył Oliwer, kiedy (całkiem sprawnie) zaciągnął się używką. Wzruszyłem ramionami, ale mimowolnie przysunąłem się do niego tak blisko, że aż czubki naszych butów się ze sobą zetknęły. – Wejdźmy do samochodu – zaproponował, a ja nie miałem zamiaru oponować. Raz, że faktycznie było cholernie zimno, a dwa, że odkąd tu przyjechaliśmy z tyłu głowy kołatał mi się całkiem ciekawy pomysł związany z tylną kanapą Oliwerowego golfa.
Bez słowa ruszyłem więc do pojazdu i wpakowałem się na siedzenie. Oliwer, zanim wsiadł zaraz za mną, najpierw podał mi jointa, który wymagał już ponownego podpalenia. Odebrałem go z najwyższym namaszczeniem, ciesząc się w duchu, że całkowicie o nim zapomniałem. Oczywiście zdążył już przez to ponad pół roku zwietrzeć, ale wciąż wywoływał przyjemne skutki, które zaczynałem powoli odczuwać. Zawsze byłem wrażliwy na takie używki i odkąd pamiętam szybko mnie łapały.
Oliwer wreszcie znalazł się tuż obok mnie. Drzwi zamknęły się z głośnym trzaskiem, odgradzając nas od zimnego, nieprzystępnego lasu. Siedzieliśmy ramię w ramię, noga przy nodze, a mój lekko upalony umysł zaczął podsuwać mi coraz to śmielsze obrazy. Oliwer popatrzył na mnie z bliska, a ja nie myśląc wiele, wcisnąłem mu filtr między wargi, wgapiając się jednocześnie w jego duże, błyszczące w ciemności oczy.
Właśnie, błyszczące. Już kiedyś to zauważyłem, teraz jednak wiedziałem, że to wcale nie dzieło mojej działającej na najwyższych obrotach wyobraźni. Oczy Oliwera naprawdę błyszczały w ciemności.
Podpaliłem jointa, a Oliwer zaciągnął się nim powoli, żeby po chwili w ciasna kabina samochodu wypełniła się gęstym dymem.
– Palimy po studencku? – zapytałem, niby przez przypadek ocierając się o niego kolanem. Oliwer posłał mi nierozumiejące spojrzenie, a ja już nawet nie musiałem dalej drążyć. Oczywiście, że nie miał pojęcia, o czym mówiłem, mimo że chwilę temu mu to zaprezentowałem. Uśmiechnąłem się niemal diabolicznie i szybko pociągnąłem już ledwo co żarzącego się skręta, żeby zaraz ponownie złapać Oliwera za brodę. Uchyliłem jego usta, a następnie, patrząc mu cały czas w oczy, przytknąłem delikatnie swoje równie uchylone wargi do jego, aż wreszcie wydmuchnąłem w nie dym.
Widziałem zniecierpliwienie odbijające się na twarzy Oliwera, nie mogłem jednak się długo nim rozkoszować, bo już po chwili przyciągnął mnie do siebie stanowczym, niemal władczym ruchem i zaczął całować. Mocno, agresywnie, niemalże zwierzęco. Sapnąłem, czując się przyjemnie lekko, ale nawet nie próbowałem nadążyć za pocałunkiem. Oliwer przycisnął mnie do oparcia kanapy, a jedna z jego dłoni, nawet nie wiem kiedy, znalazła się pod moją koszulką, zaczynając nerwowymi ruchami przesuwać się po gołej skórze. Raz po raz wstrząsały mną dreszcze, a gdy Oliwer usiadł na moich kolanach, wszystko przestało mieć znaczenie.
Blant gdzieś zniknął. Najprawdopodobniej upadł na podłogę i, dzięki ci Panie Boże, zapewne zdążył się przed tym całkowicie zgasić, bo mielibyśmy poważny problem. Objąłem szyję Oliwera, który właśnie siłował się z moją kurtką. Pomimo ograniczonego miejsca, a co za tym idzie, pola do manewrów, nadzwyczaj szybko zostałem pozbawiony najpierw kurtki, a później w ślad za nią poszły też i spodnie, które Oliewer zsunął mi do samych kostek. Leżałem już wyłożony na kanapie, nie orientując się nawet, jak i kiedy zmieniliśmy pozycję, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Liczył się tylko mocny, męski dotyk Oliwera, jego chaotyczne, wciąż niedoświadczone, chociaż cholernie seksowne ruchy i stan upalenia, który zapewne czynił wszystko jeszcze bardziej efektownym.
Nie mam pojęcia, jakie dźwięki z siebie wydawałem, kiedy Oliwer zaczął zsuwać się pocałunkami wzdłuż mojej klatki piersiowej na brzuch, a następnie podbrzusze. Całe szczęście, że znajdowaliśmy się w samym środku lasu, bo pewnie mój głos niósł się na długie kilometry, ale Oliwerowi chyba wcale to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, wydawał się jeszcze bardziej nakręcony.
Kiedy wziął moją męskość w ustach, dosłownie zobaczyłem gwiazdy. Marihuana działa cuda, serio, bo nagle przede mną rozpostarły się przeróżne galaktyki. Już wiem, co ćpają wszyscy bohaterowie harlequinów.
– Boże... rany... Oliwer – sapałem, zaciskając dłoń na jego rudej burzy włosów. Zapewne to nie było moje najlepsze obciąganie w życiu, ale trawka naprawdę zmieniała rzeczywistość, bo w tamtym momencie dałbym sobie wszystkie kończyny uciąć, byleby tylko jeszcze kiedyś powtórzyć to zbliżenie.
– Zerżnij mnie – wychrypiałem, gdy balansowałem już na granicy spełnienia. To wystarczyło, żeby Oliwer odsunął się ode mnie i obdarzył zdziwionym, rozpalonym spojrzeniem.
– Powtórz to – zażądał, na co pod skórą przebiegły mi elektryzujące dreszcze. Przełknąłem ślinę, czując jak robi mi się jeszcze goręcej.
Gdybym wiedział, że wilkołaki są tak cholernie seksownymi partnerami w łóżku (nawet jeśli są niedoświadczeni), to już wcześniej zacząłbym wierzyć we wróżki i skrzaty.
– Zerżnij mnie – powiedziałem już znacznie głośniej, nie odrywając spojrzenia od zielonych oczu. Tyle wystarczyło, by Oliwer wydał z siebie zwierzęce sapnięcie, a następnie pozbył się ograniczających moje ruchy spodni, które wciąż znajdowały się w okolicach kostek. Zadarł moje nogi wysoko, splunął obficie na dłoń, a następnie zaczął rozcierać to pomiędzy pośladkami. I, jak Boga nie kocham, nie było to ani trochę obrzydliwe. Pewnie zareagowałem jękiem, ale w tamtym momencie moją głowę wypełniła pustka.
Oliwer rozciągał mnie przez jakąś chwilę i prawdopodobnie zrobił to nieumiejętnie, bo gdy wszedł we mnie (bez żadnego zabezpieczenia, sic!), bolało. Ale kto by się przejmował bólem, kiedy miało się nad sobą tak seksownego zmiennokształtnego, prawda? Nawet gdy w pewnym momencie ten zmiennokształtny pokrył się większym owłosieniem, a paznokcie u dłoni zmieniły się w pazury (nieco creepy, wiem), wcale mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, w cholernie osobliwy sposób dodało pikanterii. Szkoda, że nie pomyślałem w ten sposób kilka dni temu, kiedy Oliwer niemal całkowicie zmienił się w wilka podczas naszego pierwszego zbliżenia.
Doszedłem pierwszy, oznajmiając to, a jakże, niesamowicie głośnym stęknięciem. Oliwer za to wydał z siebie jedynie warknięcie, któremu towarzyszyło rozlanie się – nie ma co ukrywać – przyjemnego, lepkiego ciepła w moim wnętrzu. Chwilę patrzył na mnie z góry, a okulary osunęły mu się na sam czubek nosa. Trwaliśmy tak przez kilka chwil, oświetlani jedynie przez nikły blask księżyca, gdy nagle zobaczyłem na jego twarzy zarys uśmiechu.
Wstrzymałem oddech, bo, jak już wspominałem, uśmiech u Oliwera był cholernie seksowny... i uroczy, ale po tym, co wyprawiał ze mną jeszcze chwilę temu, bardziej pasowało tu pierwsze określenie.
– I jak? – zapytałem, nieco spłoszony, że odpowiedź mogłaby mnie rozczarować.
– Dobrze – powiedział zaraz, po czym pocałował mnie w czoło.
Tak, w czoło.
Otworzyłem szeroko oczy, czując mocny uścisk w okolicy piersi. To nie było ani trochę erotyczne. Było po prostu... rozczulające i rozgrzewające od środka w ten całkowicie nieseksowny sposób. Sprawiało, że po prostu poczułem się dla Oliwera kimś ważnym.
– Myślisz, że wystraszyliśmy wszystkie dziki w okolicy? – zapytałem z rozbawieniem, dopiero teraz przypominając sobie o tamtym przeklętym świniaku. Oliwer, ku mojemu zdziwieniu, zaśmiał się.
– Myślę, że wystraszyłeś wszystkie dziki w promieniu kilkudziesięciu kilometrów – zażartował, a ja jednocześnie zanotowałem, że trzeba Oliwerowi podawać więcej trawki. Maryśka, jak widać, świetnie działa na wilkołaki.
– Dzięki – parsknąłem, ale nie mogłem się nie zaśmiać.
Było idealnie. I to nie dlatego, że paliliśmy. Naprawdę po raz pierwszy w życiu czułem, że jestem w odpowiednim miejscu.
Wychyliłem się jeszcze i musnąłem usta Oliwera, po czym, nie kryjąc się z wesołością, zapytałem:
– Wracamy? Możesz dzisiaj nocować u mnie.
Oliwer odsunął się i kiwnął głową, po czym zaczął podawać mi moje części garderoby. Momentalnie zorientowałem się, że byłem jedynym, który się ich pozbył. Oliwer, łaskawiec, pozostawił mi jedynie bluzę.
Drań jeden.
Całkiem seksowny drań, trzeba nadmienić, cholera.

5 komentarzy:

  1. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że mogłem przeczytać kolejny rozdział tej historii. Wielka szkoda, że przedostatni,ale trzymam kciuki za wielki finał ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nareszcie! Codziennie wychodziłam i sprawdzałam czy jest rozdział i w końcu się doczekałam. Mam nadzieję, że to opowiadanie, jak i Mcdonald zostaną skończone w najbliższym czasie.
    Życzę weny i czekam dalej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za kolejny rozdział. Nie mogłam się go doczekać. Weny i czekam na wwięce
    Akira

    OdpowiedzUsuń
  4. Spóźnione KOCHAM CIĘ!!!!!!!!!! I ich też KOCHAM!!! Dzięki tobie kocham cały świat!!!

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.