Mam nadzieję, że tym rozdziałem nikogo nie rozczaruję i "Gówniarz" dalej będzie się Wam tak podobać, jak wcześniej. :)
Sprawdzała Ekucbbw.
Kundle
Uśmiechnął się pod nosem, przyglądając się jakiemuś
chłopakowi z niezwykle wyłupiastymi oczami. Przerzucił zdjęcie i
aż parsknął pod nosem. Jak można mieć takie oczy?, zapytał
samego siebie i pokręcił z rozbawieniem głową. Zawsze go te
wszystkie pedałki na Fellow bawiły, wiły się na tych fotkach,
pozując w dziwacznych pozycjach z wyraźną nadzieją, że
zainteresują sobą jakiegoś dzika, który zdecyduje się ich
porządnie wyruchać. Sam założył sobie tam konto jedynie z
ciekawości, lubił obserwować śmiesznych ludzi, a na Fellow takich
nie brakowało.
Wyciągnął nogi przed siebie i zerknął jeszcze na zegarek, który
wskazywał równo piętnaście minut po dwudziestej pierwszej. Chyba
po raz pierwszy w życiu to Błażej był spóźniony, a nie on.
Siedział na krawężniku przy kamienicy, w której mieszkał, i już
od kwadransa wypatrywał Pacuły. Tego jednak jak nie było, tak nie
było, ulica świeciła pustkami, tylko co jakiś czas przebiegał
gdzieś bezpański kot, a z mieszkań słychać było roznoszące się
po okolicy odgłosy rozmów i kłótni.
Miał być, kurwa jasna, o dwudziestej pierwszej!, zirytował się
czekaniem i przerzucił osobę na Fellow, bo wyłupiastooki Radek już
go nie bawił. Kiedy na ekranie pojawiła się dobrze znana mu twarz,
aż zagryzł wargę. Już nie raz natrafiał na ten profil, Maciej co
chwilę przewijał się w tej aplikacji. Nigdy jednak nie wszedł w
żadną interakcję z nim, lubił po prostu przyglądać się
Wyszyńskiemu, który na zdjęciach prezentował się równie dobrze
co w rzeczywistości. Śmieszył go jednak fakt, że ktoś taki jak
Maciej miał tu konto. Szedł z duchem czasu, chciałoby się
powiedzieć. Kurczowo trzymał się trendów, jakie akurat panowały
w światku gejowskim i był naprawdę bardzo autentyczny w tym swoim
gejostwie. W końcu teraz każdy pedał miał Fellow, każdy ubierał
się w Zarze i absolutnie każdy słuchał Marii Peszek. Jeżeli
Filip kiedyś się dowie, że Wyszyński wypełniał również ten
ostatni punkt, chyba udławi się własnym śmiechem.
Wreszcie dostrzegł na końcu ulicy reflektory samochodu. Podniósł
się ze swojego okupowanego od ostatnich piętnastu minut krawężnika,
wcisnął telefon do kieszeni, blokując go wcześniej i poczekał,
aż zielony, zdezelowany golf dwójka podjedzie bliżej. Wciąż się
zastanawiał, dlaczego Błażej nie wymienił sobie jeszcze pojazdu;
miał kasę, nie musiał bujać się w tym aucie, które lata swojej
świetności dawno miało za sobą. Odpowiedź była całkiem prosta
i – jak uważał Filip – niezwykle zabawna. Pacuła po prostu
przywiązywał się do przedmiotów. Ten wielki facet handlujący
narkotykami tak przyzwyczajał się do rzeczy, że nie potrafił
później się ich pozbywać.
Był jednak jeszcze jeden przedmiot, który, podobnie jak stary golf
dwójka, zaskarbił sobie odpowiednie, dość wysokie miejsce w
piramidzie sentymentów Błażeja. Był nim oczywiście Filip, który
już nawet nie łudził się, że dla Pacuły był czymś innym niż
jakiś obiekt czy rekwizyt. Ich układ był dość specyficzny i
opierał się na wzajemnym czerpaniu korzyści, więc nawet nie miał
do mężczyzny żadnych pretensji.
– Już myślałem, że nie przyjedziesz – warknął, wsiadając
do pojazdu i zatrzaskując za sobą mocno drzwi. Doskonale wiedział,
że te czasem po prostu nie zaskakiwały, trzeba było więc z całej
siły nimi walnąć, żeby nie otworzyły się w trakcie drogi.
– Sorry, musiałem ogarnąć wszystko z mieszkania – mruknął
Błażej, zerkając na swojego partnera krótko. – Jedziemy do
Łysego. Będziesz mieć dzisiaj robotę – oznajmił, na co Filip
zmarszczył brwi.
– Stały klient? – zapytał, jednak już nie dostał odpowiedzi.
Błażej czasem, gdy dochodził do wniosku, że już więcej nie chce
mu się mówić, po prostu milknął. A nic tak Wilczyńskiego nie
wkurzało, jak lekceważenie. Aż miał czasem ochotę oklepać mu tę
kwadratową mordę. Całe szczęście jednak, że wtedy do głosu
dochodziły myśli rozsądku. Gdyby taki Pacuła mu oddał, mógłby
mieć problemy, żeby pozbierać się z ziemi. Lepiej więc nie
prowokować zwierzęcia.
***
Mieszkanie Łysego w niczym nie przypominało przestrzeni, w której
dałoby się żyć. Wszędzie walały się jakieś opony wydające
nieprzyjemny, chemiczny zapach gumy, który dopełniał smród płyt
sklejkowych, z jakich wykonano prowizoryczne meble. Małe,
przybrudzone okno z wyświechtaną firanką zapewne za dnia nie
przepuszczało zbyt wiele światła do pomieszczenia, a już w
przedpokoju piętrzące się w każdym kącie kartony utrudniały
przejście do salonu (o ile w ogóle tak można było nazwać
złomowisko, jakie Łysy zrobił z tego pomieszczenia). Na dodatek
masa kurzu unosząca się w powietrzu sprawiała, że Filip jako
alergik ledwo co oddychał. Już po pięciu minutach pobytu w
mieszkaniu miał zawalone zatoki i mocno przekrwione oczy. Pożałował,
że nie wziął ze sobą inhalatora. Co prawda dawno go nie używał,
nie miał nawet pewności, czy by się nie zatruł, w końcu kto by
pilnował daty ważności. Jednak musiał przyznać, za inhalator
oddałby teraz naprawdę bardzo dużo.
Kiedy weszli do salonu, nie ściągając nawet obuwia, no bo i po co,
większego bagna i tak tu nie naniosą, Łysy powitał ich siedząc
przy stole i zwijając skręta. Wilku aż sapnął z niechęcią; nie
przepadał za tym gościem. Ciężko spotkać kogoś głupszego.
– Siema – przywitał się z nimi Marko, czyli inaczej Tomek
Marczyński. I o ile Łysy w oczach Filipa był tylko głupim,
niegroźnym, faktycznie łysym nieudacznikiem, o tyle Marko był
naprawdę ciężki do strawienia. Swoją drogą, Wilczyński zawsze
uważał, że zamiast ksywy „Marko” wszyscy jak jeden mąż
powinni zwracać się do niego „świstak”. Tak dużych górnych
jedynek jeszcze u nikogo nie widział. Na dodatek Tomek niemożliwie
przez nie seplenił, słuchanie go było istną katorgą dla uszu
Filipa, którego zawsze denerwowało niewymawianie „r”, co tu
dopiero mówić o tak sporej wadzie jak u Marko.
Duże zęby to niestety nie jedyny problem. Tomek cierpiał na
przerost ego, chciał dowodzić zawsze i wszędzie, i najlepiej
każdym. Całe szczęście, że Błażej miał równie dominujący
charakter, więc Marko jak na razie mógł tylko sobie cicho warczeć
(albo raczej świstać) pod płotem.
Oprócz Marko i Łysego w pokoju był jeszcze Grzechu i Sławek. Ten
pierwszy w niczym Filipowi nie przeszkadzał, ot, spokojny
dwudziestoparolatek, który tylko chciał sobie dorobić. Wilku nie
miał z Grzesiem wiele do czynienia, on sam chyba chciał ograniczyć
kontakty z nimi do minimum. Ani Błażej, ani Wilczyński niezbyt
wiele o nim wiedzieli – tylko tyle, że opiekował się swoją
młodszą siostrą i że to dla niej zaczął bawić się w hodowanie
u siebie w mieszkaniu zielska. Inaczej ciężko byłoby mu zarobić
na utrzymanie dziewczyny. Teraz siedział przy kuchennej wadze,
ważąc to, co urosło mu w doniczkach i rozdzielając na porcje, by
później zawinąć je w folię aluminiową.
Oczywiście gram nigdy nie był tym gramem, o którym mówiło się
klientowi. Czasem coś od siebie dołożyli, by wydawało się tego
więcej, czasem coś odjęli i wmawiali tym głupszym, że wszystko
jest w porządku. Na tym biznesie trzeba było umieć zarobić, a
przekręty przeszły już do dnia codziennego. Każdy kombinował,
jak mógł, by dostać od klienta jak najwięcej za jak najmniejsze
koszty.
A Sławek... no właśnie, Sławek. Filip do dzisiaj nie potrafił
rozgryźć tego faceta. Z jednej strony wydawał się całkiem spoko,
robił, co do niego należało i nie narzekał, ale z drugiej...
Wilku miał wrażenie, że jest cholernie fałszywy. Tylko czekał,
aż ktoś straci czujność, by zaraz obrócić to na swoją korzyść.
I co najważniejsze, Sławek był chyba jedyną osobą, która
wiedziała o nim i o Błażeju, co stawiało ich w nieco patowej
sytuacji. Wszystko ratował fakt, że spotkali się kiedyś w dość
jednoznacznej sytuacji, mianowicie w darkroomie, więc Sławek nie
był tu na wygranej pozycji. Na razie siedział cicho, w końcu sam
był pedałem i sam miał dużo do stracenia.
– Macie już gotowe? – zapytał Pacuła, przyciągając sobie pod
tyłek skórzany, poprzecierany puf.
– To już można brać – powiedział Grzesiu lakonicznym tonem,
wskazując na srebrne zawiniątka, jakie leżały na stole.
– Wilku idzie do tego nowego? – zapytał Świstak, jak zwykle
ledwo co wypowiadając słowa.
– Mhm, tak będzie najlepiej – odparł Błażej i sięgnął do
kieszeni po paczkę papierosów. – Z tego, co wiem, to niegroźny
chłopak, który chciał trochę zielska na imprezę. Poradzisz sobie
– dodał, zwracając się już bezpośrednio do Filipa. Wilczyński
prychnął i założył ręce na piersi, marszcząc z niezadowoleniem
brwi.
– No pewnie, że sobie poradzę – warknął, mierząc Błażeja
zirytowanym spojrzeniem. Nienawidził, gdy Pacuła traktował go tak,
jakby pierwszy raz miał styczność z tym biznesem.
– Ja wezmę dzisiaj trochę więcej. Kumpel chciał – odezwał
się Sławek.
– Ale żadnych zniżek – powiedział Błażej grobowym tonem,
mierząc go tak nieustępliwym spojrzeniem, że pewnie nawet Filip
poczułby się pod nim nieswojo. Pacuła, gdy chciał, bywał
naprawdę przerażający, właśnie dlatego nadawał się do tej
roboty i utrzymywał wszystko w ryzach. Był urodzonym przywódcą. –
Bo sam będziesz łożyć ze swojego portfela. – Sławek tylko
kiwnął głową i już się nie odezwał. Na moment nastała cisza,
dopóki Łysy nie wstał do swojego ustawionego na parapecie laptopa
i nie puścił jakiegoś bardzo niszowego rapu.
Wilku aż miał ochotę jęknąć, Łysy miał naprawdę kiepski
gust, jeżeli chodziło nie tylko o muzykę, ale także o słowa do
niej. Pewnie niektórych zwrotów nawet nie potrafił zrozumieć,
stąd te gówna, które im za każdym razem puszczał.
Siedzieli tak jeszcze chwilę, od czasu do czasu wymieniając jakieś
uwagi, paląc papierosa za papierosem i popijając to piwem, gdy do
mieszkania wszedł ktoś jeszcze. Filip wychylił się na kanapie,
którą okupywał, by zajrzeć do przedpokoju, a gdy zobaczył niską,
pulchną, farbowaną na czarno dziewczynę, aż uśmiechnął się
pod nosem.
Jest i ona. „Dupa” – jak sam Łysy na nią mówił – jakich
mało. Zaskakujące, jak bardzo pasowała do swojego faceta;
uzupełniali się, niestety jednak nie w zasobach inteligencji, bo
tego im obu brakowało.
– Weronika jest w ciąży? – zapytał Filip, dostrzegając lekkie
wybrzuszenie rysujące się pod jaskraworóżową koszulką ze złotym
nadrukiem „D&G”.
– Ano – odezwał się Łysy i roześmiał rechotliwie. – Nie
pierdolcie, że nie mówiłem. – Rozejrzał się po nich, a Błażej
wzruszył ramionami, niezbyt zainteresowany osiągnięciami Łysego w
zapładnianiu kobiet. – Werka, cho tu! – ryknął.
– No idę, buty ściągnę – odkrzyknęła, a Filip jeszcze raz
rozejrzał się po brudnym pomieszczeniu. Jeżeli mieli zamiar tutaj
wychowywać tę przyszłą umysłową amebę, którą Wera zaraz
powije, to trochę współczuł nienarodzonemu pierwotniakowi. No,
ale z drugiej strony nie jego sprawa, najważniejsze, że sam miał
swój czysty pokój, a to, w jakich warunkach żyli inni, niezbyt go
obchodziło. – Siema – rzuciła do wszystkich, kiedy stanęła w
progu. Wilku od razu na nią spojrzał, dochodząc do wniosku, że to
całe gadanie o pięknie kobiet w ciąży w przypadku Weroniki miało
niewiele wspólnego. Dziewczyna wyglądała gorzej niż zawsze, włosy
miała tak tłuste, jakby nie myła ich przez tydzień, twarz jej
jakoś tak zmizerniała (ale pomarańczowy fluid dobrze się jej
trzymał), wyglądała na naprawdę bardzo zmęczoną życiem. Z
drugiej strony co się dziwić, musiała na co dzień znosić Łysego.
– Kurwa, ja wam mówię, praca na rybnym to masakra – prychnęła,
siadając na kanapie.
– W rybnym teraz pracujesz? – zapytał Grzechu, nie odrywając
się od swojej roboty.
– Na dziale w Realu – dodała i sięgnęła po paczkę
papierosów, jaka leżała na stole. Nie przejmując się swoim
brzuchem i tym, co się w nim rozwijało, wyciągnęła jednego
szluga i odpaliła. – Zimno w chuj, a ludzie tak wkurwiający, że
aż miałam ochotę niektórych zapierdolić.
– Prawdziwa matka-tygrysica – rzucił Filip, nie mogąc się
powstrzymać od komentarza.
– Ano, mój koteczek! – odezwał się Łysy, nie wyłapując
ironii, i zanosząc się śmiechem.
***
Maciej wyskoczył z samochodu, czując jak serce łomocze mu w
piersi, a krew aż szumi w uszach. Miał wrażenie, jakby ktoś go
czymś ogłuszył, jakby nagle znalazł się w całkowicie obcym
miejscu, zdezorientowany i rozkojarzony. Kiedy na białej masce
swojego audi dostrzegł krew, poczuł ogromne mdłości. Irytujące
szumy, jakie słyszał, zamieniły się w piszczący, głośny
dźwięk, a strach ścisnął jego gardło.
Zabił kogoś? Jakieś dziecko?
Zrobił krok do przodu, a kiedy dostrzegł sporą plamę krwi na
samym środku ulicy, a w niej drżącego w konwulsjach kundla, poczuł
tak ogromną ulgę, że aż się zachwiał. W końcu przez chwilę
naprawdę był niemal przekonany, że potrącił jakiegoś bachora. A
mimo wszystko lepiej zabić psa niż dziecko.
– Ja pierdolę – przeklął, wzdychając przy tym z ulgą i
obiecując sobie, że to był ostatni raz, kiedy interesował się
telefonem, a nie drogą. Podszedł bliżej do maski swojego pojazdu i
uważnie ją obejrzał. Całe szczęście, że prócz dość
makabrycznie wyglądającej krwi na białym lakierze, nic więcej tu
nie było. Żadnych wgnieceń, jedynie jego zderzak trochę
ucierpiał, kundel nie był wcale taki mały.
Dopiero kiedy upewnił się, że z jego samochodem wszystko w
porządku, spojrzał na psa. Zwierzę popiskiwało cicho pod nosem,
oddychając przy tym ciężko.
I mimo że Maciej nigdy nie lubił psów (kotów tym bardziej),
momentalnie poczuł się winny. To był tylko głupi, niczemu winny
kundel, dość brzydki, z biszkoptową – teraz ubrudzoną krwią –
sfilcowaną sierścią. Trochę w typie teriera, ale takiego naprawdę
wyrośniętego. Gdyby wstał, sięgałby Maciejowi trochę powyżej
kolana.
– Ty głupi psie – warknął pod nosem i odwrócił się.
Podszedł do swojego pojazdu, a następnie otworzył drzwi od strony
pasażera. Znalazł tam tylko swój szary kardigan, ale szybko
doszedł do wniosku, że lepiej poświęcić tę tanią bluzę z Zary
(czyli nawet jakoś szczególnie nie byłoby mu żal marki, bo mógłby
mieć takich na pęczki), niż swoją kremową, skórzaną tapicerkę
w samochodzie. Podszedł do zwierzęcia i ze swetrem w ręku kucnął
nad nim. Momentalnie uderzył go nieprzyjemny zapach stęchłej psiej
sierści pomieszany z metalicznym smrodem krwi. Zwierzę oddychało
coraz ciężej, więc jeżeli chciał odkupić swoje winy albo
chociaż w jakiś sposób ulżyć mu w cierpieniu, które przecież
sam wywołał, musiał trochę się pospieszyć. Zawinął psa w
wełniany materiał i podniósł go z cichym stęknięciem. Kundel
zadrżał w jego ramionach i spróbował się wyrwać, kiedy jego
ciało przeszedł nagły ból, nie miał jednak tyle sił, by
cokolwiek zdziałać. Kłapnął tylko w obronie zębami, a później,
jakby przeczuwając nadchodzącą pomoc, ułożył Maciejowi łeb na
ramieniu, pozwalając zanieść się do samochodu.
***
Filip spojrzał na zegarek w telefonie i przeklął w myślach
siarczyście. Znowu, kurwa, będzie musiał czekać? Dzisiaj miał
chyba wyjątkowo pechowy wieczór, najpierw spóźniony Błażej,
teraz klient. Sapnął ciężko i odchylił głowę, spoglądając w
ciemne, rozgwieżdżone niebo, na którym wyjątkowo jasno świecił
półksiężyc. Wilczyński uwielbiał dokładnie ten okres w roku,
schyłek wiosny a początek lata. Przyroda zdążyła już się
ustabilizować po zimie, ale wciąż jeszcze nie było tak parno i
gorąco jak pod koniec czerwca czy lipca.
Aż odetchnął ciężko i przetarł dłonią zmęczoną twarz. Chyba
dzisiaj wypił zbyt dużo taniego piwa, skoro już się zachwycał
naturą.
Po raz kolejny sięgnął po swój telefon i po raz któryś z rzędu
odczytał godzinę. Dwadzieścia minut, kurwa jego mać! Ile można?
Jakby tylko dorwał tego małego skurwiela, już oklepałby mu mordę
i nauczyłby, że Filipowi Wilczyńskiemu nie każe się czekać!
Całe szczęście, że jakieś trzy ulice dalej mieszkała Maja. I z
tego, co mu dzisiaj napisała, Hubert dzisiaj wyjechał na szkolenie
kadry, więc jakby się uparł, to mógłby zanocować u siostry. Nie
chciało mu się już o tej godzinie cisnąć na drugi koniec miasta
do domu. A raczej do mieszkania mamy, co na razie nawet mu nie
przeszkadzało. Mógłby z nią żyć jeszcze kilka lat, oczywiście
dokładając się do rachunków, co i tak już robił. Może to i
dziwne, w końcu Filip mało kogo szanował, lecz swoją mamę
naprawdę kochał i czuł do niej spory respekt. Może gdy wchodził
w wiek dorastania nie bardzo jej to pokazywał, jednak teraz z
pewnością kobieta nie mogła na niego narzekać. Jako najstarszy ze
swojego rodzeństwa po opuszczeniu przez Mai ich mieszkania, potrafił
utrzymać ten cały zwierzyniec w rydzach. A ujarzmienie sześciolatka
aspirującego na pirata (Jacka Sparrowa dokładniej), ośmioletniej
przyszłej księżniczki, dwunastolatka, który nie widział świata
poza grami komputerowymi i piętnastolatka, który z aktualnymi
osiągnięciami prędzej wyląduje w poprawczaku niż w zawodówce,
do jakiej się wybierał w przyszłym roku, wcale nie było proste.
Jednak charakter Filipa także nie był prosty, szybko więc zajął
pozycję głowy rodziny, budząc wśród rodzeństwa posłuch i
wywalczając sobie pozycję przywódcy.
Nie mógł narzekać. Lubił swoje domowe życie, wiedział, że i
tak miał naprawdę dużo szczęścia, bo może i mama do miłości
szczęścia nie miała, przez co każdy z nich był z innej parafii
(Maja i piętnastoletni kryminalista swojego ojca nawet nie znali),
to i tak jakoś się dogadywali. Nie mieszkali w najchlubniejszej
części miasta, Filip po raz pierwszy sięgnął po alkohol i
papierosy mając zaledwie jedenaście lat, a w łóżku z dorosłym
facetem wylądował dwa lata po tym wydarzeniu, ale... I tak miał
szczęście. Naprawdę spore, jeżeli miałby patrzeć na to, przez
co Błażej przechodził w dzieciństwie.
– Ej. – Usłyszał za plecami. Odwrócił się, dostrzegając
jakiegoś chłopaka, który właśnie wyszedł z prostopadłej
uliczki. – Wilku, tak? – zapytał, a Filip dostrzegł, że nie
był sam. Przyprowadził ze sobą dwóch kumpli.
– Tak – odparł, wsuwając ręce w kieszenie swojej czarnej bluzy
i taksując ich szybkim, oceniającym spojrzeniem. Byli dzieciakami,
mogli mieć osiemnaście, góra dziewiętnaście lat. I nie, Filip
ani na moment nie potraktował ich jak rówieśników, którymi
przecież byli. Od razu podszedł do nich z góry. Jak do każdego
zresztą. – Ciesz się, że jeszcze jestem. Za spóźnienie będzie
dycha więcej – oznajmił, dochodząc jednocześnie do wniosku, że
skoro już stał tutaj dwadzieścia minut, może tę sytuację
obrócić na swoją korzyść.
– No chyba cię pojebało! – odpowiedział zaraz dzieciak i
zrobił krok w jego stronę, a stojący obok niego niski, ale gruby
chłopak w czerwonym full-capie zaśmiał się pod nosem, brzmiąc
przy tym jak chrumkająca świnia.
– Sam jesteś? – zapytał Świniak.
– Umawialiśmy się, że też przyjdziesz sam – sapnął Filip i
przeczesał niedbale włosy. – Ale dobra, dawaj hajs i się żegnamy
– mruknął, a grubasek zrobił kilka kroków w jego stronę.
– Nie, ty nam dasz zielsko i żegnamy się bez żadnego uszczerbku
na twoim zdrowiu, pedałku – powiedział, uśmiechając się
szeroko, przez co jego twarz zabawnie się rozciągnęła, a
kartoflany wydał się spłaszczony.
– Ty tak serio? – zapytał Wilku z niedowierzaniem i aż uniósł
brwi. – Nie bawicie mnie, więc jeżeli nie chcecie problemów,
dawajcie kasę, ja wam dam zielsko i każdy zwija w swoją stronę –
prychnął, jak zwykle używając swojego irytującego,
przemądrzałego tonu. Na dodatek przewrócił jeszcze ze znudzeniem
oczami, co najwidoczniej wkurzyło nie tylko grubaska, ale także
chłopaka, którego Filip dojrzał jako pierwszego. Trzeci,
najcichszy i do tej pory nieodzywający się rudzielec w za dużym
T-shircie tylko stał i obserwował.
– No właśnie nie. Nie będziemy płacić – prychnął pierwszy
i Filip, który był już trochę podpity, nawet nie zauważył, jak
ta kulka w full-capie wyciągnęła rękę, łapiąc go za poły
bluzy.
– Oddasz po dobroci? – zapytał, a Wilczyński momentalnie poczuł
nagły przypływ adrenaliny. Może trzech na jednego to banda Łysego,
jak to się mówiło, szans w tej konfiguracji zbyt wielkich nie
miał. No ale przecież kto nie lubił od czasu do czasu oklepać
komuś mordy? A te dzieciaki same się prosiły, żal byłoby nie
skorzystać.
Szkoda tylko, że Filip zawsze najlepszy był w gadce, a jeżeli
dochodziło do rękoczynów, rzadko kiedy wychodził z nich bez
szwanku.
***
Zwariował, naprawdę zwariował. A może to tylko przez wyrzuty
sumienia?
Otworzył tylne drzwi samochodu i wyciągnął z niego
nieprzytomnego, opatrzonego psa z wenflonem w przedniej łapie. Aż
się skrzywił, kiedy do jego nozdrzy dobiegł nieprzyjemny zapach
zwierzęcia pomieszany ze specyficzną wonią medykamentów. Nic
jednak nie zrobił, westchnął jedynie ciężko, załączył alarm i
ruszył w kierunku wejścia do budynku.
Miał do wyboru albo zostawienie go w klinice weterynaryjnej, skąd
trafiłby do schroniska (to mógłby być jego ostatni przystanek,
był dość słaby, stracił sporo krwi, a nie od dziś wiadomo, że
w schroniskach szerzą się różne choroby), albo zabrać go na
kilka dni do siebie. Jeszcze godzinę temu myślał, że to całkiem
dobry pomysł – trochę się z pchlarzem przemęczy, a później
znajdzie mu jakiś dom. Teraz jednak, kiedy coraz bardziej realna
stawała się wizja tego śmierdzącego cielska na jego czystej
podłodze w pachnącym świeżością mieszkaniu, nie był już taki
pewny słuszności swojej decyzji.
– Ale ty cuchniesz – stęknął, kiedy wniósł zwierzę do windy
i trochę się nagimnastykowawszy, wcisnął guzik z czwórką. Kiedy
drzwi powoli się zamykały, zerknął na lustro, w którym odbijał
się on i nieprzytomny bydlak w jego ramionach. Pies ważył ze
dwadzieścia kilo, więc takie tachanie go nie było niczym
przyjemnym. Miał nadgryzione ucho, przerzedzoną sierść i
generalnie wyglądał jak kupka nieszczęścia.
A on teraz całą tę kupkę nieszczęścia przyciskał do swojej
nowej, jasnej koszuli Tommy'ego Hilfigera. Już w klinice, kiedy
weterynarz odebrał od niego ledwo co zipiącego psa, dostrzegł na
niej małe plamy krwi i czegoś brązowego, bliżej nieokreślonego.
Obawiał się, że po dzisiejszych eskapadach będzie musiał ją
wyrzucić. A szkoda, bo jej bladofiołkowy kolor przypadł mu do
gustu i fajnie komponował się z grafitową marynarką.
Kiedy dojechał na swoje piętro, miał już ochotę zrzucić tego
kundla na podłogę, bo przenoszenie go w tę i z powrotem było
dość męczące, w szczególności, że miał za sobą cały dzień
w pracy. Już miał ruszyć korytarzem do drzwi swojego mieszkania,
kiedy za rogu tuż przy schodach, ktoś się poruszył, a światło
działające na ruch zapaliło się na klatce schodowej. Aż obejrzał
się i na moment zamarł.
Ten dzień to był jakiś durny żart.
– Co tu robisz? – zapytał od razu, mierząc wątłą sylwetkę
chłopaka podejrzliwym wzrokiem.
– Siedzę – odparł i wyciągnął przed siebie nogę, okupując
jeden ze stopni schodów.
– Znowu krwawisz – zauważył Maciej, lustrując go uważnie
spojrzeniem. Miał deja vu; zgadzała się osoba, jej stan fizyczny,
tylko miejsce było nieco inne. Ten dzieciak albo myślał, że
Wyszyńskiego kręciły dzieciaki z rozwalonymi wargami i krwotokiem
z nosa, albo po prostu nie miał szczęścia i ciągle wpadał w
jakieś kłopoty.
– No wow, sto punktów dla ciebie – odburknął Filip, również
mu się przyglądając. Albo raczej nie Maciejowi, a temu, co trzymał
w ramionach. – Twój pies? – zapytał zaciekawiony. Raczej nigdy
by nie przypuszczał, że ktoś taki jak Wyszyński trzymał pod
swoim dachem zwierzęta. Nie wyglądał na osobę, która miałaby
zarówno czas, jak i wrażliwość do wychowywania psów.
Maciej spuścił wzrok na zwierzę, zastanawiając się jednocześnie,
jakiego trzeba mieć pecha, żeby najpierw zostać okradzionym, a
później co chwilę na swojej drodze spotykać swojego oprawcę.
Każdy normalny pewnie już by gdzieś tę osobę zgłosił, w końcu
nie wiadomo, co takiego kluło się w tej jego główce. Dzisiaj
jednak nie miał zamiaru już nic robić. Plany na spokojny wieczór
i tak odeszły w zapomnienie.
– Nie – odpowiedział i przestąpił z nogi na nogę. Ten
cholerny kundel zaczynał mu coraz bardziej ciążyć. – Potrąciłem
go dzisiaj – to mówiąc, odwrócił się do drzwi i spróbował
sięgnąć do kieszeni po klucze. Niestety, ciężko było mu
cokolwiek zrobić z bezwładnym ciałem zwierzęcia w ramionach. Aż
miał ochotę przekląć pod nosem, kiedy za plecami usłyszał ruch.
– Potrąciłeś i czujesz wyrzuty sumienia? – zapytał chłopak,
idealnie trafiając w punkt.
– Coś w ten deseń – odparł mu niezainteresowanym tonem i już
był gotowy odłożyć zwierzę na podłogę, gdy poczuł, że czyjaś
dłoń wsuwa mu się w kieszeń spodni. Obejrzał się na Filipa,
który jakby nigdy nic wyciągnął klucze i przyjrzał się im z
zastanowieniem.
– Który? – Maciej zmarszczył brwi, nie bardzo wiedząc, co
robić. Nigdy wcześniej nie znalazł się w sytuacji, w której
najpierw był okradany, a później jego złodziej pomagał mu dostać
się do mieszkania. Przyjrzał się twarzy Filipa, sporemu siniakowi
już malującemu się na jego kości policzkowej, rozciętej wardze i
zaschniętej krwi nad ustami. Ten dzieciak był jedną wielką
zagadką.
– Największy – odpowiedział, mając nadzieję, że później
nie będzie tego żałować.
Wilku bez słowa sięgnął po odpowiedni klucz i wsunął go do
zamka, przekręcił dwa razy, a następnie otworzył drzwi. Nie mógł
powstrzymać się przed zajrzeniem do środka. Sterylnie czysty
przedpokój, równo poustawiane buty i lśniąca, wyglądająca jak z
katalogu wnętrz łazienka, którą widział już z korytarza.
Zdziwił się. Po starym kawalerze nie spodziewałby się takiego
porządku.
– Masz gosposię? – zapytał, stwierdzając, że taki korposzczur
jak Maciej, spędzający ponad pół dnia w pracy, nie mógłby
poradzić sobie z ogarnianiem mieszkania.
– Nie – odpowiedział od razu Maciej i wszedł do środka. –
Dzięki – dodał jeszcze, oglądając się na Filipa z
zastanowieniem. – Właściwie to dlaczego tu siedzisz? – zapytał,
kucając i kładąc zwierzę na podłogę. Wilku oparł się o
framugę drzwi, bez skrępowania oglądając mieszkanie Wyszyńskiego.
Mógłby tutaj żyć. W tej czystości, którą już od dziecka
uwielbiał, i z luksusem, o jakim zawsze marzył.
– Moja siostra mieszka obok – odpowiedział mu i aż miał się
ochotę zaśmiać, kiedy dostrzegł zdziwiony wyraz twarzy Macieja. Nie, Maciusiu, nie przychodzę tu jedynie dla ciebie. Już sobie
nie dodawaj.
– To dlaczego do niej teraz nie pójdziesz? Wyglądasz fatalnie –
ocenił jego wygląd, patrząc na niego krytycznym wzrokiem. – To,
co masz na wardze trzeba przemyć – dodał tonem znawcy, zupełnie
jakby pracował w służbie zdrowia, a nie w agencji reklamowej.
Słysząc go, Filip uśmiechnął się z rozbawieniem. Maciej był
naprawdę ciekawym obiektem. Przecież niedawno zwinął mu telefon,
a teraz Wyszyński martwił się o jego stan zdrowia?
A może wpadł Maciejowi w oko tak samo, jak Maciej jemu?
– Żeby ją straszyć po nocach? – zapytał z uniesioną brwią.
– Więc lepiej straszyć obcych na klatce schodowej? – odparował
zaraz Maciej, całkiem trafnie zresztą.
Nie chciał zawracać siostrze głowy. W szczególności, że Maja
zawsze była ogromną przeciwniczką jego wszystkich bójek, jakie
przeżył za dzieciaka. Był dość zaczepnym i agresywnym
osobnikiem, nie raz więc wracał do domu z podbitym okiem, żeby
później dostać jeszcze opieprz od siostry.
Dzisiaj bał się jednak, że nie uda mu się dojść do mieszkania.
Podczas mało sprawiedliwej bójki trzech na jednego, przewrócił
się i uderzył głową w beton. Mroczki przed oczami wciąż nie
chciały mu ustąpić, wolał więc przeczekać to pod drzwiami Mai.
Gdyby coś się działo, zawsze miał siostrę pod ręką.
– Nie martw się, nie czekałem na ciebie – powiedział,
wyczuwając obawy Macieja. – Nie mam zamiaru ci już nic ukraść.
– Przynajmniej na razie, dodał w myślach.
– Dobrze wiedzieć – odpowiedział Maciej i zerknął jeszcze na
niego, wyraźnie zastanawiając się, co zrobić. Całkiem zabawnie
się go takiego oglądało, trzydziestoletniego faceta nie mającego
pojęcia, jaki wykonać ruch, by jednocześnie nie wyjść na
naiwnego.
– Swoją drogą, okrutnie śmierdzi – powiedział Filip, zerkając
na psa, który leżał na płytkach i oddychał spokojnie, nie mając
pojęcia, co się dookoła niego dzieje. Maciej zerknął na chłopaka
z zastanowieniem.
– Czego ty jeszcze chcesz? – zapytał, nie mając pojęcia,
dlaczego ten dzieciak wciąż stał w wejściu jego mieszkania. Na co
liczył? Na zaproszenie?
Wilczyński wzruszył ramionami. Sam właściwie nie wiedział, czego
chciał od Macieja. Po prostu takie śledzenie go wydawało mu się
coraz zabawniejsze. Na nic przecież z jego strony nie liczył,
Wyszyński nie był facetem, od którego mógłby czegoś oczekiwać.
Maciej nie zatrzymałby go przy sobie tak długo jak Błażej, bo
szybko by mu się znudził. Pacułę łatwo było sobie urobić i
doprowadzić go do takiego stanu, w którym uzależnił się od
Filipa. A Filip lubił uzależniać od siebie ludzi.
Maciej na takie zagrywki był zbyt niezależny.
– Zajmij się tym kundlem. Szkoda by było, gdyby zdechł –
powiedział jeszcze, odwrócił się i zamknął drzwi, zostawiając
Wyszyńskiego samego w jego wielkim apartamencie.
Ta rozmowa była tak dziwna, tak bardzo nieprowadząca do niczego
konkretnego, że aż wydawała się nierealna. Filip taki był.
Dziwny dzieciak, który pojawiał się znikąd, mówił kilka
śmiesznych lub mniej śmiesznych rzeczy i tak po prostu znikał.
Dopiero poruszenie na podłodze ściągnęło myśli Macieja do
rzeczywistości. Spojrzał na wciąż śpiącego psa i westchnął
ciężko, by zaraz skierować swoje kroki do przestronnego salonu.
Tam wyciągnął z szafy koc i wrócił do rannego zwierzęcia.
Opatulił go materiałem, nie przyznając przed sobą, że tak
naprawdę bał się, że zwierzę się wyziębi przez utratę krwi.
Kucnął przy kundlu i wiedziony impulsem, pogładził jego
skołtunioną sierść na karku. Uśmiechnął się pod nosem,
wpatrując się w nagryzione ucho i zamknięte powieki psa.
Przypominał mu Filipa.
***
Dopiero gdy się wykąpał i usiadł na łóżku z książką, którą
już wcześniej planował przeczytać, poczuł, jak bardzo był
wykończony. Adrenalina, jaka w niego uderzyła podczas wypadku,
dawno już odeszła, pozostawiając po sobie jedynie zmęczenie.
Odłożył grubą lekturę na stolik nocny, dochodząc do wniosku, że
i tak nie da rady nic już zrobić. Nim jednak położył się spać,
stwierdził jeszcze, że chce mu się pić.
A pies leżący w przedpokoju nie miał tu nic do rzeczy. Wcale
przecież nie chciał sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku.
Wcale nie szedł do kuchni tylko po to, żeby po drodze przyjrzeć
się zwierzęciu i upewnić się, że oddychało.
Wcale.
Ale jakoś tak mimowolnie zatrzymał się nad brudną kupką
nieszczęścia, pochylił się do niej i dotknął jej ciepłego
ciała. A więc oddychała i chyba miała się dobrze. Uśmiechnął
się pod nosem i dopiero później skierował swoje kroki w stronę
kuchni. Tam wlał do niskiej szklanki kranówki, wypił dwa łyki, a
resztę wylał.
Inny taki szczeniak prawdopodobnie siedział teraz na klatce, cały
pobity i zakrwawiony.
Starość. To starość jak nic, pomyślał, psiocząc na siebie w
myślach, kiedy otwierał swoją szafkę, w której trzymał
najpotrzebniejsze medykamenty. Starając się więcej nad tym nie
zastanawiać, złapał za wodę utlenioną, gazę i plastry. Z takim
ekwipunkiem, w samych spodniach od dresu, wyszedł z mieszkania.
Światło na klatce momentalnie się zapaliło, a on rozejrzał się
dookoła, w poszukiwaniu drugiego sponiewieranego szczeniaka. I gdy
już myślał, że ten powałęsał się gdzie indziej, dostrzegł
sylwetkę skuloną na półpiętrze.
Uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową. Dzieciak był
sprytny, wybrał sobie miejsce niewidoczne na kamerach.
Bez dłuższego zastanowienia ruszył w jego stronę. Odgłos
odbijających się o stopy klapek rozniósł się echem po całym
pomieszczeniu, a Filip drgnął i spojrzał na Macieja, który
właśnie schodził po schodach.
– Jesteś jak bezpański kundel – powiedział, kucając, gdy
znalazł się już przy nim.
Wilczyński zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, czego Maciej od niego
chciał. Ale gdy dostrzegł w jego rękach wodę utlenioną i
opatrunki, zdziwił się jeszcze bardziej. Był bardzo dobry w
obserwowaniu ludzi, wiedział, czego może się po nich spodziewać i
zazwyczaj potrafił odgadnąć ich intencje.
Jednak Maciej był dla niego zagadką.
– Ale to nie ty mnie potrąciłeś – odparł, kiedy Wyszyński
złapał go za podbródek i odchylił jego głowę, by móc przyjrzeć
się jego rozciętej wardze.
– No nie – odparł tak po prostu i go puścił. Rozdarł
opakowanie gazy, na którą zaraz wylał wodę utlenioną.
– Więc nie musisz czuć się winny – dodał i aż syknął,
kiedy Maciej przyłożył mu kompres, bardzo niedelikatnie, do ust.
– Nie muszę. – Kiwnął głową. – I wcale nie czuję. Nie
jest mi nawet ciebie żal, sam pchasz się tam, gdzie nie trzeba –
wyjaśnił, uśmiechając się z lekkim rozbawieniem. – Ale mój
kundel też pchał mi się pod koła, jesteście siebie warci.
Filip słysząc to, aż się roześmiał. Zaraz jednak zamilkł, bo
rana na wardze znów odezwała się tępym bólem.
– To może kiedyś zostanę twoim kundlem, skoro tak dobrze dbasz o
swoje zwierzęta – powiedział, nie mogąc się powstrzymać.
Maciej spojrzał na niego sceptycznie i odsunął gazę od jego ust,
by zaraz zająć się wycieraniem zaschniętej krwi z jego twarzy.
– Nie chcę zwierząt. Nie nadaję się na właściciela, to nudne
– oznajmił i wstał. – A teraz albo idź do swojej siostry, albo
zawiadamiam ochronę, że na klatce znajduje się kundel – dodał,
patrząc na niego z góry.
Wilczyński zaśmiał się pod nosem, pokręcił głową i wstał.
– A może mnie przygarniesz?
Maciej spojrzał na niego z rozbawieniem. Paradoksalnie te wszystkie
zadrapania i siniaki pasowały do Filipa. Sprawiały, że wydawał
się być jeszcze bardziej dziki i nieprzewidywalny.
Ocho. Wilku na zdjęciu jest cudowny, ale wyobrażałam go sobie troszku inaczej - normalne. U mnie jest brzydszy... Tak jakby. Po prostu inny typ urody. Zostanę przy tym moim :D
OdpowiedzUsuńCo do treści rozdziału, nie spodziewałam się, że potrąconym będzie pies. I jestem ciekawa co naszą dwójkę pchnie do siebie. Wiadomo, że obaj się sobie podobają (nie wmówią mi, że nie xD), ale też są raczej ostrożni. Nie mają tak naprawdę powodu czy pretekstu do zbliżenia.
To tylko moje wyobrażenie. Ostatnio trochę uległam modzie na ładnych chłopców i wcale nie uważam, że to dobre, bo niestety nierealne. Tak jak kiedyś lubiłam opisywać brzydotę, tak teraz dobrze opisuje mi się piękno. Może kiedyś to wypośrodkuję. ;D
UsuńNo to rzeczywiście gównierz sobie pogrywa super.
OdpowiedzUsuńJest dobrze, nawet bardzo dobrze. Lubię Twoje opisy i lekkość pisania, nie utrudniasz na siłę swojego stylu, jest przyjemnie i tak trzymaj. A historia ciekawa, Maciej już nie wydaje się być tak spłaszczoną postacią jak wcześniej w "Americanie", kiedy to był tylko statystą. Osobą stojącą z boku, utrudniającą Aleksowi życie. Fajnie, że powstał Gówniarz, dajesz się Maciejowi obronić, a on z tego korzysta.
OdpowiedzUsuńNawet nie wiesz, jak miło mi to czytać. :) Cieszę się, że Maciej nabrał barw i stał się trójwymiarowy. On w gruncie rzeczy nie jest złym facetem, ma tylko dziwne podejście do życia.
UsuńPotracenie biednego pisaka faktycznie wywoływało takie nieciekawe nastawienie do Macieja, ale że go zabrał mimo wszystko :D jakoś tak pokazuje jego serce, które gdzieś tam tam gdzieś jest xD
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się Twoje wyobrażenie Filipa, mnie też by pasowało :D
Historia sama w sobie jest bardzo intrygująca i ciekawa.
Więc oczywiście jak zwykle niecierpliwie czekam na dalszy rozwój wydarzeń :DDDDD
Elda
Maciej tylko z pozoru jest taki oschły i nieprzystępny, trzeba dobrze go podejść i urobić. :D Psu w pewnym sensie się udało.
UsuńJednak Maciej posiada serducho :) troszkę zwątpiłam kiedy najpierw zainteresował się samochodem. A teraz wydaje mi się że ten pies już z nim zostanie :) No a Wilku to chyba jakiś magnez na kłopoty. Bardzo realistycznie opisałaś to spotkanie u Łysego. Coraz bardziej podoba mi się to opowiadanie :) Dzięki i pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNad spotkaniem u Łysego najbardziej główkowałam, ale lubię opisywać takie sceny, więc cieszę się, że wyszło. :)
UsuńPisałam już kiedyś, że nie lubię Macieja, jednak po tym rozdziale... Kurczę, nie wiem, co mam myśleć na jego temat. Ogólnie, to w tym opowiadaniu, jak dotąd, wypada tak znośnie, że da się go... tolerować, może nawet troszkę lubić. I jeszcze ta akcja z psem. No +15 do lubienia, bo nie zostawił psiny na pastwę losu, a zaopiekował się nim. Jestem ciekawa, jak to się wszystko dalej potoczy (w sensie z tym drugim kundelkiem). :)
OdpowiedzUsuńWyobrażenie Filipa całkiem podobne do mojego. :P
Pozdrawiam. :)
Chyba najlepszy komplement dla mnie. Fajnie, że Maciej powoli nabiera w Waszych oczach innych barw i nawet "da się go tolerować" :D. Wiem, że był jedną z najbardziej znienawidzonych postaci, jakie stworzyłam, więc tym bardziej się cieszę, że w "Gówniarzu" da się go lubić.
UsuńTen rozdział pozostawił po sobie nieprzyjemny niedosyt. Sama konfrontacja była naprawdę ciekawie rozegrana. Dałaś się zastanawiać wszystkim kogo tak właściwie potrącił Maciej. Zdawałam sobie sprawę, że raczej nie mógłby to być Filip. To byłoby zwyczajnie zbyt proste. Typowa historyjka z romansideł kioskowych. Coś zdecydowanie nie na Twój dobry gust. Jednak do zgrzytnęło w moim odczuciu z zachowaniem Wilka. A przynajmniej z moim obrazem jego. Narzucanie się Maciejowi to jak strzelanie sobie w kolano. Dzieciak ma łeb na karku, dziwię się, że sobie na to pozwolił (nawet jeśli miało to charakter kokieteryjny.)
OdpowiedzUsuńW każdym razie dziękuję za rozdział. Miło się czytało.
Weny, weny i jeszcze raz weny.
Basia
Hm, nie nazwałabym tego narzucaniem się. Filip po prostu jest ciekawską bestią, lubi sprawdzać, gdzie są granice i co się stanie, gdy je przekroczy. Na razie bada Macieja i sprawdza jego odruchy. :)
Usuń"Gówniarz" powoli wyczerpuje mój zasób superlatyw. Już naprawdę nie wiem, co mam mówić, żeby się nie powtarzać, no bo co ci po takim komentarzu. Nie wniesie nic więcej niż wszystkie poprzednie. No ale nie po mojej stronie leży wina, chociaż ty również nie powinnaś się z nią źle czuć. Po prostu tak dobrze ci idzie.
OdpowiedzUsuńAkcja opowiadania rozwija się naturalnym tempem, wydarzenia nie wydają się być wyrwane z kontekstu czy oderwane od rzeczywistości, wydają się po prostu być na swoim miejscu. Uwielbiam postacie - wszystkie są żywe, mają swoje unikalne charaktery, a w fickach przeważnie sukcesem jest, gdy postać W OGÓLE MA charakter. Fabuła czy zachowanie bohaterów nie sprawiają wrażenia naiwnych albo naciąganych. Bardzo mi się podoba. To jest n a p r a w d ę dobre opowiadanie. I wcale nie sugeruję, że pozostałe były złe, po prostu widać tu ogromny progres, który poczyniłaś przez cały ten czas. Widać w tym opowiadaniu autorską dojrzałość. Widać, że wiesz, co robisz.
A'propos, uwielbiam Filipa ze zdjęcia. Idealniej bym go sobie nie wyobraziła. Chrzanić nierealistyczne piękno, rzeczywistość mam na co dzień.
Pozdro~
*superlatywów, lol.
UsuńOjeeej. <3 Miód na serce, bo "Gówniarz" teraz jest moim ukochanym opowiadaniem. Tak lekko mi się go pisze, że właściwie mogłabym pisać go cały czas, gdybym tylko nie musiała robić innych rzeczy (i czasem żałuję, że nie mogę się po prostu zamknąć w jakimś pomieszczeniu na kilka dni).
Usuń