Wyszedł z długiego domu prosto na chłodną, ale pachnącą wiosną
noc. Gwiazdy świeciły wysoko na bezchmurnym niebie, zapowiadającym
kolejny słoneczny dzień.
Spotkanie sprawozdawcze z polowania skutecznie go wymęczyło, jednak
dopiero kiedy dowiedział się, że najstarszy z książąt zniknął,
więc zmuszeni byli stracić księżniczkę, coś w nim pękło.
Wiedział, że musi ukryć ten fakt przed Trevedicem najdłużej jak
się tylko da i miał nadzieję, że nie będzie mieć z tym
większych problemów.
Podczas posiedzenia Janh'ahm'ih zdradził im kolejne szczegóły
swoich wizji, z których wynikało, że powinni wyruszyć na wyprawę
po królestwo, graniczące z ziemiami Ta'henów. Ponoć pisana była
im wygrana, więc już wszystkie osady szykowały się do wyprawy
zbrojnej, a szaman przekonywał ich, że wreszcie nastąpiły
sprzyjające im czasy. Cały kontynent miał zadrżeć w obawie przed
Ta'nehami.
Xahen mimo wszystko pozostawał sceptyczny, ale już nie wnosił
sprzeciwu. Ostatnie wydarzenia przemawiały na korzyść
Janh'ahm'iha, więc nie chciał podważać prawdziwości jego wizji.
Miał jednak nadzieję, że jeśli przyjdzie mu wyjechać i zabierze
Trevedica ze sobą, to ten nie będzie mieć okazji dowiedzieć się
o śmierci siostry. A przynajmniej taką właśnie taktykę chciał
obrać, do momentu, w którym nie znalazł się w swojej chacie i nie
dostrzegł księcia siedzącego na ziemi, twarzą zwróconego w
kierunku paleniska.
– Jeszcze nie śpisz? – zagadnął, ściągając z siebie
skórzaną kapę. – Ilima już pewnie dawno się położyła, ty
też powinieneś – mruknął i poklepał suczkę po głowie, gdy ta
do niego podeszła, merdając wesoło ogonem. – Jeśli chcesz, mogę
jej jutro powiedzieć, żeby przygotowała ci wodę do kąpieli –
dodał po chwili, zupełnie jakby chciał Trevedicowi zadośćuczynić.
Ramiona księcia zadrżały ledwo dostrzegalnie od powstrzymywanego
płaczu. W ostatniej chwili udało mu się go opanować, aby zapytać
drżącym, ale przepełnionym nienawiścią głosem:
– Dlaczego mi nie powiedziałeś o tym, że Mirena nie żyje?
Słowa niczym rzucony oszczep przeszyły nocną ciszę, jaka panowała
w domostwie, przerywaną jedynie trzaskiem ognia w palenisku. Xahen
drgnął, a jego wzrok zatrzymał się na szczupłej sylwetce
otoczonej pomarańczowym światłem. Przełknął ciężko ślinę i
aż przeklął w myślach swoje płonne nadzieje o zatrzymaniu tej
informacji w tajemnicy.
Trevedic musiał podsłuchać rozmowy Ta'nehów, przecież od
ostatnich dni o niczym innym się nie mówiło, tylko o straceniu
młodej elfki i o polowaniu. Te dwa wydarzenia przewijały się
naprzemiennie i były wałkowane jak tylko się dało, w końcu żyła
nimi cała wioska. Innego wytłumaczenia nawet nie brał pod uwagę,
bo nic nie wydawałoby się równie realne.
– Więc już wiesz...
Trevedic prychnął i odwrócił się do niego z wściekłością
wymalowaną na opuchniętej od płaczu twarzy. To było pierwsze, na
co zwrócił uwagę Xahen, nigdy nie myślał, że widok czyjejś
żałoby tak go dotknie. Przez moment aż miał wrażenie, jakby mógł
poczuć ból księcia. W końcu to Trevedic – chłopak, który
nawet przy inwazji na swoje królestwo nie pokazał swoich słabości,
wręcz przeciwnie, walczył do ostatnich chwil. Bronił swoich
podwładnych tak zażarcie, że nawet Ta'neh nie powstydziłby się
takiej postawy.
A teraz stał przed nim, całkowicie złamany, wyprowadzony z
równowagi, roztrzęsiony. Xahen podejrzewał, że śmierć siostry
nie będzie mu obojętna, ale nigdy nie myślał, że doprowadzi go
do takiego staniu.
– I kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? – Jego głos z chwili na
chwilę odzyskiwał swoją stanowczość i hardość.
– W swoim czasie.
Mag parsknął cynicznie, wstając z ziemi. Chciał być równy
Xahenowi chociaż podczas tej wymiany zdań. Usiłował utrzymać
maskę nieprzejednanego, ale tylko on sam wiedział, ile go to
kosztowało.
– Więc kiedy? Wiedziałeś przez ten cały czas? Patrzyłeś mi w
oczy i wiedziałeś, że w tej chwili twoi pobratymcy zarzynają moją
siostrę niczym jakieś bydło? – Xahen miał wrażenie, że oczy
Trevedica zabłysły. Pojawił się w nim żal pomieszany ze
wściekłością, a on jak na zawołanie poczuł kiełkujące w sobie
poczucie winy. Zupełnie, jakby sam zabił Mirenę i poniekąd miał
wrażenie, że tak dokładnie było – nie przejmował się przecież
zapowiedzianą śmierci Alberta. Informacja spłynęła po nim, nie
pozostawiając dłuższej refleksji nad życiem starszego z książąt.
A jednak, stojąc teraz przed Trevedicem czuł się współwinny.
– Dokładnie tak.
Nie mógł odpowiedzieć inaczej, okłamanie maga nic by teraz nie
dało. Zabójstwo Mireny nie było dla niego ważniejsze niż śmierć
zwierzęcia, wiedział, że musiało dojść do skutku, bo takie
dostali rozkazy. Teraz jednak, gdy stał przed Trevedicem, wszystko
nabrało większego znaczenia. Ta dziewczyna, którą siłą wywlekli
na sam środek sali tronowej, była jego rodziną... A Xahen
zapomniał już, jak to jest mieć bliskich.
Twarz Trevedica na słowa wojownika wykrzywiła się w bólu,
zupełnie, jakby ktoś właśnie dźgnął go prosto w brzuch. Broda
mu zadrżała, ale nie powstrzymał już łez, które spłynęły po
twarzy.
Czuł się zdradzony.
Zabawne, bo przecież Xahen nigdy nie był jego sojusznikiem, więc
zdradzony przez kogo?
– Nienawidzę cię – wycedził przez zaciśnięte zęby, gdy
nagle w jego dłoni coś błysnęło. Ta'neh nie miał jednak szans
dostrzec co to było, bo już po chwili mag ruszył w jego stronę,
stąpając z taką gracją, o jaką nigdy nie posądziłby ślepca.
Nie dał się jednak zahipnotyzować jego płynnym ruchom, całe
ciało Xahena napięło się i gdy tylko Trevedic go dopadł z
zamiarem ugodzenia nożem, zareagował automatycznie. W
przeciwieństwie do księcia, wiele lat ćwiczeń przygotowało go na
takie momenty, w których kończyny reagowały zanim mózg w ogóle
zorientował się w sytuacji.
W kilku ruchach złapał maga, obrócił go do siebie plecami, zgiął
w pół i wykręcił rękę, a nacisk na nadgarstek spowodował, że
ostrze z żałosnym brzdękiem przegranej upadło na ziemię.
– Wiesz, co za to grozi? – syknął mu do ucha, otaczając jego
policzek i szyję ciepłym oddechem, przez który Trevedic zadrżał.
Tak bardzo nie chciał teraz czuć jego dotyku, że aż się
wzdrygnął. – Wiesz, co grozi za atak na Ta'neha? Wiesz, co
zrobiliby tobie, gdyby ktoś nas teraz widział? – Szarpnął nim i
przekręcił w swoją stronę tak, aby móc spojrzeć mu w twarz. –
Straciłbyś nie jedną rękę, ale obie! A może nawet zdychałbyś
w męczarniach, a ja nie miałbym jak ci pomóc! Wystarczy tylko, że
ojciec wydałby rozkaz, a moje słowo nie miałoby żadnego
znaczenia! – Potrząsnął nim, krzywiąc się zły nie za sam
afekt, a zwyczajnie za głupotę Trevedica. Bo gdyby faktycznie go
ugodził lub w gorszym scenariuszu – zabił – maga spotkałaby
taka kara, jakiej jeszcze nie zaznał.
Trevedic zadrżał, a jego oczy na nowo się zaszkliły. Poczuł
wściekłość i sam już nie wiedział, dlaczego. Przez to, że nie
udało mu się zranić Xahena, a może przez jego słowa? Powinien go
uderzyć – powalić na ziemię i okładać pięściami za taką
zniewagę, czyniąc to tak długo, aż nie zrobiłby z niego krwawej
miazgi, a on jedyne co zrobił, to go pouczył?
Po policzkach popłynęły mu łzy. Poczuł się przytłoczony, nie
mógł już więcej udźwignąć. Strata siostry bolała, ale
świadomość, że Xahen o wszystkim wiedział i w żaden sposób mu
tego nie zakomunikował, bolała równie mocno. Tylko czy w ogóle
miał prawo żądać od wojownika takich informacji? Kim dla siebie
byli, jeśli nie tylko niewolnikiem i jego panem?
Był sam.
Co z tego, że Revinald przeżył. Co z tego, że Albert i Leonar się
uwolnili, jak on znajdował się w gnieździe tych bestii
osamotniony, bez jakiegokolwiek wsparcia? Wiele mógł wytrzymać,
ale wiedząc, że nie miał już dla kogo walczyć, stracił wszelki
zapał. Mirena okazała się jedynym trybikiem, który dotąd trzymał
go w całości, a wiadomość o jej śmierci spowodowała, że zaczął
się rozsypywać. Nie było nikogo, kto scaliłby go ponownie albo
chociaż spróbował podtrzymać osuwające się cząstki.
Tama podtrzymująca emocje zaczęła puszczać. Usiłował jeszcze
wyrwać się Xahenowi, ale zrozumiał, że nawet na to nie ma już
sił. Był tylko słabym, nic nieznaczącym pyłem, zależnym od
całej reszty komponentów świata. Nie mógł nawet ochronić swojej
siostry, bo i do tego okazał się zbyt słaby.
Xahen patrzył chwilę na szamoczącego się Trevedica, którego
ruchy z chwili na chwilę traciły na swojej zapalczywości, a ogień
nienawiści widoczny w jego oczach zaczynał przygasać,
pozostawiając po sobie przerażającą pustkę. W głowie zahuczały
mu koszmarne myśli: ile ten chłopak może jeszcze znieść? Gdzie
znajdował się kres jego wytrzymałości? W którym momencie czara
się przeleje, pozostawiając go niezdolnym do dalszej egzystencji?
A najważniejsze – co się stanie, gdy limit zostanie osiągnięty?
W tak krótkim czasie przeżyć tyle tragedii, nawet Xahenowi
wydawało się to makabryczne, a jednak, ten szczupły, niepozorny
młodzieniec okazał się silniejszy niż wszystkim by się wydawało.
Nie myśląc wiele, przyciągnął Trevedica do siebie. Mag
początkowo nawet próbował bronić się przed otaczającymi go,
masywnymi ramionami wojownika, jednak ten pojedynek z góry był
przegrany. Czuł, jak książę odpuszcza, a jego ciało zaczyna się
rozluźniać, aby wreszcie stać się całkowicie obojętnym.
Na samą myśl o swoim zachowaniu, Xahenowi zrobiło się wstyd.
Dołożył swoją iskrę do już płonącego domostwa i zamiast
spróbować je choć trochę ugasić, zaraz będzie stąpać po jego
zgliszczach. Ten obraz przeraził go nie na żarty, bo musiał
przyznać, że Trevedic przez te kilka dni stał się mu bliższy niż
myślał. Choć w głównej mierze się przekomarzali, to polubił
jego towarzystwo – a warto nadmienić, że nie było wiele osób, z
którymi obcowanie mu nie przeszkadzało.
Nie potrafił jednak przeprosić. Jego język w takich chwilach
zwyczajnie odmawiał współpracy, zupełnie jakby został stworzony
do obelg i niszczenia ludzkiej psychiki, a nie pocieszania ich i
przyznawania się do błędów. Nigdy przecież tego nie robił, nie
musiał.
Przesunął dłonią po szczupłych, drżących teraz w spazmach
płaczu plecach, zdając sobie sprawę, że nawet nie wiedział, w
jaki sposób pociesza się drugą osobę. Kiedy jednak poczuł, że
Trevedic mimowolnie się do niego przysuwa, łaknąc obecności
kogokolwiek – nawet takiego potwora, jak on – zacieśnił swój
uścisk i niewiele myśląc, opadł na ziemię, ciągnąc młodzieńca
na swoje kolana.
Co powiedzieć? – wciąż się zastanawiał, ale nie potrafił
znaleźć odpowiedzi. Przyciskał go więc do swojej piersi, czując
na ramieniu wilgoć.
Tkwili tak, w tej pokracznej pozycji odzwierciedlającą ich równie
karykaturalną relację. Obejmował go długo, nie liczył czasu, a
jedynie wsłuchiwał się w ciało Trevedica. Wreszcie to zaczęło
się uspokajać. Najpierw przestał płakać – możliwe, że nie
miał już czym – a później drżenie zaczęło ustępować.
Mięśnie się rozluźniły, oddech spłycił.
Trevedic, zmęczony podtrzymywaniem brzemienia, jakie na niego
spadło, zasnął, osuwając się w ramionach Xahena. Dopiero wtedy
odważył się odsunąć go od siebie i spojrzeć na opuchniętą od
szlochu twarz. Wychudzoną, wymęczoną i pozbawioną nadziei na
lepsze jutro. Uśmiechnął się mimowolnie, błądząc po drobnych
kropeczkach naznaczających zadarty nos i policzki księcia. Coś
takiego widywał jedynie u ludzi z dalekiego zachodu, Ta'nehowie nie
mieli skłonności do tego typu znamion.
Wreszcie zdecydował dźwignąć się na nogi z ciężarem maga w
swoich ramionach. Nie obudził się, nie miał na to sił, a może
podświadomie nie chciał wracać do rzeczywistości – nic dobrego
go tu przecież nie czekało. Xahen więc z łatwością przeniósł
go do izby znajdującej się obok i bez chwili namysłu ułożył
śpiącego na swoim sienniku. Doskonale wiedział, że był znacznie
wygodniejszy od siennika leżącego w rogu. Może w ten sposób
chciał Trevedicowi zadośćuczynić, a może po prostu chciał go
bliżej siebie w razie, gdyby w głowie księcia pojawiły się
niebezpieczne myśli. Nie wiedział i nie chciał poznawać
odpowiedzi, nie lubił zastanawiać się nad kierującymi nim
pobudkami, zawsze działał instynktownie.
Pochylił się nad Trevedicem, zaczynając sprawnie ściągać z
niego najpierw ciężkie, skórzane obuwie wiązane prawie do kolan,
a następnie spodnie. Tunikę zostawił, nie chciał, aby książę
rano poczuł się nieswojo albo zaczął zastanawiać się, czy Xahen
nie wykorzystał przypadkiem chwili jego słabości.
Gdy mag leżał już pod kocami, sam zaczął się rozbierać.
Zwykle, gdy był w swoim domu, kładł się spać nagi, jednak teraz,
szanując księcia, również zostawił tunikę i nie myśląc wiele,
położył się na posłaniu.
Ostatni raz spojrzał na księcia. Chociaż znajdował się na
wyciągnięcie jego ręki, Xahen zdał sobie sprawę, że Trevedic
był bardziej odległy, niż mu się kiedykolwiek wydawało.
***
Wkroczył w ciemne zarośla, zostawiając za sobą światła wciąż
rozbudzonej wioski. Nawet tutaj dobiegały go śpiewy i dźwięki
rozmów z domu wodza, w którym zabawa trwała w najlepsze. Na samą
myśl, że po tym wszystkim, co Ta'nehowie im wyrządzili, teraz tak
beztrosko ucztowali, robiło mu się niedobrze. Gdyby tylko mógł,
krwawo by się z nimi rozprawił, ale jeszcze nie teraz, jeszcze musi
poczekać.
Zatrzymał się na środku ścieżki i rozejrzał dookoła,
upewniając się, że nikt go nie śledził. Dopiero wtedy przystanął
za drzewem, po czym zaklaskał w dłonie trzykrotnie. Odczekał
chwilę, wypatrując jakiejś reakcji, ale chwila się przeciągała,
a on nie otrzymywał odpowiedzi. Serce momentalnie podeszło mu do
gardła, a przed oczami zrobiło się ciemno na myśl, że Leonar
został złapany, gdy nagle krzaki kilkanaście kroków dalej
poruszyły się, a z nich wyjrzała znajoma, szczupła sylwetka.
– Pa-panie, przestraszyłem się, że to może być kto inny –
bąknął, na co Albert sapnął z niezadowoleniem.
– Przecież powiedziałem ci, co jest naszym znakiem – prychnął,
podchodząc do chłopca i szybko oceniając jego ubiór na tyle, na
ile był w stanie w świetle księżyca. – Buty i coś ciepłego na
sobie masz, rozumiem?
Leonar potaknął.
– Troszkę przyduże i okrutnie cuchną, ale nie zmarznę –
szepnął.
– Czeka nas długa droga, zdajesz sobie z tego sprawę?
Znów pokiwał głową, jednak nie wyglądał na przekonanego. Albert
przeczesał nerwowo swoje jasne, sięgające nieco za linię żuchwy
włosy, po czym westchnął ciężko. Teraz nie mógł się już
wycofać, w pojedynkę nie dałby rady, był w końcu tylko marnym,
wysoko urodzonym człowiekiem, który bez służby nie potrafił
nawet przyrządzić sobie posiłku. Potrzebował pomocy zwykłego
chłopca, jakim był Leonar, znającego trudy życia codziennego.
– Chodźmy, nie stójmy tu dłużej. Jak zacznie świtać,
znajdziemy odpowiednie miejsce na sen, teraz musimy odejść od
wioski jak najdalej się da – to mówiąc, pociągnął Leonara
między drzewa, oddalając się od wytyczonej ścieżki. Jeśli
chcieli uciec, musieli unikać wytyczonych szlaków.
Młodzieniec poszedł za nim bez żadnego sprzeciwu. Wciąż czuł
olbrzymi niepokój, jednak z każdym kolejnym krokiem, kiedy
zostawiał za sobą wioskę barbarzyńców i coraz bardziej się od
niej oddalał, ciężar zalegający mu dotąd na piersi ustępował.
Tak marzył o tej chwili, zawsze, gdy zapadał w krótki, płytki
sen – bo na żaden inny nie mógł liczyć, był zbyt znerwicowany
– widział, jak zostawia to przeklęte miejsce za sobą.
Odetchnął głęboko, powtarzając w myślach, że teraz już będzie
lepiej. Był w końcu z księciem Albertem, który miał plan, jak
ich wszystkich uratować.
– Wasza Wysokość... – zaczął niepewnie po dłuższym czasie.
Mężczyzna zerknął na niego, mrucząc ciche, pytające „hm?”
pod nosem. – Widziałeś się z księciem Trevedicem, prawda?
Albert zawahał się, a przed jego oczami jak na zawołanie pojawiła
się twarz brata wykrzywiona w rozpaczy. Mimowolnie zacisnął rękę
w pięść, ale ostatecznie odpowiedział zdawkowo:
– Tak.
Leonar zawahał się. Zwilżył nerwowo wargi, bijąc się przez
moment z myślami. Tak bardzo bał się o Trevedica. Przez cały czas
spędzony w niewoli myślał tylko o tym, że jego pan jest zdany na
łaskę jakiegoś barbarzyńcy. Modlił się, aby przypadkiem księcia
nie czekał ten sam los, którego on doświadczał niemalże każdego
dnia zamknięty w stajni wśród bydła. I nie miał tu na myśli
jedynie zwierząt.
– I... wszystko z nim dobrze? Nic mu nie jest? – zapytał nader
przejętym tonem, który bynajmniej nie umknął uwadze Alberta.
– Byłeś jego osobistym służącym, prawda?
Słowo „byłeś” zabolało go niczym siarczysty policzek
wymierzony w twarz. Nie mógł jednak zaprzeczyć, tamta noc zmieniła
wszystko.
– Tak, Wasza Wysokość.
Albert zmarszczył brwi, zerkając jeszcze na chłopaka kątem oka.
Był młody, mógł mieć osiemnaście lat. Służba potomkowi
królewskiemu w takim wieku to nie lada wyróżnienie, a jednak, jemu
się udało... Albo to może Trevedic go wybrał ze względu na wiek?
Brat nie lubił starych, przeżartych pałacowym życiem i próżnością
lokajów, których zawsze wciskał im ojciec z uwagi na
doświadczenie. Sam Albert za nimi nie przepadał, a z drugiej strony
nigdy nie przywiązywał się do otaczającej go służby. To
Trevedic zawsze próbował nawiązywać przyjaźnie.
– Mieliście dobre stosunki?
Leonara początkowo zaskoczyło to pytanie. Nie spodziewał się, że
książę coś jeszcze powie.
– Tak, panie. Książę Trevedic był dla mnie bardzo dobry –
szepnął łamiącym się głosem. Wiele by dał, żeby znów znaleźć
się w zamku u boku swojego księcia. Chciał go budzić na poranne
zajęcia, przynosić mu posiłki, szykować ubrania i kąpiele.
Jedyne, czego pragnął, to tylko znów móc go ujrzeć.
– Z Trevedicem wszystko w porządku, przynajmniej fizycznie –
odpowiedział wreszcie na dawno zadane pytanie. Leonar wlepił w
niego swoje wielkie oczy, chłonąc każde słowo z rosnącą mu w
piersi nadzieją. – Jest pod opieką syna wodza, a ten ponoć ma do
Trevedica słabość. Myślę, że nic złego mu nie zrobi, możesz
przestać się zamartwiać – dodał już łagodniejszym tonem, a
nawet wymusił lekki uśmiech, który i tak nie został dostrzeżony
przez panującą dookoła ciemność. – Teraz skupmy się na tym,
co mamy do zrobienia.
Leonar kiwnął głową z nową werwą. Książę był bezpieczny,
tylko to się liczyło.
– Oczywiście, Wasza Wysokość!
Albert pokręcił głową, ale nie skomentował nagłego entuzjazmu
młodzieńca. Najważniejsze, że z takimi informacjami Leonar nie
będzie się rozpraszać, bo tego najmniej teraz potrzebowali.
Szli tak, przeciskając się między drzewami, nim na niebie pojawiła
się jutrzenka, ocieplając wychłodzony przez noc świat. Dopiero
wtedy znaleźli zarośla, w których zdecydowali się położyć, by
choć trochę odespać wędrówkę i z nowymi siłami ruszyć dalej.
Już teraz wiedział, że to nie będzie łatwa wyprawa, w
szczególności, że pogoda na półwyspie nie rozpieszczała. Ale
jakoś dotrą do celu.
Muszą.
Xsahen to z całą pewnością do Trevedica ma słabość i teraz bardzo wyraźnie to widać. Sam Trevedic jak na razie to chyba planu od Alberta za bardzo nie wprowadza w życie ale nie ma się co dziwić skoro świat mu się wali. A Leonar i Albert to może być ciekawy team
OdpowiedzUsuńHej. Rozdział świetny trochę się w nim zadziało.szkoda mi T. co teraz go będzie trzymać przy tym życiu? Mam nadzieję że X. Coś wymyśli i nie da księciu zbyt długo trwać w tym stanie. Pozdrawiam weny zdrowka . W.
OdpowiedzUsuńNo super. Coś nie mam zaufania do duchów i chyba Alberta,
OdpowiedzUsuń