Pewna osoba w komentarzach podpytała mnie o dodatek na Mikołajki. Niestety, nie miałam czasu, żeby napisać Gówniarza, bo ostatnio potrzebuję na niego całego tygodnia, a teraz boję się, że i do soboty nie dam rady dokończyć rozdziału. Praca licencjacka i promotor się o mnie upomnieli. Trzymajcie kciuki, żebym jakoś wysmrodziła pierwszy rozdział, bo naprawdę idzie mi jak krew z nosa. Postanowiłam jednak wrzucić Wam coś, co niedługo udostępnię w całości - drugi fragment "Donikąd".
Mam nadzieję, że się Wam spodoba i nada się na prezent ode mnie ;).
Drugi fragment części pierwszej:
Bezkresy dróg stanowych
Umycie
się było czymś, czego Nicolas potrzebował. Gdy wsiadał z
powrotem do samochodu, czuł, że teraz to już może stawić czoła
wszystkim zarażonym. Chociaż może i nie wszystkim... A właściwie
to najlepiej, żeby nie spotkał na swojej drodze ani jednego, bo
wtedy prawdopodobnie zacząłby uciekać i znów by się spocił.
– To
gdzie chcesz jechać? – zapytał Eric i nim ruszył, włączył
klimatyzację na mocniejsze obroty. Nicolas jeszcze wyjrzał za okno;
zaczynał mieć dosyć tego pustynnego krajobrazu i powoli tęsknił
za Nowym Yorkiem. Tam nie było aż tak gorąco.
– Nie
wiem – powiedział Nicolas z zastanowieniem. – Jadę po prostu
przed siebie. – Wzruszył ramionami i rozsiadł się w fotelu, a
Zoe spojrzała na niego czujnie z tylnego siedzenia.
– Nie
masz żadnego celu? – zapytała. Nicolas aż uniósł brwi,
zdziwiony, i obejrzał się na dziewczynkę.
–
Jasne, że mam – odparł. – Przeżyć – mruknął i westchnął,
zerkając na lusterko, w którym widział odbicie dyszącego psa. –
Jak się wabi?
–
Mulan – odpowiedziała mu dziewczynka i poklepała psa. – Bez
niej byśmy nie żyli – dodała i pochyliła się, żeby pocałować
łeb wilczura, który położył po sobie uszy i zamerdał ogonem.
Nicolas
spojrzał z zaciekawieniem na Erica, chcąc usłyszeć tę historię.
Mężczyzna jednak milczał jak zaklęty, dlatego też postanowił
wymusić na nim odezwanie się. Całkiem nieźle już mu to
wychodziło, w końcu zdążył zauważyć, że z Erica trzeba było
wyciągać informacje, gdyż dobrowolnie zbyt wiele by nie
powiedział.
–
Więc, co ta Mulan takiego zrobiła, że żyjecie?
–
Rzuciła się na pierwszego zarażonego, który nas zaatakował –
odpowiedział, nie patrząc na rozmówcę, tylko na drogę. Nicolas
tylko westchnął ciężko i odwrócił się do dziewczynki. Wydawała
się o wiele bardziej chętna do prowadzenia konwersacji niż jej
brat. Może nawet ją polubi… A może nie. Nie zastanawiał się
nad tym.
–
Twój brat nie jest zbyt rozmowny, co? – zagadał.
– A
daj spokój – prychnęła i machnęła ręką. – Potrafi siedzieć
cicho przez kilka godzin – mruknęła i wydęła usta w
niezadowoleniu. Eric spojrzał na nią w lusterku, jednak dalej
milczał. – A tobie się nie nudzi, jak nikogo nie masz? –
zapytała.
Nicolas
wzruszył obojętnie ramionami. Czasem mówił sam do siebie, ale
tego nie miał zamiaru zdradzać, bo wyszedłby na idiotę. Naprawdę
nie lubił ciszy i zazwyczaj, gdy prowadził, to albo śpiewał, albo
mamrotał coś pod nosem.
– Tak
mi lepiej – powiedział. – Bezproblemowo.
– Nie
wiem, czy tak bezproblemowo – odezwał się nagle Eric, wciąż nie
patrząc na niego. – Gdybym nie pojawił się na stacji, zostałbyś
zeżarty żywcem – prychnął i zacisnął dłonie na kierownicy,
co nie umknęło uwadze Nicolasa.
– Ja
ci później też uratowałem życie. Dwa razy. I jeszcze twojej
siostrze, więc mi łaskawie nie wytykaj, co? – prychnął, czując,
jak zaczyna się irytować.
– Nie
wytykam – odparł. – Widzę tylko, że jesteś przekonany, że
lepiej ci samemu. To ci odpowiadam, że nie. Bo czasem warto mieć
kogoś, komu możesz zaufać.
–
Kogo? Małą dziewczynkę i psa? – prychnął Nicolas z
rozdrażnieniem.
–
Tak, małą dziewczynkę i psa – odparł mu Eric i rzucił groźne
spojrzenie. Szybko jednak powrócił wzrokiem do drogi. – Nawet nie
masz pojęcia, ile zawdzięczam Zoe i Mulan.
– Ale
ty im ufałeś już wcześniej, przed wybuchem zarazy – powiedział,
czując, jak coś go ściska w gardle. Eric zaczynał go poważnie
denerwować. – Nie zauważyłeś może, że teraz nie można już
nikomu zaufać?
–
Czyli co? Mam cię wyrzucić na środku pustyni, bo nie mogę ci
zaufać? – zapytał poważnie, też podnosząc głos. Zoe patrzyła
to na jednego, to na drugiego ze zdezorientowaniem. Nie wtrącała
się jednak, tylko uspokajała warczącą pod nosem Mulan.
–
Tego nie powiedziałem!
–
Powiedziałeś! Dokładnie tak powiedziałeś! – syknął i uderzył
dłonią w kierownicę. – Kurwa, mimo że uratowałeś Zoe, dajesz
mi powody, żebym zaczął się zastanawiać nad pozbyciem się
ciebie.
Nicolas
aż przełknął ślinę, nie chcąc nawet myśleć o tym, że mógłby
wylądować na środku pustyni bez chociażby wody. Nie odpowiedział,
tylko wpatrzył się w szybę, zaciskając wargi w wąską linię.
–
Czyli co? Mam rację? – dopytał Eric.
– Nie
– prychnął. – Nie myślisz może, że na pozbycie się was
miałem już wiele okazji?
–
Właściwie to czemu Eric cię zabrał? – Kłótnię nagle
przerwała Zoe, patrząc na nich z zaciekawieniem i głaszcząc kark
psa. Nicolas prychnął i odwrócił się do niej.
– Bo
twój genialny brat rozwalił mi opony – odpowiedział.
–
Musiałem – warknął, patrząc na niego groźnie.
–
Musiałeś? Nic nie musiałeś!
– Co,
jeżeli później byś za mną pojechał? – prychnął Eric,
ściszając już głos.
– Ale
i tak mnie zabrałeś – mruknął z zastanowieniem Nicolas. Mało
kto by tak postąpił, prędzej spróbowałby się go pozbyć.
– Bo
groziłeś mi bronią – odparował Eric takim tonem, jakby to nie
było oczywiste. Nicolas tylko przewrócił oczami i zatopił się w
fotelu, patrząc na niezmieniające się widoki za oknem. W pewnym
momencie zauważyli dwie ciemne postacie oddalone od drogi o jakąś
milę. Kiedy usłyszały nadjeżdżający samochód, zmieniły
kierunek, w jakim podążały.
– To
straszne. – Usłyszeli głos Zoe, która uważnie obserwowała
zarażonych do momentu, aż ich nie minęli. – Myślicie, że oni
wewnątrz są jeszcze ludźmi?
– Nie
– odpowiedział od razu Nicolas, a Eric spiorunował go wzrokiem. –
No co? – prychnął. – Oni już nie żyją – zwrócił się do
Zoe. – Nie wiem, na jakiej zasadzie ta choroba działa – nikt
chyba nie wiedział, skoro wybuchła taka epidemia, pomyślał –
ale to coś sprawia, że chodzą i zabijają, rozsiewając wirus, czy
co to tam jest, dalej. To wygląda jak podtrzymanie gatunku –
mruknął z zastanowieniem, a Eric wpatrzył się w niego.
–
Dokładnie – odparł i kiwnął głową, przyznając mu rację.
Nicolas uśmiechnął się do niego, ale już nic nie odpowiedział;
przez chwilę jechali w ciszy, ale ta, jak zwykle zresztą, zaczęła
go męczyć.
–
Masz jakieś nagrania z muzyką? – zapytał.
– Coś
było w schowku – odpowiedział, wyjeżdżając na drogę asfaltową. –
Nie wiem, to nie mój wóz. – Wzruszył ramionami, a Nicolas już
pochylał się, żeby przejrzeć zawartość skrytki. Wyciągnął
jedną płytę i aż się uśmiechnął.
–
Sprawdźmy – mruknął, wsuwając krążek do odtwarzacza. Pobawił
się trochę jego gałkami i guzikami, nim zdążył go rozpracować.
Nigdy nie znał się na tego typu sprzęcie, potrafił się odnaleźć
tylko wtedy, jeżeli urządzenie było jego, a on miał już za sobą
lata użytkowania go. Nie lubił dotykać się niczego nowego, całe
jednak szczęście odtwarzacze w samochodach zazwyczaj działały na
podobnych zasadach. Już po chwili więc z głośników popłynęły
pierwsze akordy piosenki, a uśmiech Nicolasa, o ile to jeszcze
możliwe, powiększył się. Zapukał w podłokietnik w rytm utworu.
– No
nie wierzę, jakie szczęście! – Zaśmiał się. – Oh, baby,
baby it's a wild world. It's hard to get by just upon a smile –
zanucił refren, a Eric spojrzał na niego kątem oka, nieco
zdziwiony.
– Nie
śpiewasz tak źle – zauważył szczerze zaskoczony Eric. Po
piskliwym głosie Nicolasa, raczej spodziewał się także raniącego
uszy śpiewu. Cudów może i nikt nie doznał, ale zdecydowanie
przyjemniej słuchało się go wraz z Catem Stevensem, niż
opowiadającego w pojedynkę jakąś kolejną historię.
–
Kiedyś ćwiczyłem – odparł. – Jezu, uwielbiam tę piosenkę –
mruknął i zrobił głośniej w momencie, gdy znów wszedł refren.
– Oh, baby, baby it's a wild world. I'll always remember you like a
child, girl. – Nicolas aż się odwrócił do tyłu, kiedy usłyszał
głos Zoe. Dziewczynka uśmiechnęła się do niego szeroko. – You
know I've seen a lot of what the world can do and it's breaking my
heart in two.
– 'Cos I never want to see you sad girl. – Tę zwrotkę zaśpiewali
już razem, a Eric przewrócił tylko oczami, jednak uśmiechnął
się lekko pod nosem. Mimo wszystko nie miał zamiaru dołączyć się
do wesołego śpiewania. Sytuacja była dosyć groteskowa, nucili
sobie wesoło piosenkę, jadąc jak jedna wielka rodzina na wakacje,
gdy za oknem samochodu widać było włóczące się żywe trupy.
–
Hope you make a lot of nice friends out there. But just remember
there's a lot of bad and beware. – Nicolasa zdziwił fakt, że Zoe
znała cały tekst piosenki, nie tylko refren. Śpiewała z nim
dzielnie aż do samego końca, a on stwierdził, że może ta
dziewczynka jest wyjątkiem? Wszystkie dzieci były głupie, ale musiał być wśród tej całej chmary jakiś ewenement.
Utwór
dobiegł końca, jednak po chwili szumów rozpoczął się kolejny.
Po pierwszych akordach Nicolas od razu rozpoznał, co to za piosenka,
gdyż zaczynała się bardzo charakterystycznie. Ściszył jednak
Cryin od Aerosmith i odwrócił się przodem do Zoe.
–
Skąd znasz słowa Wild Word? Nie jesteś trochę za młoda na taką
muzykę? Nie słuchasz One Direction, Justina Biebera czy czegoś w
tym stylu? – zapytał. Trochę orientował się w modzie, jaka
panowała wśród dzieciaków.
Zoe
prychnęła, jakby ją właśnie obraził, i założyła ręce na
piersi. Grzywka opadła na czoło, nadając jej morderczy wyraz
twarzy.
–
Tata lubił taką muzykę. Zawsze wieczorami puszczał – wyjaśniła.
– W szczególności tę piosenkę. Mówił, że to dzięki niej
poznał mamę. – Uśmiechnęła się szeroko, a Nicolas zerknął
kątem oka na Erica. Nie umknął mu lekki grymas i zmrużone w
zastanowieniu oczy.
–
Dlaczego tak długo jedziecie do Miami? Minęły już trzy miesiące,
a wy ciągle w Wyoming – mruknął i spojrzał na kierowcę z
ciekawością. Już wcześniej go to zastanawiało, nie na tyle
jednak, aby zapytać. Teraz stwierdził, że skoro jadą tą
niekończącą się drogą i nie ma nic innego do roboty, może się
dowiedzieć czegoś o Ericu i Zoe. Na horyzoncie nie widać było ani
jednego porzuconego samochodu, więc podejrzewał, że jeszcze trochę
czasu spędzi z tym rodzeństwem i wilczurem dyszącym mu nad uchem.
–
Mieliśmy utrudnienia na drodze – powiedział cicho Eric, nie
odrywając wzroku od szosy. Zoe spojrzała na niego ciekawsko, a
następnie zerknęła na Nicolasa.
– Do
Miami jest daleka droga – wyjaśniła ze swoim dziecięcym
przekonaniem.
Nicolas
nic jej nie odpowiedział, tylko kiwnął głową. Coś mu tu nie
pasowało, ale nie chciał się wtrącać w nieswoje sprawy.
Wiedział, że gdyby im zależało na dotarciu do Miami, już by albo
tam byli, albo dojeżdżali.
– Nie
polecam znajdować się w okręgach dużych miast – mruknął i
rozsiadł się w fotelu, wzdychając ciężko. – Jestem z Nowego
Jorku i to, co się tam działo w dzień wybuchu zarazy, to jeden
wielki chaos. Podejrzewam, że teraz miasto jest już martwe…
chociaż, może nie do końca. – Zerknął na Erica, który też
rzucił mu czujne spojrzenie, a następnie wpatrzył się w odbicie
Zoe w lusterku. – A skąd jesteście? – zapytał.
– Z
małego miasteczka w stanie Oregon.
– Z
Powell Butte – sprostowała Zoe i uśmiechnęła się do Nicolasa.
– Fajnie tam było. Cicho. Pełno pól i łąk. Kiedyś nawet
mieliśmy konia! – pochwaliła się, o wiele bardziej skora do
rozmowy niż jej brat, który tylko kiwał głową, zupełnie jakby
musiał potwierdzać jej słowa. Nicolas uniósł brwi i obejrzał
się na dziewczynkę. On dorastał wśród zgiełku miasta i
praktycznie nigdy nie wyjeżdżał z Nowego Yorku. Dopiero teraz
poznał, jak to jest żyć wśród przyrody i, oczywiście, żywych
trupów, bo o nich nie dało się zapomnieć.
– To
zazdroszczę – powiedział zgodnie z prawdą Nicolas i uśmiechnął
się. – Ja trzy miesiące temu pierwszy raz na żywo zobaczyłem
krowę. – Zaśmiał się, trochę skrępowany swoim wyznaniem. Zoe
aż wybałuszyła na niego oczy, a Eric parsknął kpiąco pod nosem,
za co Nicolas pchnął go w ramię. – Nie śmiej się. Jak nie
wyjeżdżasz z miasta, to niby gdzie masz krowę zobaczyć? –
prychnął. – W Central Parku się nie pasą, no sorry.
–
Nigdy nie byliśmy w Nowym Jorku. Jest tam tak jak na filmach? –
zapytała Zoe, a Nicolas od razu pokręcił głową. Obrócił się
do niej przodem, bo lubił mieć z rozmówcą kontakt wzrokowy.
Naprawdę nie była ani głupim, ani denerwującym dzieckiem. I
podobało mu się to, że podobnie jak on nawijała jak szalona. Aż
śmieszne, że jej bratem był Eric-mruk.
–
Lepiej – sprostował. – Na filmach nie pokazują, jak wielkie są
te budynki. Czujesz się jak mrówka, stojąc przy nich. – Zaśmiał
się. – Na dodatek ruch na niektórych ulicach jest niesamowity.
Idziesz wśród tylu ludzi, że nawet trudno byłoby ci się
zorientować, kiedy ktoś zajebałby ci portfel i…
–
Wyrażaj się – warknął Eric, przerywając mu. – Nie przeklinaj
przy niej.
–
Przestań – parsknęła Zoe i kopnęła zaczepnie w fotel brata. –
Myślisz, że nie znałam słowa „zajebał”?
Nicolas
zaśmiał się rozbawiony i wrócił do opowiadania dziewczynce o
Nowym Jorku. Starał się jak najwierniej opisać klimat panujący w
tym mieście, mówił dużo o sławnym, bogatym Manhattanie, ale
wspomniał też o Bronksie, mniej sławetnym okręgu, o dużym
procencie przestępczości. Uwielbiał mówić o swoim rodzinnym
mieście, kochał je i naprawdę świetnie się w nim czuł, mimo że
utrzymanie się w nim nie było aż takie proste. Nie dla studenta,
który musiał dzielić swój czas na naukę i pracę.
Zoe
słuchała go z uwagą i od czasu do czasu coś wtrącała, starała
się jednak nie przeszkadzać. Eric za to rzucił tylko, że nie
przepada za dużymi miastami, ale wydawał się słuchać z uwagą.
Zresztą, Nicolasa nie dało się nie słuchać. Mówił bardzo
donośnie i szybko, a na dodatek miał ten swój piskliwy, irytujący
głos. Nie można było go po prostu zignorować.
Jechali
tak jeszcze przez jakiś czas, to rozmawiając (głównie Zoe i
Nicolas, Eric mało co się odzywał), to słuchając muzyki. Nagle
jednak na horyzoncie zobaczyli ciemny punkt. Wraz ze zmniejszającą
się odległością pomiędzy nim a ich pojazdem, dostrzegli, że był
to zielony, porzucony samochód osobowy. Nawet Zoe zamilkła, kiedy
przejeżdżali obok niego. Tylne szyby były zaciemnione, jednak
przez przednie zauważyli, że jest pusty. Zatrzymali jeepa kilka
jardów dalej i nim wysiedli, złapali jeszcze za bronie.
–
Pójdę zobaczyć – powiedział Nicolas i wysiadł z samochodu, od
razu rozglądając się dookoła w poszukiwaniu zagrożenia.
Wyglądało na to, że byli sami na tym pustkowiu, więc trochę się
rozluźnił i podszedł do pojazdu. Zajrzał do środka, lecz
wewnątrz panował półmrok. Złapał za drzwi i otworzył je.
Nagrzane powietrze buchnęło w niego, a on aż się skrzywił i
zakasłał, kiedy poczuł mocną woń zgnilizny. Zamknął oczy,
które zaszły mu łzami od tak ostrego fetoru i nie zauważył
poruszenia na tylnym siedzeniu. Nagle coś na niego ruszyło i
złapało gorącą, ugotowaną ręką za jego ramię. Spojrzał
prosto w zaropiałe, mocno wypukłe oczy czegoś, co jeszcze niedawno
było kobietą. Wrzasnął niekontrolowanie, zbyt zaskoczony, żeby
zareagować spokojnie. Nagle, obok jego krzyku, po okolicy rozniósł
się też huk wystrzału. Kula przeleciała obok Nicolasa, któremu
wydawało się, że prawie otarła się o jego nos. Przebiła czaszkę
zarażonej, która opadła na tylne siedzenia, nieruchomiejąc.
Nicolas
oddychał ciężko z szeroko otwartymi oczami. Spoglądał na ciało,
wciąż nie mogąc się uspokoić, już nawet nie zwracał uwagi na
bardzo nieprzyjemny zapach, który pewnie będzie towarzyszyć mu
jeszcze przez długi czas.
–
Zabiłbyś mnie! – krzyknął nagle na Erica, kiedy już otrząsnął
się z szoku.
–
Albo ona ciebie – prychnął i odsunął go od samochodu,
zaglądając do niego. Sam się skrzywił na zapach panujący w
środku, ale nic nie powiedział. – Nie ma paliwa – powiedział i
odsunął się od wozu, od razu zamykając drzwi.
Nicolas
odchrząknął i obejrzał swoją rękę. Znajdowały się na niej
dziwne, brunatne ślady. Momentalnie poczuł, jak coś zimnego wspina
się po jego szyi, żeby zaraz mocno zacisnąć się na jego gardle.
–
Musze to umyć – powiedział z rosnącym przerażeniem. Nie
wiedział, czy go trup przez przypadek nie zadrapnął. Serce znowu
zaczęło mu bić z nerwów ze zdwojoną siłą.
–
Zahaczyła cię paznokciem? – zapytał Eric dziwnie ciężkim
głosem. Podszedł do niego i nagle złapał go za nadgarstek,
przyciągając do siebie jego rękę. Obejrzał ją, ale nie dotykał
tego, co zostawił po sobie uścisk dłoni zarażonej. Nicolas
spojrzał na jego skupioną twarz – nad czymś się zastanawiał i
na nieszczęście, doskonale wiedział, nad czym.
–
Przecież pierwsze objawy następują od razu! – powiedział, a
mężczyzna pociągnął go mało delikatnie w kierunku samochodu.
Otworzył bagażnik i złapał za jakąś szmatę, którą zwilżył
odrobiną wody. Obmył mu rękę, a następnie spryskał ją płynem
antybakteryjnym.
– Po
godzinie – odparł grobowym głosem, jeszcze oglądając skórę,
czy przypadkiem nie ma żadnych zadrapań. – Nie minął nawet
kwadrans – mruknął i spojrzał mu w oczy. Nie powiedział tego
głośno, jednak po jego wzroku Nicolas doskonale wiedział, że
jeżeli coś się stanie, on nie zawaha się i albo zostawi go na
pustyni żywego, albo z kulką pomiędzy oczami. – Tu – wskazał
na maleńką rankę po paznokciu. – Zadrapała cię.
Nicolas
na chwilę aż przestał oddychać. Wyrwał z dłoni Erica środek
antybakteryjny i obficie zlał nim czerwony ślad, gdy nagle
mężczyzna wyrwał mu buteleczkę z rąk.
–
Będzie mi jeszcze potrzebny! – syknął i wrzucił specyfik do
auta, zatrzaskując drzwi od bagażnika. Obszedł samochód i do
niego wsiadł, a spanikowany Nicolas zaraz zajął miejsce w
pojeździe, za bardzo bojąc się, że Eric może go tu zostawić.
– Nic
mi nie jest – powiedział do mężczyzny. Sam jednak już nie
wiedział, czy w głowie kręci mu się przez nerwy, czy przez to, że
został zarażony.
–
Tego nie wiem – warknął i spojrzał na zegarek. – Po godzinie
zbiera się choremu na wymioty – powiedział i odpalił samochód.
Nie mogli tutaj zostać, nie, kiedy wystrzał mógł zwołać trupy,
bądź, co było chyba jeszcze gorsze, ludzi.
– Nic
mi nie jest – powtórzył Nicolas niczym mantrę, chcąc chyba
bardziej upewnić siebie, że był zdrowy. To małe zadrapanie nie
mogło przecież doprowadzić do zakażenia. Czekanie na wyrok było
jednak najbardziej przerażające. Patrzył to na uporczywie milczącą
Zoe, to na Erica, który wcale nie był lepszy. W aucie panowała
cisza, chyba najbardziej nieprzyjemna, z jaką do tej pory spotkał
się Nicolas. Żołądek ściskał mu się z nerwów i co najgorsze,
nie wiedział, czy może zaraz nastąpią wymioty krwią, czy po
prostu czuł się tak przez silne emocje. Patrzył przez okno na
rozciągający się step, przystrojony gdzieniegdzie jakimś krzewem
czy karłowatym drzewem. Jezdnia ciągnęła mu się w
nieskończoność, minęli po drodze jakąś farmę, jednak nie
zatrzymali się, widząc na jej posesji kilka błąkających się
trupów. Zresztą gospodarstwo było całkowicie zdemolowane, więc
tylko się za nim obejrzeli, żeby zyskać pewność, że nie ma się
po co zatrzymywać. Spalone zgliszcza stodoły i nadpalona, kiedyś
biała chatka przekonała ich, że nie. Nie było tam nic, czego
mogliby potrzebować.
– Jak
się czujesz? – zapytał sucho Eric.
Minuta
ciągnęła się za minutą. Nicolas ciągle zerkał na zegar, żeby
kontrolować czas. Minął dopiero kwadrans, powinien, zgodnie z tym,
co słyszał, mieć zawroty głowy. I co najgorsze, miał. Kręciło
mu się w głowie, odnosił wrażenie, że zaraz zemdleje, a cały
obraz przekręcał mu się przed oczami.
–
Dobrze – szepnął. To z nerwów, powtarzał sobie. To na pewno z
nerwów. Przez tak małą rankę nie mógł się przecież zarazić!
Przecież to byłaby najżałośniejsza śmierć, jaką widział, a
dotąd widział jej już naprawdę sporo. Przez rozszarpanie,
zeżarcie żywcem, odgryzienie palców. Wszystko wiązało się z
dużymi ranami, a on miał na ręce ledwie małe draśnięcie.
–
Kłamiesz – syknął Eric. I jechali dalej. Samochód zwolnił.
Toczyli się niewiele ponad trzydzieści mil na godzinę.
Najwidoczniej w razie potrzeby, Eric chciał go zostawić na tym
pustkowiu. Tętno Nicolasa nie przyspieszało, jak to bywało w
przypadku zarażonych, jednak wiedział, że już wcześniej było
bardzo szybkie. Jeszcze chyba nigdy się aż tak nie bał, nie przez
tak długi okres czasu. Niby tylko godzina, ale w tamtym momencie
wydawała mu się wiecznością.
Minęło
trzydzieści minut. Cyfry na zegarze przeskakiwały niezwykle wolno,
jakby z opóźnieniem. Tak, na pewno coś musiało być zepsute,
przecież to niemożliwe, żeby tyle trzeba było czekać.
–
Jak? – znów zadał zwykłe, proste pytanie. I tak co dziesięć
minut.
–
Dobrze.
Zaczęło
zbierać mu się na wymioty. Żołądek ściskał go tak jak kiedyś,
gdy wypił za dużo alkoholu i przyszedł kac. Miał wrażenie, że
zaraz zwymiotuje całe swoje wnętrzności. Bał się, tak bardzo się
bał. Aż zaczął się trząść. Zawsze był tchórzem i egoistą,
myślał tylko o sobie, a w tamtym momencie wcale nie było inaczej.
Nie zastanawiał się, co by się wydarzyło, gdyby zarażenie
wirusem przyspieszyło. Czy ugryzłby Erica? Zoe? Nie obchodziło go
to. Chciał żyć, bez zarażenia się tym świństwem.
–
Jak?
Nicolas
z ulgą dostrzegł, że minęła godzina. Dalej było mu niedobrze,
ale nie wymiotował.
–
Jest okej, naprawdę – powiedział i spojrzał na Erica.
–
Jeszcze trochę – sapnął i nagle zatrzymał samochód. Zbliżała
się dziewiętnasta, pustynne słońce zaczęło powoli chować się
za horyzontem.
– Nic
mu nie jest – powiedziała z pewnością Zoe, obserwując wszystko
uważnie z tylnych siedzeń. Również czujnie spoglądała na
zegarek i na Nicolasa, próbując ocenić jego stan. – Pamiętasz?
Kyle zaczął się mocno pocić – szepnęła, wychylając się
przez przerwę pomiędzy przednimi siedzeniami. Wyciągnęła swoją
dłoń i nim jej brat zdążył ją odepchnąć, położyła ją na
czole Nicolasa. – Nie jest rozpalony.
– Nie
dotykaj go! – wrzasnął Eric i odtrącił jej rękę. – Nie
wiemy, czy nie ma jakiegoś syfa!
– Nie
mam! – krzyknął Nicolas.
–
Tego wciąż nie wiem!
– Nie
mam, do kurwy nędzy! – Nicolas aż zacisnął dłonie w pięści.
– Nie mam żadnego syfa! Nie zaraziłem się! Gdybym się zaraził,
pewnie już leżałbym w jakiejś agonii! Minęła godzina! –
krzyczał, zupełnie zapominając, że przemiana – jak określał
stan, w którym zarażony tracił przytomność – następuje przez
cały dzień. Pierwsze objawy następowały szybko, jednak na utratę
świadomości trzeba było trochę poczekać.
Eric
spojrzał na niego ciężko. Marszczył brwi i wyraźnie się nad
czymś zastanawiał.
–
Wysiadaj – rzucił, na co Nicolas drgnął, ale nic nie zrobił. –
Wysiadaj, powiedziałem!
–
Eric! – wtrąciła się Zoe.
–
Cicho! – wrzasnął do siostry. – A ty wypierdalaj! – zwrócił
się do Nicolasa.
– Nie
zostawiaj mnie tu! – Aż zadrgała mu dolna warga. – Nie tu! Na
jakiejś stacji, przy samochodzie, gdziekolwiek, ale nie na
pieprzonym pustkowiu!
– On
mnie uratował! Eric, tak nie można!
Eric
zacisnął zęby i w końcu walnął otwartą dłonią w kierownicę
w geście bezsilności. Opadł na oparcie fotela i przetarł dłonią
twarz.
–
Próbuję cię chronić – zwrócił się do siostry dziwnie ciężkim
głosem. Nigdy go wcześniej nie używał. – Próbuję cię
chronić, cholera.
– Nie
zaraziłem się – powiedział pewnie Nicolas. Mdłości powoli
przechodziły, teraz już wiedział, że spowodowane były
zdenerwowaniem. Nie mógł zarazić się przez zadrapanie, wszystkie
zarażenia, które widział, następowały przez ugryzienie.
Podejrzewał, że wirus przenosił się przez ślinę, a przynajmniej
miał taką nadzieję. W końcu nie był na żadnych studiach
medycznych, a z lekarzem miał wspólne tyle, co nic. Jeszcze
niedawno nie wiedziałby nawet, jak wyleczyć się z grypy.
–
Jeżeli dasz mi powód, żeby myśleć inaczej… – zaczął Eric.
– Nie
dam – przerwał Nicolas pewnym głosem, zupełnie niepodobnym do
tego, którego używał chwilę wcześniej – zdenerwowanego i
pełnego obawy. – Nie dam, bo się nie zaraziłem, kurwa. Wiem to,
nie jest mi niedobrze. Nie kręci mi się w głowie. Nie mam żadnych
pieprzonych omamów!
Eric
kiwnął głową i odetchnął. Siedzieli chwilę w ciszy, którą
przerywało jedynie ciężkie dyszenie psa plującego na ramię
Nicolasa. Ten jednak mało się tym przejął, miał większe
zmartwienia niż łeb wilczura zwisający mu przy boku.
–
Więc? – zapytał Nicolas, przerywając milczenie. Eric nic nie
odpowiedział, jedynie wrzucił pierwszy bieg, a samochód
znowu ruszył. – Dziękuję.
***
Słońce
chyliło się ku zachodowi, oświetlając ostatnimi pomarańczowymi
promieniami rozległe pola kukurydzy. Wyjechali już z obszarów
pustynnych i poniekąd Nicolas cieszył się ze zmiany otoczenia, bo
ileż można patrzeć na piach i gdzieniegdzie rosnące małe,
karłowate drzewka czy suche krzewy? Dość miał już takiego
widoku, jednak szybko odkrył, że pola uprawne też mogą się
znudzić. Po drodze minęli kilka gospodarstw, jednak nie znaleźli
ani jednego sprawnego samochodu, tylko to, co po nich zostało.
Wszystko zostało rozkradzione, nawet na jeden kanister paliwa nie
mieli co liczyć. Przejechali też obok trzech stacji paliw,
niestety, dwie z nich były opróżnione do cna, a na jedną nie
mieli nawet po co wjeżdżać. Na samym początku wybuchu epidemii
zatrzymały się na niej dwa autokary zapełnione ludźmi i wszyscy
już tam zostali. Zabijanie ich byłoby bardzo pracochłonne, a na
dodatek mogłoby zwołać innych zarażonych, którzy akurat błąkali
się w pobliżu.
–
Ciekawe, dlaczego jedne emigrują, a drugie nie – zagadał Nicolas.
Eric zbyt długo już z nim przebywał, żeby nie wiedzieć, że
chłopak mówił cały czas. Gęba prawie w ogóle mu się nie
zamykała i gdy jeden temat się kończył, zaczynał drugi. Czasem
na siłę, czasem nie, zależało od tego, czy mieli jeszcze o czym
rozmawiać.
Eric
był z natury człowiekiem bardzo małomównym, więc potakiwał albo
zaprzeczał. Czasem rozwinął jakąś myśl do dwóch, trzech zdań,
ale jak zauważył Nicolas, to było jego maksimum. Resztę
dopowiadała Zoe. Byli zgranym rodzeństwem, mimo że posiadali dwa
odmienne charaktery, ale właśnie dzięki temu się dopełniali.
Może
jeszcze trzy miesiące temu nie dziwiłby go taki widok. Każdy miał
kogoś, kogo kochał i, jak myślał, oddałby za niego wszystko.
Jednak dopiero wtedy, kiedy przychodził prawdziwy kryzys, wychodziła
natura człowieka. A ten był egoistą, jak każde zwierzę. Nicolas
już dużo widział. Matki zostawiające swoje dzieci same na środku
ulicy, zdradzających się braci… Wszystko to wydawało się być
na porządku dziennym. Miał jednak przekonanie, że Eric i Zoe byli
inni. Naprawdę wiele by dla siebie zrobili, bo już z daleka dało
się dostrzec ich silną relację. Mieli tylko siebie. A Nicolas nie
miał nikogo, kogo mógłby chronić. Był sam i do tej pory było mu
z tym dobrze, wszystko zmieniło się od momentu zadrapania przez
zarażoną. Nie chciał być sam w takiej chwili. Uzmysłowił sobie,
że umrze w samotności i nikt nawet o nim nie wspomni. Przerażająca
śmierć.
– Nie
wiem – mruknął Eric jak zwykle zdawkowo.
–
Czytałam gdzieś, że taka zagłada poprzez wirus, który ożywiałby
to, co już umarło, jest niemożliwa – powiedziała Zoe i złapała
się dwóch przednich oparć, wychylając przez nie. – A patrz,
teraz mamy epidemię! – mówiła, jak zwykle zresztą, bardzo
szybko i głośno.
Nicolas
odwrócił się do niej i już miał coś powiedzieć, jednak jego
spojrzenie przez chwilę padło na deskę rozdzielczą, a dokładniej
na ikonkę wskazującą rezerwę paliwa. Zerknął na Erica, który
już od dłuższego czasu nie wyglądał na zadowolonego.
– Nie
jesteś zmęczona? – zapytał Zoe. – Cały czas trajkoczesz jak
najęta. – Zaśmiał się i powrócił na oparcie. Sam zaczął się
denerwować. Nie wiedział już, czy gorsze jest to, że stanęliby
na jakimś pustkowiu i nie znaleźliby nigdzie pomocy, czy gdyby
zatrzymali się w niebezpiecznym miejscu. Na przykład obok jakiegoś
miasteczka, w którym aż roiłoby się od zarażonych.
Lampka
rezerwy musiała nie palić się zbyt długo, bo jechali jeszcze
ponad pół godziny, aż zaszło słońce, a Zoe padła na tylnych
siedzeniach razem z Mulan, pochrapując głośno. Eric przeklął
cicho pod nosem, kiedy samochód się zatrzymał.
–
Świetnie – sapnął i opadł na oparcie fotela.
–
Masz jakiś pomysł? – zapytał Nicolas, patrząc na niego uważnie,
na co on tylko wzruszył ramionami. Wysiadł nagle z jeepa i
przeszukał swoje kieszenie, już po chwili wyciągając z nich
paczkę papierosów.
Znajdowali
się pomiędzy polem uprawnym a łąką. Teren był dosyć nierówny,
a ciągnąca się przed maską samochodu droga przypominała z
oddali wijącego się węża. To wznosiła się, to znowu schodziła
w dół, aż wreszcie znikała z zasięgu wzroku przez panujący
półmrok.
Gdy
Nicolas otworzył drzwi, poczuł przyjemny, chłodny podmuch wiatru
na twarzy. Aż się uśmiechnął i spojrzał na rozgwieżdżone
niebo. Gdy żył w Nowym Jorku, nigdy nie widział tylu gwiazd na raz
i tak silnego blasku księżyca. Czasem myślał, że ta pandemia
miała swoje plusy, bo człowiek za bardzo oddalił się od natury.
Później jednak dochodził do wniosku, że brzmi żałośnie, jak
jakaś przegięta ciotunia, co to kontempluje piękno i zachwyca się
nad każdym kwiatkiem, więc udawał, że wcale tak nie myślał.
–
Więc? – odezwał się Nicolas, obchodząc samochód. – Gdzie wy
tak właściwie jedziecie? – zapytał. – I nie wkręcaj mi, że
do ojca do Miami, bo wiem, że wcale ci się tam nie spieszy. –
Eric spojrzał na niego groźnie, ale po chwili odetchnął i
zaciągnął się mocno papierosem, którego koniuszek aż rozbłysnął
żarem, by po chwili znów słabo się tlić.
–
Donikąd – powiedział, wypuszczając dym nosem. – Nie ma ojca –
dodał, nie patrząc na Nicolasa, mimo że ten nie spuszczał z niego
uważnego spojrzenia.
– I
nie powiedziałeś jej o tym? – zapytał. – Przecież ona żyje
dla tego spotkania! – Nigdy nie myślał, że będzie komuś prawić
kazania umoralniające, ale naprawdę polubił Zoe. Była miłą
dziewczynką, wygadaną i rozumiejącą jego słabe poczucie humoru.
Nie zasługiwała na to, by wierzyć w coś, co nigdy się nie
wydarzy.
–
Wiem, kurwa – syknął Eric. – Wiem – dodał już spokojniej. –
Ale co mam jej powiedzieć? Że ojciec do mnie zadzwonił trzy
miesiące temu i powiedział, że został ugryziony? – Pokręcił
głową i rzucił niedopałek na asfalt, by przygnieść go butem.
–
Tak, właśnie tak masz jej to powiedzieć. Jezu, Eric, wiem, że to
jest dziecko, ale taką mamy rzeczywistość. – Aż sam siebie nie
poznawał. Był pewny, że nie potrafił udzielać rad i, co chyba
ważniejsze, nawet nie chciał tego robić. Zawsze wzruszał
ramionami i żył zasadą jasno mówiącą, by nie wtrącać się w
coś, co nie dotyczyło bezpośrednio jego. Powinien więc i teraz z
niej skorzystać, wrócić do samochodu i zastanowić się, czy
gdzieś nie znajdzie sprawnego pojazdu z pełnym bakiem. Nie powinien
interesować go Eric. (Uratował go na stacji benzynowej, wielkie
rzeczy!) Ale Eric też nie musiał się nim przejmować, mógł
wyrzucić go z samochodu, kiedy został podrapany. Może i chciał to
zrobić, ale ostatecznie był tutaj. Z nim. Jechał z Nicolasem ze
świadomością, że był dla nich niebezpieczeństwem.
–
Chcesz? – zapytał Eric, wskazując na paczkę papierosów. Nicolas
kiwnął głową. Zapowiadała się długa noc i jakoś muszą ją
przeżyć. Wsunął sobie używkę pomiędzy usta i nachylił się do
płomienia z zapalniczki, jaką trzymał mężczyzna w dłoniach. Żar
zatańczył na czubku papierosa i już po chwili się uspokoił, tląc
leniwie.
–
Normalnie nie palę – powiedział jeszcze, nim się zaciągnął.
Aż zakasłał, czując mocny, drażniący dym papierosowy w
przełyku. Eric zaśmiał się i poklepał go po plecach.
–
Spokojnie. Nie tak nerwowo. Jakbyś chciał wciągnąć powietrze, a
nie napić się wody. – Pokręcił głową, obserwując go z
uśmiechem. Nicolas podjął jeszcze jedną próbę zaciągnięcia
się, jednak skończyło się tak jak za pierwszym razem.
– Nie
– powiedział, aż się krzywiąc i oddając papierosa Ericowi. –
Nie chcę. Gówniane cholerstwo.
– Mam
jeszcze jakieś waniliowe, chcesz? – zapytał, jawnie z niego
kpiąc. Nicolas aż prychnął, rozłoszczony.
–
Skąd masz? Pewnie takie palisz, gdy nikt nie patrzy – prychnął,
aż zakładając ręce na piersi. Nie lubił, jak ktoś z niego
żartował. Nie miał do siebie żadnego dystansu, ale mimo to on z
innych uwielbiał się nabijać.
–
Nie. Brałem co popadnie – powiedział i wsunął sobie między
usta drugiego papierosa, którym nieudolnie próbował zaciągnąć
się Nicolas. Obszedł samochód i otworzył bagażnik, po czym
chwilę w nim pogrzebał. – Orientuj się – rzucił, celując w
niego paczką waniliowych Black Devilów. Chłopak tylko cudem je
złapał, przytrzymując dłonią i brodą, bo przeleciałyby mu nad
ramieniem.
–
Idiota – warknął, ale szybko odpakował papierosy, ciekawy ich
smaku. – Jak będą beznadziejne, dodam ci pomiędzy usta trzeciego
peta – prychnął, na co Eric tylko wzruszył ramionami i zamknął
bagażnik.
Ta noc
była dziwna, stwierdził Nicolas, kiedy razem z towarzyszem usiadł
na asfalcie, opierając się plecami o samochód. Przez chwilę nie
odzywali się do siebie, jedynie Eric podpalił mu koniuszek
papierosa smakowego, po czym strzepał ze swojego popiół.
–
Uwielbiam takie niebo – powiedział nagle Eric. – Jak byłem
kiedyś w Portland, prawie nic nie widziałem w nocy przez światła
z miasta – mruknął i zaciągnął się.
Nicolas
czy chciał, czy nie, pokiwał głową. Też tak przecież uważał,
takie niebo o wiele bardziej mu się podobało, mimo że miało w
sobie coś przerażającego. Bo wystarczyło unieść głowę i już
czuło się dziwnie małym, nic nieznaczącym.
Złapał
czarnego papierosa w dwa palce i przesunął językiem po słodkich
wargach. Nie przyznałby się na głos, że smakuje mu coś tak
kobiecego, ale już wiedział, dlaczego wszystkie jego znajome
przepadały za smakowymi.
– A
ty? – zapytał Eric, przerywając ciszę, jaka pomiędzy nimi
zapadła. – Nie masz nikogo?
–
Mówiłem już – prychnął Nicolas. Tak jak wcześniej był z tego
dumny, tak teraz zaczęła ciążyć mu świadomość, że był sam.
I nie miał żadnego celu, oprócz chronienia swoich czterech liter.
– Ale
naprawdę nie masz, czy po prostu się odłączyłeś? – drążył
dalej Eric, co było do niego zupełnie niepodobne.
– Nie
mam. Nie miałem już przed pandemią. – Wzruszył ramionami i
wpatrzył się na żarzący koniuszek papierosa. Wystarczyło, że
wgniótłby go w asfalt i już by zgasł. – To trochę jak z
ludźmi, co? – zapytał nagle, wciąż patrząc na tlącą się
końcówkę używki. – Jeden ruch i już cię nie ma… –
powiedział z zamyśleniem i zmarszczonymi brwiami. Nagle jednak
usłyszał śmiech Erica, który aż zatkał usta, żeby nie być
zbyt głośno. – A goń się – prychnął Nicolas, czerwieniejąc
po same koniuszki uszu. Że też musiał powiedzieć coś tak
głupiego.
–
Nie, nie. – Dalej nie mógł się uspokoić. – Po prostu to mi do
ciebie nie pasuje – wyjaśnił, gdy już jako tako opanował
śmiech. – Zabrzmiałeś dziwnie mądrze.
–
Idiota. Studiowałem filozofię, także wiesz, całuj stopy. –
Przewrócił oczami i zaciągnął się. Słodki dym wypełnił jego
płuca, pozostawiając na języku posmak wanilii.
–
Serio?
– Nie
– prychnął. – Rachunkowość. Najnudniejsze dwa lata mojego
życia, dobrze, że już do tego nie wrócę. – Zaśmiał się i
spojrzał na Erica.
–
Nawet apokalipsa ma swoje plusy – zażartował.
–
Wszystko tworzy krąg życia, co?
– Nie
cytuj „Króla lwa”, twoje pięć minut filozofa już minęło. –
Eric przewrócił oczami, ale się uśmiechnął. Obaj jednak musieli
przyznać, że przez chwilę poczuli się z dala od codziennych
problemów. Zapomnieli o braku paliwa, o zarażonych, którzy mogli
być dosłownie wszędzie i o wrogich ludziach, których najlepiej
jest unikać.
ŚwietneXD
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za Mikołajkowy prezent :) Książka zapowiada się bardzo ciekawie, cieszę się, że wkrótce będzie dostępna.
OdpowiedzUsuńŻyczę wszystkiego dobrego :)
Uwielbiam... Tak mało jest fajnych apokaliptycznych opowiadań że łaknę twoje jak balsam na moje serducho! MMmmm zombie, dwaj chłopcy, dziewczynka i pies... Czego chcieć więcej? :)
OdpowiedzUsuńżyczę weny!!! I czekam z niecierpliwością na fragment 3 :)
który pojawi się hoho za długo ;)
UsuńMam nadzieje ze uda ci się sprzedać fajnie książkę ^^
Bardzo fajne opowiadanie :) Super prezent na Mikołaja :) Bardzo dziękuję 😀
OdpowiedzUsuńChciałabym już całość. <3
OdpowiedzUsuńBoje się zombie.... A co czytam do poduszki??? Zombie!!!!
OdpowiedzUsuńA fragment świetny... :)
Kupiło mnie to opowiadanie :)
OdpowiedzUsuńNigdy nie byłam zwolennikiem treści o zombie, ale zmieniłam zdanie od pewnego czasu :D:D:D
Bardzo przyjemnie się czyta, mimo apokalipsy która nastąpiła, wszystko to nadaje takiego wyrazu temu opowiadaniu.
Postacie są bardzo interesujące ;)
Kiedy całość? Bo teraz wolne i byłby czas na przeczytanie?? :(((( Pozdrawiam i wesołych świąt! :*
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, dopiero teraz dojrzałam ten komentarz. W trakcie świąt nie miałam za bardzo ani nastroju, ani czasu na pisanie "Donikąd", ale teraz powoli wszystko wraca do normy. Tekst jest już cały sprawdzony, właśnie pracuję nad zakończeniem. Jak je napiszę, będę musiała jedynie podesłać korektorce i po sprawie. :) Myślę więc, że za dwa tygodnie "Donikąd" będzie już gotowe.
Usuń