Betowała Akari
Zabiliśmy go
Nic tak nie kocham jak jedzenia. No dobra,
jest Arek, Paweł, koszykówka i masa innych, nieco ważniejszych rzeczy, które
przełożyłbym nad żarcie, ale to też lubię. Mogę opychać się godzinami i tylko
dzięki uprawianiu sportu nie wyglądam jeszcze jak przeciętny Amerykanin,
którego trzeba wyciągać z fotela dźwigiem.
Gdy już dorwę się do czekolady, to nie ma
innego sposobu – muszę zeżreć całą. Zeżreć, bo, jak to mi Arek wspaniałomyślnie
kiedyś powiedział, nie da się tego nazwać jedzeniem. Całą tabliczkę opchnę w
przeciągu pięciu minut, a później mam jeszcze ochotę na ciastka.
Wieczorami zazwyczaj właśnie to robiłem –
pochłaniałem całe masy kalorii. Tak jak na przykład tamtego dnia, kiedy leżałem
rozwalony na łóżku w samych gaciach i podkoszulce, bo gorąco jak cholera, i
przeżuwałem w zawrotnym tempie czekoladę, którą Paweł dostał z racji oddania
krwi. Jest przykładnym obywatelem, ot co. Zwyczajnie martwi się o życie innych,
a to, że kazałem mu iść do krwiodawstwa zaraz po tym, kiedy dowiedziałem się o
dużej ilości słodyczy wręczanych dawcy, nie ma oczywiście żadnego znaczenia.
Niestety, to była już ostatnia tabliczka
czekolady, ale i tak długo się uchowała – wszystkie starczyły mi na aż dwa dni!
Paweł nic nie zjadł, on nie lubi słodyczy. Idiota, nie wie co traci, a jest
tego wiele. Kalorie na przykład.
Jadłem więc i wsłuchiwałem się w piosenkę The
Fray „How to save a life”. Nie jest to mój ulubiony zespół, właściwie to znam
tylko kilka kawałków, bo jak dla mnie trochę za bardzo smęcą, w końcu jestem
wielkim fanem Red Hotów, ale ten utwór przyciągał. I wiedziałem, że to wszystko
przez perkusję. Kawałek przywoływał miłe wspomnienia, chociaż z żadnym z nich
nie był bezpośrednio związany.
Kilka lat temu koszykówka nie była moją
jedyną miłością. Wtedy, oprócz łatwiejszego życia, czułem się też ważny i w
pewien sposób wyjątkowy. Jedyny wśród wszystkich uczniów szkoły. Nieprzeciętny
do tego stopnia, że była osoba, która poświęcała mi kilka godzin tygodniowo.
Która interesowała się mną, chciała, abym coś osiągnął. I przez chwilę
osiągnąłem, naprawdę. Ale ze szczytu łatwo spaść, a ja upadłem dosyć boleśnie.
Adam Krępski. Tego imienia i nazwiska nie
zapomnę już chyba nigdy, bo przez cztery lata nie był tylko Paweł i Arek, był
jeszcze pan Adam. Nauczyciel muzyki, który jakoś na początku czwartej klasy
zauważył, że mam dobry słuch i jestem muzykalny, a na dodatek świetnie potrafię
wybijać rytm. Zabrał mnie więc do Młodzieżowego Domu Kultury, w którym również
uczył i posadził za perkusją. Tak narodziła się miłość do bębnów i talerzy.
Byłem w tym dobry. Nie – byłem w tym
cholernie dobry. Wszystko co mi pokazywał, załapywałem niemal od razu. Grałem w
szkolnej kapeli, przygrywałem na apelach, kilka razy nawet brałem udział w
konkursach, w których zająłem jakieś ważniejsze miejsca. Medale do tej pory
wiszą nad moim łóżkiem, jak powidok czasów, które już nie wrócą.
Ale w końcu panu Adamowi urodził się syn, a
on zapomniał o swoim zdolnym uczniu. Nie, nie miałem żalu do niego, w końcu nie
byłem jego dzieckiem. Po prostu zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę oprócz
mnie, Pawła i Arka nie będzie już nikogo innego. Zawsze będziemy tylko my,
nasza trójka. Nikt inny nie zainteresuje się nami, musimy być samowystarczalni.
Pod koniec pierwszej gimnazjum zerwałem z
Krępskim kontakt, chociaż to raczej on zerwał kontakt ze mną. Miłość do gry na
perkusji tak szybko jak się pojawiła, tak też zniknęła. Nie miałem z kim
ćwiczyć. Nie miałem instrumentu. Nie miałem motywacji.
Pozostała koszykówka. I Paweł z Arkiem.
– Upierdoliłeś koszulkę tym gównem –
usłyszałem, gdy w słuchawkach nastąpiła cisza, a po chwili zaatakowały mnie
głośne basy kolejnego utworu. Wyłączyłem empetrójkę, podnosząc się do siadu i
spoglądając na swoje zapaskudzone roztopioną czekoladą ubranie, a raczej
bieliznę.
Wytarłem niedbale wierzchem dłoni usta, które
też najczystsze nie były. Może Arek miał rację z tym moim żarciem, a nie
jedzeniem?
– Mamy robotę na jutro – poinformował Paweł,
ściągając z siebie przepocone skarpety. Pokiwałem głową i już miałem znów
zatopić się w muzycznym świecie, całkowicie zapominając o tym realnym, gdy w
moją stronę poleciały te same skarpety, które przed chwilą znajdowały się na
stopach Pawła. Tylko cudem uchyliłem się przed śmierdzącym pociskiem, niestety
moje biedne łóżko i pościel nie miały takiego szczęścia.
– Jeny, byś chociaż się nie chwalił, że tak
ci się nogi pocą – warknąłem, zrzucając przepocone ubranie na podłogę.
– To nie ignoruj mnie, mówiłem przecież coś
do ciebie – odpowiedział, sięgając po swoją własność.
– No, mamy robotę i co? – Wzruszyłem
ramionami, zastanawiając się, czy powinienem przebrać podkoszulek, czy mogę
sobie w nim posiedzieć jeszcze trochę.
– Krzychu obserwował taki jeden dom i dzisiaj
rodzina wyjechała, z tego co się dowiedział, to do Mediolanu. Nie wrócą przed
weekendem. – Spojrzałem na niego znad pustego opakowania po czekoladzie. Już
miałem skomentować to jakoś, bo co to, pierwszy raz mamy taką sprawę? I
naprawdę tylko dlatego musi ze mną pogadać? – Zgadnij kogo to jest dom.
– Stawiam, że nie Krzycha. – Wzruszyłem
ramionami, niezainteresowany. Paweł przewrócił oczami.
– Imbecyl – O, a to coś nowego, chciałem
powiedzieć. W końcu jakieś wyszukane słowo, a nie ciota, pizda, pedał, czy
nawet, o trochę mniej wulgarnym zabarwieniu, debil, idiota.
– Książek się naczytałeś, że tak słodko się
do mnie zwracasz? – Uśmiechnąłem się szeroko.
Pokręcił głową, westchnął, usiadł na łóżku i
w końcu powiedział:
– Sebastiana. Tego gościa, któremu okradłeś
matkę i z którym graliśmy. Niezłe jajca, co?
– O kurwa. – Tylko tak byłem w stanie to
skomentować i jak teraz nad tym myślę, to słowo idealnie pasowało do sytuacji.
Najpierw rozbiłem mu wargę, później napadłem
na jego mamę, a teraz zawitam w jego domu. Kacprze Adamczyk, jesteś oficjalnie
uznany za prześladowcę Sebastiana. Jakiś order by mi się przydał.
– Ale chyba się nie wycofujemy, co? – zapytał
Paweł, najwidoczniej dostrzegając moje zawahanie.
– Nie no, co ty. – Pokręciłem głową. Sprawa
jak każda inna, myślałem, kiedy znów założyłem słuchawki.
Nigdy nie byłem elokwentny, co zauważył mój
nauczyciel od polskiego w szóstej klasie podstawówki. Słowo kurwa
wyrażało naprawdę wiele emocji. Po co więc stosować zamienniki, które i tak nie
oddadzą całej magii jednego, prostego i jakże nam Polakom znanego kurwa?
Właśnie tym oto słowem skomentowałem dom Sebastiana, kiedy samochód Krzycha
zatrzymał się po drugiej stronie ulicy.
Wielki trzypiętrowy budynek znajdował się
przede mną, otoczony wysokim płotem z czerwonej cegły. Posiadłość z mojej
perspektywy (a jak później się dowiedziałem, punkt widzenia nie miał tu nic do
rzeczy) wydawała się ogromna. Mieli nawet, cholera, basen. W Polsce, kiedy
takie kąpiele są możliwe tylko przez trzy miesiące w roku! Wszystko to jednak
spowite było mrokiem, utwierdzającym nas w przekonaniu, że właściciele
faktycznie go opuścili. Nawet lampki przy wjeździe nie świeciły się.
– Pewnie ma alarm – zauważył Paweł.
– Nie pewnie, tylko na pewno. Spójrzcie na
to. – Wskazałem na willę ręką, zupełnie jakby mój brat i Krzychu nie mieli
pewności, o który budynek chodzi. – Nie, ja się na to nie porywam. – Pokręciłem
głową, opadając na oparcie i zakładając ręce na piersi. – Nie ma, kurwa, mowy.
Wejdziemy i od razu trzeba będzie spierdalać, bo włączy się alarm.
– Spokojnie, dlatego będę siedział w
samochodzie – odpowiedział Krzychu, zapalając papierosa i nic nie robiąc sobie
z tego, że siedzieliśmy jak te sardynki w puszce i wdychaliśmy to świństwo. Aż
musiałem otworzyć drzwi, bo wytrzymać się nie dało.
– Ta, jasne – odmruknąłem. – Nie ma mowy.
– Na parterze mają szafę, babka trzyma w niej
szkatułkę wypełnioną swoją biżuterię, a nad sofą wisi taki niebiesko różowy
obraz z bohomazami gołych bab. – Spojrzałem na niego jak na idiotę, mając
ochotę mu przywalić. Naprawdę myśli, że będę się narażać dla złotych
pierścionków i jakiegoś rysuneczka? – Sprawdziłem, malował to jakiś Texier czy
Textier, no nie wiem, ktoś na „t” i z „x”. – Wzruszył ramionami. – Nie ważne,
ważne, że kosztuje około czterech tysięcy.
– Mało – skomentowałem. – Za mało, ja nie
idę.
– Kacper… – odezwał się brat, kładąc mi dłoń
na ramieniu. Aż obejrzałem się na tylne siedzenie, nie dowierzając. Chciał tam
iść. I po co? Dla marnych kilku patyków?
– Nie. Ma. Mowy – wycedziłem. – Spójrz na ten
dom, nie wmówisz mi, że nie ma zabezpieczeń. A co, jak nas złapią, hm?
Pomyślałeś?
– Zawsze mogli nas złapać – skomentował, na
co Krzychu potaknął, zaciągając się papierosem. Idioci, pomyślałem, otaczają
mnie idioci. – A jakoś tego nie robili – dodał.
– To teraz zrobią. Ochrona przyjedzie na
miejsce w ciągu kilku minut, nawet nie zdążymy stamtąd wyjść.
– Możemy sprawdzić. Po prostu podejść do
okna, zbić szybę i się rozejrzeć za jakimiś czujkami.
– Powinno zapiszczeć – dodał Krzychu, a ja w
tamtym momencie miałem ochotę mu walnąć. Tak, żeby zmiażdżyć mu ten orli
nochal, którym pociągał, zamiast wysmarkać. Wytarł go niedbale wierzchem ręki i
wyrzucił papierosa przez okno.
Łatwo mu mówić. Siedzi w samochodzie, a w
razie niebezpieczeństwa odjedzie. Co do tego nie miałem wątpliwości. Nawet ja z
Pawłem ustaliłem, że w takich przypadkach każdy patrzy na siebie, lepiej jeden
brat z wyrokiem, niż dwóch.
A Krzychu? Miał ponad trzydziestkę i był
gościem patrzącym jedynie na kasę. Nie uwierzę, że grzecznie na nas poczeka,
jak zobaczy nadjeżdżającą ochronę. Spierdoli jak najszybciej, żeby później
powiedzieć „sorry, głupio wyszło, no to nara” i znaleźć sobie innych łosiów do
tej roboty.
Współpracowaliśmy z nim jedynie z wygody.
Obserwował domy, wiedział co, gdzie i jak. A najważniejsze, że był uczciwy,
jeśli chodzi o kasę. Jak podał cenę za robotę, to dokładnie tyle dostawaliśmy,
bez żadnego kręcenia.
– Jeżeli się uda, to po patyku na głowę –
powiedział, wyciągając kolejnego papierosa.
– Ta, a obraz kosztuje cztery. Weź że ty się
jebnij, o tu. – Puknąłem się w czoło, demonstrując mu w razie gdyby chciał
skorzystać z mojej rady.
Westchnął. Zaciągnął się papierosem. Wypuścił
dym i milczał.
– Po tysiąc dwieście? – zaproponował.
Uniosłem brwi, zastanawiając się chwilę.
– Półtorej na głowę. – Nigdy, ale to nigdy
nie dostaliśmy tyle pieniędzy za robotę. Taka kasa oznaczała dla nas nie tylko
rosnące cyferki na koncie, ale też szybsze zrealizowanie marzenia. Otóż, tuż po
ukończeniu przeze mnie osiemnastki zamierzamy zostawić dom i wszystko co nas z
nim łączy.
I może pójdę na studia… jak zdam maturę.
Zerknąłem na Pawła, który nie miał żadnych
wątpliwości. Nie to co ja. Warto ryzykować dla półtora tysiaka?
– Zbijemy okno, szybko rozglądamy się i
spierdalamy w razie co – powiedziałem, a brat pokiwał głową. Nie ciężko było
wyczuć jego zniecierpliwienie. Ja nie widziałem niczego pięknego we włamywaniu
się do czyichś domów, a on w przeciwieństwie do mnie, lubił to.
– Pewnie! – przytaknął natychmiastowo, a ja
odsunąłem od siebie chęć przywalenia Krzychowi. Miałem ochotę zrobić to
Pawłowi.
– Jak coś to spierdalam sam – poinformowałem
jeszcze.
– Oczywiście. – Już otwierał drzwi, zupełnie
jakby nie mógł się doczekać… Bo pewnie nie mógł.
– To działa w dwie strony.
– Jasne. – Postawił nogę na chodniku,
spoglądając jeszcze na dom naprzeciwko naszego celu. Oby tylko sąsiedzi nic nie
zauważyli, to zawsze było największe ryzyko.
– I nie ma żadnego wyjątku – dopowiedziałem
jeszcze, uważnie mu się przyglądając.
– Nie ma.
Idiota. Naprawdę idiota.
Uśmiechnąłem się, wysiadając.
– W razie co, to zasady takie jak zawsze.
Jakby coś się działo puszczam sygnał Pawłowi – powiedział Krzychu, nim
zamknąłem za sobą drzwi.
Zerknąłem na Pawła i kiwnąłem mu głową.
Zamachnął się i rzucił kamieniem we francuskie okno które dzieliło nas od
salonu. Później był tylko huk i chwila ciszy, która wydawała się być dla mnie
wiecznością. Nie no, nie ma szans, powtarzałem w myślach, zaraz coś zawyje i
będziemy mieć przejebane, tak jak jeszcze nigdy.
Ale nic nie zapiszczało. A może to nie
piszczy, zastanowiłem się jeszcze jak ten ostatni kretyn i zajrzałem powoli do
środka w poszukiwaniu jakiś czujek. Niemal od razu natrafiłem wzrokiem na małe
urządzenie w rogu pokoju, wyglądające na wyłączone. Byłem idiotą w sprawach
takich jak alarmy, to Krzychu wiedział o nich wszystko. Nawet Paweł co nieco
ogarniał sprawę. Ja jednak stwierdziłem, że skoro nic mi tam nie miga żadnym
zielonym, czerwonym, czy innym sraczkowatym światełkiem, jest dobrze.
Przeszedłem przez rozbite okno, rozglądając się
po przestronnym pomieszczeniu. Nie zapamiętałem wielu szczegółów. Zwróciłem
jedynie uwagę na wielki plazmowy telewizor, obraz, który był naszym celem i
komodę, w której rzekomo miała znajdować się szkatułka.
– Wszystko okej, prawda? – szepnąłem do
Pawła, na co ten kiwnął stanowczo głową i dał mi znak, że szafa należy do mnie,
a on zajmie się obrazem, naprawdę paskudnym, tak nawiasem. Cztery tysiące… Sam
mógłbym coś podobnego namalować, serio. Wystarczy wylać farbę na płótno,
uformować coś w rodzaju bardzo pokracznej sylwetki, dorysować cycki i już.
Cztery tysiaczki w kieszeni. Może pomyślę o karierze malarza.
Podszedłem do komody i nie zastanawiając się
już wiele, otworzyłem ją i zacząłem szybko przeglądać jej zawartość. Nagle
poczułem jak coś się o mnie ociera. Niemal podskoczyłem w miejscu, spoglądając
w oczy wielkiego, puchatego psa. Zginę kurwa, pomyślałem w pierwszym momencie,
jednak kiedy zwierzak liznął moją dłoń, odetchnąłem. Nie na długo jednak. Nikt
normalny nie zostawia psa, jak wyjeżdża… Chyba nie chcieliby zagłodzić swojego
pupila, prawda?
Dom nie był pusty, cholera! Zacząłem wymyślać
Krzycha od najgorszych. Łajza i nieogarnięta pizda były najłagodniejszymi
określeniami, jakich wtedy użyłem.
– Paweł! – syknąłem odwracając się. Ale jego
nigdzie nie było. Rozejrzałem się, zdenerwowany. – Kurwa, Paweł! – spróbowałem
jeszcze raz.
W tamtej chwili nawet nie wiem co się stało,
tylko poczułem ogromny ból potylicy. Tak wielki, że nie ustałem i po prostu
runąłem na ziemię, spoglądając na postać, która właśnie zamachiwała się.
Jęknąłem głośno, otumaniony ciosem w głowę, kiedy czyjaś stopa wbiła mi się w
żołądek. Albo to nie była stopa, a jakiś kij. Nie wiem, ale wiem, że bolało jak
cholera i nie myślałem o niczym innym, tylko o bólu. Gdzieś tam pojawiła się myśl,
że chyba mam złamane żebro, bo nie dość, że biorąc oddech, nawet płytki, dręczy
mnie uczucie czegoś wbijającego mi się w płuco, to jeszcze ból był zdecydowanie
zbyt silny jak na poobijane organy wewnętrzne. Wiem, bo jako gimnazjalista
miałem (w sumie to nadal mam) niewyparzony jęzor i nie zważałem na wiek osoby,
którą właśnie wyzywałem. Ręka, noga, żebro… Czego to ja nie miałem złamanego?
Chociaż, może przez to uderzenie w głowę miałem problemy z określeniem swojej
sytuacji?
Dalej niewiele pamiętam. Wszystko przytłumiła
pulsująca potylica i świat, który nagle zaczął mi wirować przed oczami. Ten
ktoś musiał mi naprawdę nieźle przyłożyć.
– Kacper? – To zaskoczone pytanie niemal
wryło mi się w podświadomość. Do teraz je pamiętam i ten zdziwiony ton głosu.
Wiem, że chciałem krzyknąć „niespodzianka!” niczym ludzie na filmach
przygotowujący przyjęcia dla nieświadomych solenizantów, bo w końcu czarny
humor to mnie się trzymał zawsze, ale po prostu nie byłem w stanie go okazać.
Następne wydarzenia potoczyły się zbyt
szybko, bym mógł je zapamiętać z moim tymczasowym opóźnieniem umysłowym. Zarejestrowałem
tylko huk i mocny chwyt na moich ramionach. Później dowiedziałem się od Pawła,
że przywalił Sebastianowi, przez przypadek go ogłuszając i wytargał mnie
stamtąd, prosto do samochodu.
Ale za to szpital zapamiętałem bardzo dobrze.
– Masz wstrząs mózgu – powiedział Paweł.
– Wstrząśnienie – poprawiła pielęgniarka.
– Masz coś z mózgiem – skwitował. – Ale żebra
przynajmniej całe. Mózg ci niepotrzebny.
Kiedy tak Paweł siedział tuż obok mojego
szpitalowego łóżka, czekając na wyniki badań jakim mnie poddano, zdałem sobie
sprawę, że nie uciekł. A przecież to sobie obiecaliśmy.
– Mocno mu przypierdoliłeś? – zapytałem,
mrużąc oczy, bo ból głowy był nie do wytrzymania.
– Trochę – ściszył głos, spoglądając na
śpiącego pacjenta z łóżka obok.
– Dobrze, że Arka nie było – westchnąłem.
Paweł nie odpowiedział, a jedynie uśmiechnął się lekko, zmęczony. Obaj
wiedzieliśmy dlaczego. W końcu gdyby był, Sebastian mógłby tego nie przeżyć.
Arek pewnie rzuciłby się na niego ze scyzorykiem albo złapanym na szybko jakimś
ciężkim przedmiotem, przywaliłby w skroń, skopał i dopiero później pomyślał o
mnie, jakby mu moment furii minął.
– Panie Adamczyk, musi pan zostać na
obserwacji.
***
Do domu wróciłem po kilku dniach, ale nikogo
to nie zaskoczyło. Mama tylko spojrzała na mnie znad „Pani domu”, którą zawsze
namiętnie czytywała (ku chwale ironii!), wygięła swoje wąskie, wysuszone wargi
w parodię uśmiechu, przez co dookoła jej ust powstały liczne zmarszczki i
szepnęła coś ochrypłym głosem, zniszczonym od papierosów i nadmiernego picia
alkoholu. Tata pił na potęgę, ale ona też święta nie była, tyle, że jej
zachowanie po wódce nie stawało się niebezpieczne, wręcz przeciwnie. Procenty
robiły z niej najuprzejmiejszego człowieka pod słońcem.
Powiedziała po prostu „cześć.” Żadnego
„martwiłam się o ciebie, gdzie byłeś?” albo nawet, jeżeli Paweł jej powiedział
co się ze mną działo – „jak się czujesz?”. Nic takiego nie padło. Uśmiechnąłem
się więc krzywo i odparłem jej tym samym – „cześć.”
Zamknąłem drzwi do naszego pokoju, z radością
spoglądając na swoje łóżko. Rzuciłem plecak z ubraniami, które dowiózł mi
pewnego dnia Arek, na podłogę i niewiele myśląc, rzuciłem się na nie, wtulając
po chwili twarz w poduszkę.
W szpitalu nie mogłem się wyspać. A to ktoś
kaszlał, a to łazili mi na korytarzu, światło zapalali, a gdy już zasnąłem,
pobudka o szóstej, bo kolesiowi obok szczać się zachciało. Zwariować idzie.
– Zgadnij! – Do pokoju wpadł Paweł.
Westchnąłem ciężko, mrucząc w poduszkę coś, co miało brzmieć jak: „no?” ale nie
wyszło. Brat jednak zupełnie się tym nie przejął, usiadł obok i poklepał mnie w
plecy. – Jak ciebie nie było to ostatnio z Arkiem zarobiliśmy łącznie dwa tysiaki!
Jak tak dalej pójdzie to spokojnie zdążymy do twoich urodzin z kasą, kupimy
mieszkanie i życie nasze!
Uśmiechnąłem się krzywo. Najpierw trzeba
dożyć do tej mojej osiemnastki, przebiegło mi przez myśli, ale nie wygłosiłem
tego na głos, żeby nie hamować jego entuzjazmu przez mój wisielczy humor.
Wszystko zatrzymywało się na dacie piątego
stycznia. Niby zostało nam już niewiele, bo trochę ponad pół roku i niby wcale
już nie było tak ciężko w domu. Musieliśmy tylko dokładać się do opłat za
mieszkanie, a czasem i nawet regulować je całe, żeby mieć dach nad głową. Nie
było co wkraczać na drogi sądowe, głupi wie, że Paweł nigdy nie dostałby opieki
nade mną i jeszcze wszystko mogłoby skończyć się tak, że wylądowałbym w domu
dziecka na te ostatnie kilka miesięcy. Doszliśmy w trójkę do wniosku, że lepiej
się przemęczyć.
– To fajnie – powiedziałem, odwracając się na
plecy.
– No!
– A w ogóle… – zacząłem, podnosząc się do
siadu. – Widziałeś po tym wszystkim Sebastiana? – Nie, żeby mnie obchodził,
dodałem w myślach, pytam tak po prostu. Paweł zerknął na mnie i skrzywił się
jakoś dziwnie.
– Nie. – Pokręcił głową. – I nie chcę, bo
jeszcze sobie przypomni i na nas nakapuje.
– Skoro jeszcze nie zapukała do nas policja,
to już raczej nie mamy co się martwić. – Wzruszyłem ramionami. – Gorzej, jeżeli
coś mu się stało – dodałem, ściszając głos. Paweł westchnął, przeczesując ręką
swoje przydługie włosy, które już zarastały mu na oczy.
– Nie no, chyba tylko go ogłuszyłem nieco.
– Chyba? – zapytałem, zaciskając wargi. Nie poruszaliśmy
tego tematu przez cały mój pobyt w szpitalu, ale obaj wiedzieliśmy, że coś
faktycznie mogło się stać. Paweł wtedy w ogóle się nie kontrolował i wcale mu
się nie dziwię.
– Nie wiem, nie sprawdzałem. – Wzruszył
ramionami i już nic więcej nie powiedział, ale to wystarczyło. Bardziej
obchodziłem go wtedy ja, niż jakiś Sebastian. Odetchnąłem ciężko i uśmiechnąłem
się lekko.
Nie wyznawaliśmy sobie nigdy miłości. Od
niego nigdy nie usłyszałem „kocham cię braciszku”, ani ja mu tego nie
powiedziałem, bo to było zbyt ckliwe. Zbyt lamerskie, jakby to określił Arek. A
zresztą po co deklarować sobie coś takiego, skoro obaj wiemy, że dla tej
drugiej osoby moglibyśmy zginąć? Arka też kochaliśmy, bo w końcu był naszym
bratem, tylko nie biologicznym. Dla niego mógłbym chyba zabić, czego oczywiście
nigdy nie powiedziałem. Babami to my nie jesteśmy, nie potrzebujemy takich
deklaracji.
***
Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze,
nachylając się przy tym nad umywalką. Nigdy nie miałem kompleksów, jeżeli
chodzi o wygląd. Jestem wysoki, dzięki trenowaniu kosza również dosyć
umięśniony, a twarz raczej nie odstraszała. Była normalna, jeszcze trochę
nastoletnia. Gdzieniegdzie widniał nawet jeden, czy dwa pryszcze, ale nad swoją
cerą też nie mogłem ubolewać. Wielu moich znajomych miało gorzej.
Westchnąłem, sięgając po szczoteczkę i
nakładając na nią pastę. Zacząłem szybko szczotkować zęby.
Od południa gryzła mnie sprawa z Sebastianem.
Na dodatek Arek odwiedzając mnie dzisiaj zarzucił żartem, że może jeszcze leży
na tej podłodze i gnije. Miałem ochotę mu przywalić, gdyż trochę denerwowałem
się tym.
Może więcej niż trochę. Może bardzo?
Wyplułem spienioną pastę, szybko przepłukując
usta.
Tu oczywiście chodziło tylko o problemy z
prawem. Nie chciałem zostać oskarżony o włamanie i morderstwo. Kiwnąłem głową,
jakbym sam chciał się w tym upewnić, po czym wyszedłem z łazienki.
– Już idziesz spać? – usłyszałem, gdy tylko
znalazłem się w pokoju.
– No.
Ale nie mogłem zasnąć. Bo Paweł siedział i
robił coś przy komputerze, a ojciec kręcił się w korytarzu urządzając mamie
pijacką pogadankę. Gdzieś na zewnątrz ktoś zbił butelkę i skomentował to
głośnym: „ja pierdole, moje piwo!”.
I wmawiałem sobie, że moje problemy z
zaśnięciem na mają nic wspólnego z Sebastianem, który oczywiście żyje i ma się
dobrze z lekkim wstrząśnieniem mózgu. Możemy sobie piąteczki przybić, jak się
kiedyś spotkamy. O ile się spotkamy.
Nagle, jakby mimowolnie, podniosłem się i
odrzuciłem kołdrę. Założyłem na slipki, w których spałem, spodnie i zmieniłem
podkoszulek na T–shirt, ignorując przy tym zaskoczony wzrok Pawła.
– A ci teraz co?
Spojrzałem na niego, zawiązując tenisówki.
Miałem ochotę odpowiedzieć, że nie mam pojęcia, ale w ostatniej chwili ugryzłem
się w język.
– Przejść się idę, bo zasnąć nie mogę. –
Wzruszyłem ramionami.
– No nic dziwnego, jest dwudziesta pierwsza,
nikt normalny nie zasypia o tej porze… – Chciał chyba powiedzieć coś jeszcze,
ale ja tylko machnąłem ręką, złapałem za empetrójkę i wyszedłem. Minąłem
kuchnię, w której ojciec jadł kolację, popijając ją piwem, a mama wpatrywała
się w niego jak w obrazek, również nie odmawiając sobie alkoholu.
Nikt nie zapytał gdzie idę. Nawet nie
podnieśli na mnie wzroku i pewnie nie zwrócili też uwagi na dźwięk zamykanych
drzwi. Ale teraz to normalne. Nienormalne jednak było, gdy miałem osiem lat i
wychodziłem z domu o dowolnej godzinie, a oni tylko wzruszali ramionami.
Kiedy szedłem pustą ulicą, jedyne dźwięki
jakie mi przy tym towarzyszyły to jęczące w trakcie kopulacji koty i moje
kroki. Sięgnąłem po empetrójkę, włączając ją i niemal od razu wybierając utwór
„How to save a life”.
„How to save a life”.
Westchnąłem ciężko, kiedy kawałek się zaczął,
w myślach powtarzając sobie, że to tylko spacer. A że akurat szedłem w kierunku
Orlika, to już inna sprawa. Po prostu miałem ochotę porzucać w kosza. Bez
piłki.
Zatrzymałem się w pół kroku, a gdy do pianina
dołączyła perkusja, odpowiedziałem sobie w myślach, że w takim razie tylko
popatrzę na kosz. Też fajna sprawa.
Minąłem grupkę chłopaków, tak na oko w moim
wieku, oblegających schody jakiejś kamienicy i popijających przy tym piwo.
Jeden z nich krzyknął coś do mnie i chyba się zaśmiał, czego nie usłyszałem
przez słuchawki w uszach. Zmierzyłem go jedynie zdegustowanym spojrzeniem,
takim, jakiego nienawidziłem u innych i wyminąłem ich.
Noc była wyjątkowo przyjemna. Powiewał
chłodny wiatr, dzięki czemu człowiek mógł normalnie odetchnąć, nie to co za
dnia.
„How to save a life” dobiegło końca i
zastąpił je jakiś punkowy kawałek. Właściwie to nawet tego nie zarejestrowałem.
Piosenki zmieniały się, a ja szedłem przed siebie. Ocknąłem się dopiero kiedy
stanąłem pod Orlikiem, a w słuchawkach pobrzmiewał „Under the bridge” mojego
ulubionego zespołu.
Westchnąłem.
– I co teraz? – szepnąłem do siebie,
rozglądając się dookoła. Westchnąłem i nie myśląc już wiele, usiadłem na
krawężniku. Wyciągnąłem paczkę papierosów, które paliłem tylko w wyjątkowych
sytuacjach, a że ta do takich nie należała, zwaliłem wszystko na kiepski
nastrój po szpitalu.
Żyje. Na pewno żyje. Myślałem, kiedy rzuciłem
niedopałek na asfalt, by później spojrzeć na niego zdziwiony. Powinienem chyba
wylądować na oddziale zamkniętym, bo już nawet nie wiedziałem co robię. Nie
zauważyłem nawet, kiedy wypaliłem tego szluga.
Podniosłem się szybko i ruszyłem w drogę
powrotną, bo w głowie pojawił mi się pomysł podejścia pod jego dom.
Po prostu dręczy mnie myśl, że mogłem być
współsprawcą czyjejś śmierci, myślałem intensywnie i po części to była prawda.
Może i kradłem. Może i czasem oklepałem komuś mordę tylko dlatego, że mi się
nie podobała, ale no na Boga, nikogo nie chciałem pozbawić życia! A jeszcze
Paweł mówił, że przywalił mu w głowę jakimś wazonem. I, żeby było piękniej,
przez te kilka dni spędzonych przeze mnie w szpitalu, chodzili na Orlik.
Sebastiana oczywiście nie widzieli. Tak samo Zbychu i Kapsel. Nic przecież
dziwnego, kurwa, że się tym martwię, rozważałem dalej, wyciągając kolejnego
papierosa i przyspieszając kroku. I ładne łydki Sebastiana nie mają tu nic do
rzeczy.
Coś uderzyło mnie w plecy, a pomiędzy
punkrockowymi rytmami jednego z utworów Offspring usłyszałem też jakiś głos.
Chyba ktoś mnie wołał. Wkurwiony, bo nie można inaczej nazwać stanu w jakim
wtedy się znajdowałem, ściągnąłem słuchawki i wbiłem spojrzenie w chłopaków.
Tych samych, których jakieś dwie godziny temu mijałem.
Gdzieś na dnie umysłu ciążyły mi słowa
lekarza o nieprzemęczaniu się, w końcu miałem wstrząśnienie mózgu. Jednak
zignorowałem to.
– Czego kurwa!? – wydarłem się na nich. Jeden
z nich, nieco kurduplowaty blondyn odrzucił kamyka, którego właśnie trzymał w
dłoniach i którym zapewne chciał znów we mnie rzucić, w razie gdybym nie
zwrócił na nich uwagi. Wstał, a ja spostrzegłem, że holender, jest dobrze
zbudowany. I ma wielkie łapy.
– A nic, tak dla zwały – odparł, stając
naprzeciwko mnie. Reszta zarechotała.
– To dla zwały zejdź mi z oczu – syknąłem,
popychając go. I to chyba był błąd, ale tych błędów zaliczyłem już w swoim
życiu wiele, dlatego nie bardzo się martwiłem.
Wtedy mi przywalił w brzuch, a że ja nie
mogłem pozostawać dłużny, oddałem. Tylko zapomniałem, że taka dzieciarnia ma
gdzieś zasady gry fair play, jeden na jednego i wszelkie tego typu sprawy. Jak
tylko wyczuli, że mogę nieźle oklepać mordkę ich przyjaciela, wtrącili nam się
do zabawy i takim sposobem zostałem dosyć mocno obity.
Nie jakoś tragicznie, stwierdziłem, kiedy
człapałem do domu wycierając wierzchem dłoni krwawiący nos. Bywało czasem
gorzej, ale w moim stanie taka bójka chyba nie była dobrym pomysłem, bo
wszystko wirowało mi przed oczami. W pewnym momencie nawet zgiąłem się w pół i
zacząłem wymiotować.
Rany, pomyślałem, kiedy wycierałem rąbkiem
koszuli usta, niech ten dzień się skończy. Ale nastąpiło to dopiero po
wysłuchaniu przekleństw Pawła, zaprowadzenia mnie do łazienki, nakazania umycia
się, bo przecież walę rzygami na kilometr, a dopiero później opatrzenia mojej
rozwalonej brody, łuku brwiowego, który nie chciał przestać krwawić, i nosa.
– Wyglądasz okropnie – skomentował, kiedy
przyglądał mi się ze swojego łóżka.
– Komplementy zawsze w cenie – powiedziałem,
odwracając się na bok. Nawet nie wiem kiedy zasnąłem. Usłyszałem jeszcze tylko
słowo „idiota”, padające z ust brata.
Gdy rano obudziłem się i przypomniałem sobie
ostatni sen o gadających ładnych łydkach, doszedłem do wniosku, że nieźle
musieli oklepać mi tę głowę.
Jak ja Ci dziękuje, ze wstawiłas tak wczesnie ten rozdział! naprawde jestem bardzo wdzięczna, po prostu uwielbiam to opowiadanie, totalnie mój gust. mam nadzieje, ze nastepna czesc pojawi sie rownie szybko, nie zebym popedzala, ale w sumie nie potrafie byc obiektywna, chociaz wiem ile to trzeba jeszcze popoprawiac i posprawdzac, jak pisze sie opowiadanie. Jak dla mnie ta historia jest idealna, ale ludzie maja różne pojecia idealizmu. Lubie Twoj styl pisania. Czekam na wiecej <3
OdpowiedzUsuńRozdział przeczytałam rano ale dopiero teraz znalazłam czas by skomentować...
OdpowiedzUsuńCieszę się, że wstawiłaś nową notkę, gdyż bardzo lubię to opowiadanie, podoba mi się Kacper, jego nastawienie do życia.. Dziwne jest to, iż nie lubię koszykówki a to opowiadanie bardzo mi się podoba ^^
Jak Paweł mówił o tej "robocie" od razu podejrzewałam, iż wiąże się to z Sebastianem. Kacper naprawdę jest jego prześladowcą haha. Miałam nadzieję, że w domu u Sebastiana coś się stanie, nie wiem jakaś rozmowa czy coś.. A Ty tak zakończyłaś, iż nie wiemy co się z gospodarzem stało ;c Chociaż przyznam, iż jego zdziwienie gdy zobaczył Kacpra, musiało być piękne <3
A teraz Kacper główkuje czy on przeżył czy nie.. Te jego myśli są piękne ♥
Miałam nadzieję, że spotkają się na Orliku i zaczną jakoś to dziwnie wyjaśniać.. No ale stało się jak stało i Kacper został pobity ;(
Mam dziwne wrażenie, że będzie to miało jakiś wpływ na przyszłość.. No i czuję, że Sebastian spotka się z Kacprem - niekoniecznie w dobrym momencie. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, iż ojciec Kacpra i Pawła będzie miał z tym jakiś związek.. No cóż to tylko moje domysły xD
Cóż mogę jeszcze napisać? Z niecierpliwością oczekuję następnego rozdziału, gdyż to opowiadanie bardzo mnie wciągnęło i śmieszy mnie ^^ Ma w sobie to "coś" co mnie przyciąga.
Pozdrawiam i życzę dużo weny <3
Rozdział boski! *.* ... ale "zabiliśmy go" mnie sparaliżowało! ... jeju weny! :) czekam ;P
OdpowiedzUsuńRozdział jest świetny, muszę powiedzieć, że to dopiero 3 rozdział, a polubiłam to opowiadanie najbardziej ze wszystkich. Dzięki, że tak szybko wstawiłaś, życzę weny i miłego wieczoru. ^^
OdpowiedzUsuńBoże jak ja kocham wszystkie twoje opowiadania. Czasem mam wrażenie, że jakbyś opisała wzrost trawy i tak bym to czytała z zapartym tchem ! Ile rozdziałów planujesz? Mam nadzieję, że 100 to minimum :D Czekam na więcej <3
OdpowiedzUsuńZnakomite opowiadanie. Czekam ze zniecierpliwieniem na więcej. Życzę weny. [Anonimka]
OdpowiedzUsuńO kurczę, kiedyś u ciebie chyba nie można było skomentować anonimowo. Co ja ci mogę powiedzieć? Że masz świetny, lekki styl; dobrze mi się czytało ten rozdział. I nasuwa mi się na myśl pewna hipoteza, związana z tym, że Sebastian nie wydał Kacpra: syndrom sztokholmski :D Wiem, że trochę naciągane. Nie mogę się doczekać rozdziału 4. Ach, i mam pytanie: co z Zostawić Rzeczywistość? Kiedyś chyba wspomniałaś, że weźmiesz się za to od nowa. Zdradzisz nam kiedy? I jak wiele wspólnego będzie miało ze starym opowiadaniem? Głównie interesuje mnie wątek bohatera z HIVem...
OdpowiedzUsuńNie przypominam sobie, żeby nie można było komentować kiedyś anonimowo :)
UsuńCo do ZRz to zacznę je pisać, jak już będę na to gotowa. Muszę przeprowadzić kilka wywiadów, bo oczywiście wątek z HIV zostanie.
Witam,
OdpowiedzUsuńbardzo dobry rozdział, tytuł trochę mnie przeraził, i mam nadzieję,z ę wszystko będzie dobrze z Sebastianem.. Moje pierwsze wrażenie jak padło słowo „robota” to pomyślałam o Sebastianie i co? Nie pomyliłam się...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie i gorąco Basia