– Gdzie? – zapytał jeszcze raz.
Może się przesłyszał. Przecież tak też się zdarza.
– Newcomers High School –
odpowiedział Keith, po czym ziewnął szeroko, wsiadając do limuzyny, wcześniej
jednak wrzucając do środka swoją skórzaną torbę. Niemal od razu rozwalił się na
siedzeniu, jęcząc pod nosem coś, co brzmiało jak „spaaać”. Faktycznie. Jak na
panicza Keitha było bardzo wcześnie, zbliżała się ósma.
– Żartujesz? Tej na Long Island?
– dopytał jeszcze, wchodząc do pojazdu za, prawie nieżywym, chłopakiem.
– Tak, tej – odmruknął, opierając
głowę o zagłówek i zamykając oczy. – Chociaż wolałbym już chyba jakieś
podrzędne liceum – dodał.
To niemożliwe, żeby ktoś taki jak
Keith chodził do najlepszego liceum w mieście. Zmarszczył brwi, zastanawiając
się nad tym chwilę, aż w końcu doszedł do wniosku, że to nie jego sprawa. Albo
Keith ma jakieś ukryte talenty, albo pomógł mu ojciec i jego znajomości.
– Rob, możemy ruszać – powiedział
do kierowcy, na co ten odpowiedział niemalże po żołniersku:
– Yes, sir!
Limuzyna zaparkowała tuż pod
czarnym płotem Newcomers High School. Dean przyjrzał się wysokiemu budynkowi z
czerwonej cegły. Białe gzymsy dodawały mu świeżości, a amerykańska flaga
powiewająca na dziedzińcu powoli budziła w nim patriotyczne zapędy. Nim jednak
zdążyły się całkowicie obudzić, zniknęły. Dean zawsze odczuwał zażenowanie
patrząc na tych amerykańskich amerykanów,
wywieszających na każde święto flagi. Tak, jakby szczycili się swoją
narodowością. Jakby USA było lepsze od sąsiadującej Kanady, a nawet od
wszystkich państw europejskich razem wziętych. Szopka. Jedno wielkie
przedstawienie, mające na celu pokazać sąsiadom innej narodowości ich niższość.
Wrócił myślami do budynku, zostawiając amerykańskich amerykanów w spokoju.
Piękny wizerunek liceum dopełniał ogromny, rozłożysty klon rosnący tuż przy
brukowanej dróżce prowadzącej do szkoły. Jednak najważniejszym aspektem były białe
schody z wyrytym w nich napisem „Newcomers High School”. Krzyczały, że to nie
taka normalna szkoła. Elita. Elita nowojorska! Same mądre dzieci. Intelektualiści.
Nie margines społeczny.
I wśród tego wszystkiego Keith,
który pasował tam jak śnieg do lata.
– Idę umrzeć – zamruczał
dzieciak, otwierając drzwi. – Zdechnę.
– Powodzenia – odparł Dean,
śledząc jego sylwetkę wzrokiem. Chłopak tylko machnął ręką, poprawiając swoje
przydługie, ciemne włosy. Kiedy tylko znalazł się na brukowanej dróżce, podszedł
do niego jakiś dzieciak. Niski, rudy okularnik. Dean wyraźnie widział
zniesmaczone skrzywienie ust Keitha. Powiedział coś małemu człowiekowi nauki,
zapewne drugiemu Stephenowi Hawkingowi, co wywołało jego pełne oburzenia
zmarszczenie brwi.
– Chyba możemy ruszać –
powiedział Rob. – Znam dobrą chińską knajpkę w okolicy. Głodny?
Właściwie to tak. Zapomniał zjeść
śniadania.
– Keith już powinien kończyć
lekcje, no nie? – zapytał Dean, spoglądając to na pustoszejący już dziedziniec
szkoły, to na profil Roba, widoczny w małym okienku.
Mężczyzna zmarszczył swój orli
nos, dudniąc palcami o sąsiedni fotel. Westchnął ciężko, dając tym samym znać
Deanowi, że ma już dosyć wybryków syna Adolfa.
– Pewnie nawet do tej szkoły nie
poszedł – odpowiedział. – Temu gówniarzowi przydałoby się ostre lanie, a nie
nowy Iphone. – Dean pierwszy raz go takiego widział. Rob zazwyczaj rozsiewał
wokół pozytywną energię i to on zawsze bagatelizował wyskoki najmłodszego
Connella. Ale każdego cierpliwość kiedyś się kończy.
– Dobra, wyjdę się przejść –
powiedział w końcu Dean, zmęczony tym oczekiwaniem na panicza. – Następnym
razem odprowadzę go do samej ławki, a później otworzę mu podręcznik na
odpowiedniej stronie. – Bynajmniej nie żartował. Naprawdę zamierzał tak zrobić.
Rob tyko pokiwał głową,
przywołując na twarz swój zwyczajowy uśmiech.
– Tylko ty się nie zagub –
ostrzegł. Dean posłał mu tym samym, po czym ruszył przed siebie, rozglądając
się uważnie. Przyjemna okolica, stwierdził, kiedy doszedł do rogu Czterdziestej
pierwszej i Dwudziestej ósmej. Po obu stronach ulicy zaparkowane były auta. Nie
tak ekskluzywne, jak spotyka się w centrum Manhattanu, czy Brooklynu, ale też
nie ledwo jeżdżące graty, jak na Bronx. Z pewnością były to samochody ludzi z
przeciętną pensją, których stać na pojazd z poprzednich kilku sezonów.
Chodnik był dość szeroki, ale
równy. Nigdzie nie dało wyłapać się dziury pomiędzy dużymi, betonowymi płytami.
Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy znajdował się prostokątny, dosyć nudny
budynek z czerwonej cegły. Z pewnością był przeznaczony na biura. Nie to jednak
przyciągnęło uwagę Deana. Dostrzegł tylko jeden, dosyć słaby napis na jego
murze. To byłoby nie do pomyślenia w dzielnicy, w której on żył. Na Longfellow
każdy budynek oznakowano przeróżnymi krzywymi bohomazami.
Szedł więc dalej, obchodząc
szkołę dookoła. Minął jakąś starszą, schludnie ubraną kobietę, która
uśmiechnęła się do niego uprzejmie i z wyciągniętym woreczkiem czekała, aż jej
czarny jamnik załatwi swoją potrzebę. W Bronx nikt nie sprzątał po swoich
pupilach. Nawet on tego nie robił, no bo po co?
Minął mały budynek, z czerwoną markizą nad
wejściem. Na niej widniał napis Entourage Lounge Bar. Przyglądał się
restauracji dłuższą chwilę. Pod wejściem stała długa, czarna limuzyna, z
pewnością nie był to pierwszy lepszy lokal. Dopiero, gdy znalazł się obok
zagrodzonego parkingu, z zamyślenia wyrwało go głośne, ale wypowiedziane
znajomym głosem: „zostaw, kurwa!”. Oderwał spojrzenie od limuzyny i przeniósł
je na grupkę chłopaków znajdujących się jakieś dziesięć metrów dalej, przy
skrzyżowaniu ulicy Dwudziestej ósmej z kolejną, której nazwy nie znał.
Gdy
zobaczył, że trzej, dosyć wysocy chłopacy przyciskają smuklejszą postać do
ogrodzenia parkingu, nie myślał już wiele. Keith miał talent do wpakowywania
się w kłopoty.
–
Ej! – krzyknął biegnąc w ich stronę. Barczyści gówniarze, mogący mieć co
najwyżej dziewiętnaście lat, spojrzeli na niego i powiedzieli coś do siebie.
Jeszcze raz pchnęli Keitha w ogrodzenie, po czymś odbiegli, krzycząc jeszcze:
„jesteś pedał, a nie punk!”.
Cholerny
garnitur. Jak on nienawidził takich formalnych ubrań. A na dodatek krawat nieco
go uciskał. Tylko spowalniało to jego ruchy.
–
Wszystko w porządku? – zapytał, kiedy dobiegł do dzieciaka. Ten spojrzał na
niego i wzruszył ramionami, poprawiając czarną ramoneskę.
–
Żyję – odparł obojętnie, na co Dean zmarszczył brwi.
–
Gdzie ty się szlajasz po szkole? – zapytał, zakładając ręce na klatce
piersiowej i mierząc Keitha nieprzychylnym spojrzeniem. Chłopak westchnął.
Teraz, kiedy był o krok od posiadania lima pod okiem nie miał już takiego
ciętego języczka.
A jednak ta dzielnica nie jest tak idealna,
przemknęło przez myśli Deana. Nawet tu można dostać w gębę.
–
Byłem zapalić, bo nie poszedłem na P.E. – Sięgnął do kieszeni spodni,
wyciągając paczkę papierosów i zapalniczkę. Wysunął jednego i wcisnął go sobie
do ust. – Chcesz? – zapytał, a Dean nie odmówił. Pokiwał głową i sięgnął po
jednego Camela, chociaż myślał, że Keith pali coś wykwintniejszego niż zwykłe
Camele. – No i napatoszyły się głąby. Trochę spin z nimi już miałem, ale żyję,
no nie? – Podał mu zapalniczkę.
–
Ciekawe na jak długo – mruknął Dean, ruszając z nim pod główne wejście szkoły.
Sam by z chęcią przyłożył temu gówniarzowi, nie dziwił się, że robią to jakieś
bezmózgie osiłki. No i zresztą, jeżeli Keith obnosi się tak ze swoją orientacją
jak robi to przy nim, to nic dziwnego, że dostał – kolokwialnie mówiąc – wpierdol.
Jednak
Dean nie chciał zastanawiać się, co mogłoby się stać, gdyby Keith faktycznie
oberwał. Jedno jest pewne – Connell nie byłby zadowolony.
–
Mam przecież ciebie – odparł. Zaciągnął się mocno i wypuścił dym nozdrzami.
***
Szedł zmęczony, powłócząc nogami.
Zawsze po dniu spędzonym z Keithem wracał do mieszkania skrajnie wyczerpany. Starość, pomyślał, uśmiechając się pod
nosem kpiąco. Dzieciak działał mu na nerwy jak żaden inny, ale dzisiaj przez
moment bał się o niego. Chwilę. Ułamek sekundy. Nic wielkiego przecież. Jak
zobaczył, że ten jest popychany, jak taka szmaciana laleczka, przestraszył się.
Co by się stało, gdyby nie poszedł go szukać? Keith mógłby skończyć w szpitalu
ze złamanym nosem i powybijanymi zębami. Z pewnością pan Adolf Connell nie
byłby zadowolony.
Teraz jednak nie musiał już się
nad tym zastanawiać. Keithowi nic się nie stało, zdążył na czas, dryblasy nawet
się nie rozkręcili, tak więc mógł spokojnie iść spać. Nie chciało mu się nawet
wychodzić z Diabłem. Trudno. Najwyżej pies zleje mu się w domu. Posprząta.
Dochodził do drzwi wejściowych
kamienicy. Aż odetchnął z ulgą, ciesząc się, że dzisiejszy dzień dobiega końca,
a jutro ma przecież wolne. Pośpi do dwunastej, wyjdzie z Diabłem na spacer i
kupi sobie coś na śniadanie w Subwayu. Uśmiechnął się na myśl o chrupiącej
bułce z ukochanym tuńczykiem, wypełnioną po brzegi tłustym, cholernie
niezdrowym sosem. Umrze na cholesterol, to pewne. Albo prędzej mu wątroba
wysiądzie od żywienia się w fastfoodach. Jednak z drugiej strony Subway to nie
fastfood. Przynajmniej tak sobie wmawiał.
– Szybko! – usłyszał za plecami
czyjś zdenerwowany krzyk i nim zdążył się obejrzeć albo zareagować w
jakikolwiek sposób, ktoś popchnął go do przodu, otwierając przy tym drzwi do
kamienicy.
Nie był na to przygotowany. Nogą
zahaczył o wystający próg drzwi, przez co stracił równowagę. Wyciągnął jedynie
ręce do przodu, w których trzymał zrobione na szybko zakupy w hipermarkecie, i
runął na podłogę. Później tylko usłyszał huk zamykanych drzwi, roznoszący się
echem po klatce schodowej i wściekłe walenie w drewno z drugiej strony.
W mgnieniu oka poczuł ból
promieniujący mu w okolicach nosa, rozprzestrzeniający się nawet na oczy.
Kurwa. Złapał się za nos, którym niefortunnie wyrżnął w betonową podłogę. Podniósł
się na łokciu, spoglądając na małą kałużę krwi.
– Wrócę tu, Johanson, pożałujesz!
– Łomotanie w drzwi ustało i po chwili Dean usłyszał jeszcze westchnięcie pełne
ulgi.
– Sorry, kurwa. – Ktoś nachylił
się nad nim. – O cholera. Ej, nie chciałem, żeby tak wyszło. – Zmarszczył brwi,
przesuwając dłonią po nosie. Chyba nie był złamany.
– Ale wyszło – odwarknął,
spoglądając na młodego murzyna z dołu. Matthew, a kto niby inny? Mógł się go
spodziewać.
Chciał podnieść się do siadu, ale
nagle bólem rozpaliła się też jego kostka. Dopiero teraz zauważył, że jego noga
jest nienaturalnie wygięta. Zaklął siarczyście, zastanawiając się przy okazji,
kiedy zobaczy swoją ukochaną sąsiadkę z parteru, jak co dzień żądną nowych
ploteczek. A przecież teraz taka okazja! Wszystko rozgrywa się tuż pod jej
drzwiami.
Myśli o swojej sąsiadce, podczas
gdy z jego nosa sączy mu się krew, a noga promieniuje bólem. Oj niedobrze.
– Noga też? – zapytał chłopak,
pomagając mu normalnie usiąść.
– Też – odburknął, kątem oka zerkając
na siatkę pływającą w jajecznicy ze spienioną colą. Cudownie, lepiej być nie
mogło.
– Nie chciałem, kurwa, serio. –
Przeczesał nerwowo swoje krótkie warkoczyki, wbijając w niego swoje przerażone
spojrzenie niczym u sarny stojącej na samym środku autostrady. Aż miał ochotę
zaśmiać się na to porównanie.
Dean zdawał sobie sprawę, że Matt
jest tak zwanym „dzieckiem ulicy”, ale zupełnie tak się teraz nie zachowywał. Przecież
każdy normalny gówniarz tego pokroju wzruszyłby ramionami i poszedł w swoją
stronę. A Matt miał jeszcze jakieś ludzkie odruchy.
– Co to było? – zapytał Dean,
stwierdzając, że skoro już jest uczestnikiem wydarzenia, to może chociaż
dowiedzieć się czego ono dotyczy.
– A nic, no. – Machnął ręką. –
Takie gówno. Zaprowadzę cię do domu, co?
Dean podciągnął nogawkę,
spoglądając na nogę. Już zaczynała puchnąć, ale pewnie jest co najwyżej
skręcona, jeżeli nawet nie nadwyrężona. W dzieciństwie często miewał problemy
z kostkami, puchły mu nawet wtedy, kiedy nic nie robił, a jedynie szedł na autobus.
– Chcę wiedzieć – powiedział,
łapiąc się jednak dłoni, którą wyciągnął do niego Matthew. Chłopak pomógł mu
wstać. – I jeszcze worek… a raczej to co z niego zostało – przypomniał, kiedy
stał już przy poręczy schodów.
Matt spojrzał na zmiażdżoną,
plastikową siatkę, w której wszystko pływało. Skrzywił się niechętnie i złapał
za nią.
– Chyba można wyrzucić już –
mruknął, niosąc kapiący worek.
– No chyba tak. Nie
odpowiedziałeś. Mafia? – zapytał, przeskakując stopnie na jednej nodze. –
Nieźle – potaknął, nawet nie czekając na odpowiedź chłopaka. – Czyli wciągnąłeś
mnie do swoich porachunków z dzielnicową mafią. Nic lepszego nie mogłem sobie
wymarzyć.
Chłopak milczał, idąc za nim
posłusznie aż do drzwi mieszkania Deana. Mężczyzna sięgnął do kieszeni swoją,
brunatną od zakrzepłej krwi, dłonią. Wyciągnął z niej pęk kluczy i jeden z nich
wsunął do zamka pod złotą klamką. Sekundę później usłyszał radosne
poszczekiwanie z przedpokoju. Aż mimowolnie uśmiechnął się pod nosem.
– Mam ochotę na coś mocnego –
powiedział Dean na głos, spoglądając kątem oka na zgarbionego chłopaka, wciąż
trzymającego kapiący worek. – Wejdziesz? Powiesz mi w co zostałem wciągnięty.
Narkotyki? Dziwki? Broń? Jakaś większa kasa? A może wszystko na raz? –
spróbował zażartować, ale mu nie wyszło, bo Matt tylko skrzywił się w
odpowiedzi. – Zgadłem? – zaśmiał się gorzko, przekraczając próg i wyganiając
Diabła, który gdzieś miał jego komendy i cały zadowolony podleciał do nowego
gościa. Nie minęła chwila a już podskoczył, liżąc dłoń chłopaka.
– Hej – przywitał się z psem. –
Gdzie ten worek? – zapytał.
– Chodź. – Dean podparł się
ściany i kulejąc ruszył do kuchni. Matt szedł za nim, uważnie rozglądając się
po mieszkaniu.
Świetnie, pomyślał. Nim się obejrzę wyniesie mi cały dom. Trochę żałował, że tak bez
namysłu zaprosił do swojego domu chłopaka, który ma jakieś porachunki z mafią i
najwidoczniej bardzo potrzebuje pieniędzy. W szczególności, że teraz zakres
ruchów Deana był nieco ograniczony.
– Wrzuć do zlewu, później
wyrzucę.
– Mieszkasz z żoną, nie? –
zapytał Matt, spoglądając z lekkim przerażeniem na stół uginający się pod
ciężarem starych naczyń, jakiś ulotek, gazet, psiej karmy i rachunków. Dean
powędrował za jego spojrzeniem i westchnął, stwierdzając przy okazji, że nie
pachnie tu najładniej. Dokuśtykał więc do okna, uchylając je lekko i
zamieniając swąd brudnych naczyń na smród spalin.
– Nie – odparł jedynie, siadając
na krześle. Wcześniej zrzucił z niego na podłogę przeterminowane gazety New
York Timesa.
– Rozwód? Bo dawno jej w sumie
nie widziałem. – Matt oparł się o blat kuchenny, spoglądając na poczynania
Deana, który ściągnął czarny, skórzany but do garnituru, podwinął nogawkę i
opuścił skarpetkę.
– Nie – powiedział, przyglądając
się opuchniętej nodze. – Nie żyje. Podasz mi bandaż i żel? Jest w szafce nad
zlewem.
Czekał na coś w stylu: „och, nie
chciałem” albo „przykro mi” lub jeszcze „nie wiedziałem, moje kondolencje”, ale
nic takiego nie nastąpiło. Matt rzucił mu tylko ciężkie do odgadnięcia
spojrzenie, po czym odwrócił się i sięgnął do szafki, wyciągając z niej
średniego rozmiaru plastikowe pudełko. Ściągnął niebieską pokrywkę i zaczął
przeglądać apteczkę. W większości lekarstwa, które znajdowały się w niej, były
sporo po terminie, ale kto by się przejmował. Na pewno nie Dean. Nie zaglądał
do tego pudełeczka już kilka miesięcy.
Matt podał mu żel i bandaż,
przyglądając się mu uważnie.
– Jak długo jesteś już sam? –
zapytał nagle. Dean aż na niego spojrzał, zdziwiony tą bezpośredniością.
Uśmiechnął się krzywo pod nosem, powracając do smarowania nogi klejącym się
żelem, który też był już przeterminowany. Trudno. Stopa mu chyba nie odpadnie.
– Kilka miesięcy. – Wzruszył
ramionami, skupiając się na bandażowaniu kostki. Był świadom tego, że mówi o
śmierci Carmen w taki sposób, jakby opowiadał o pogodzie albo o planach na
obiad. I tak właśnie miało to brzmieć. Niech ten gówniarz nie myśli, że tak
naprawdę jest w rozsypce.
– Śmierdzi tu. Chyba nie lubisz
sprzątać, co? – zapytał, przekrzywiając nieco głowę i wciąż wbijając w niego
swoje ciemne spojrzenie. Dean zmarszczył brwi, kończąc bandażować stopę. Teraz
przydałoby się obmyć twarz z zakrzepłej krwi i upewnić się, czy nos przypadkiem
nie jest złamany.
– A ty lubisz? – odpowiedział, zrzucając
jeszcze ze stopy drugiego buta, po czym wstał z krzesła i dokuśtykał do
łazienki. Matt niczym cień podążył za nim.
– Nie lubię bałaganu –
odpowiedział, kiedy Dean nachylał się nad białą umywalką. W momencie, w którym
mył twarz, Matt błądził spojrzeniem po szklanej półce nad toaletą, po brzegi
wypełnionej damskimi perfumami i kosmetykami. Później jego wzrok zsunął się na
wiklinowy kosz na brudy i masę męskich rzeczy walających się obok niego. Nieskrępowany
sięgnął do kosza, otwierając go. Był do połowy zapełniony kobiecymi ubraniami.
– Nie jesteś u siebie –
przypomniał mu Dean, kiedy zauważył, że chłopak zbytnio się rozgościł. –
Zaprosiłem cię tylko na drinka, nie po to, żebyś skanował każdy kąt mojego
mieszkania.
– Każdy kąt twojego mieszkania
jest zawalony śmieciami – powiedział poważnie, patrząc już teraz na niego i
odsuwając się od kosza.
– Moje śmieci – odwarknął Dean,
marszcząc brwi. Sięgnął po ręcznik i nie przejmując się, że jest biały, wytarł
swoją twarz, zostawiając na nim różowe smugi.
– No przecież nie moje.
– Krnąbrny jesteś – odparł mu
mężczyzna, wymijając go w drzwiach. To fakt, Matt z każdą minutą coraz bardziej
się rozkręcał. A wydawało mu się, że to taki chłopak z altruistycznymi
zapędami, który lubi przeklinać, ale z pewnością nie robi chamskich uwag. Ale
jednak. Dziecko ulicy.
– Wcale nie – podążył za nim jak
pies. Jak Diabeł, który przyleciał do niego, niczym na skrzydłach, kiedy tylko
usłyszał dźwięk otwieranej lodówki. Zdrajca mały. Dla jedzenia by sprzedał.
– Piwo czy whisky? Budweisera mam.
– Wyciągnął jedną butelkę, pokazując chłopakowi. – A w szafce Maker's Marka,
możesz wybrać. – Wzruszył ramionami, spoglądając kątem oka na Matta.
– To… whisky?
– Okej. – Pokiwał głową, ręką
odsuwając Diabła, który już pakował pysk do lodówki. Zamknął ją i wstał z
kucek, po czym otworzył szafkę. Przesunął umęczonym spojrzeniem po pustych
pułkach. – Ale nie mam szklanek.
Matt odpowiedział krzywym
uśmiechem, po czym zakasłał rękawy i sięgnął po dwa brudne kubki. Odkręcił wodę
i szybko je umył, przypominając przy okazji Deanowi, ze nie ma płynu do naczyń.
Fakt. Kupuje już go jakieś dwa tygodnie. Pewnie ojciec w końcu zdenerwuje się i
sam zrobi za niego zakupy.
– Już masz.
– Lubisz sprzątać? – zagadał Dean,
sięgając po butelkę trunku. Ruszył w kierunku salonu na tyle normalnie, na ile
pozwalała mu boląca stopa.
– Trzeba sprzątać – odparł ten,
idąc krok za nim. Weszli do salonu, równie brudnego co reszta domu, choć pod
stertą ubrań, nieumytych naczyń, książek i całej reszty przedmiotów, które w
normalnych domach mają swoje miejsce na półkach, dało się dostrzec, że to jest
całkiem przytulne pomieszczenie. Średnich rozmiarów, idealne dla dwóch osób. Z
nieco wysłużoną amerykanką, w przyjemnym, brzoskwiniowym odcieniu, z ciepłym,
kremowym kolorem ścian, płaskim telewizorem, konsolą play station 2 ustawioną
na niskim stoliku, który jakimś cudem uchował się przed zawaleniem
przedmiotami. W rogu Matt dostrzegł wysokiego, ususzonego fikusa.
– Nie mam czasu na sprzątanie – powiedział
Dean, zajmując miejsce na kanapie. Matt usiadł posłusznie obok niego,
odgarniając na bok zwinięte w kłębek ubrania.
– Widać – odparł, podając mu
kubek.
– Wydawałeś się grzeczny –
westchnął Dean, nalewając do zwykłych, zielonych kubków, zupełnie nie
pasujących do picia whisky. – No to zdrowie – uniósł naczynie, po czym szybko
wziął kilka dużych łyków. O tak. O to chodziło. Odetchnął, opadając na oparcie
kanapy, która zatrzeszczała żałośnie.
Matt jedynie prychnął w
odpowiedzi i też czym prędzej opróżnił kubek. Skrzywił się nieco, ale dzielnie
przełknął.
– Do smaku whisky trzeba dorosnąć
– stwierdził Dean. – Bo ty właściwie ile masz lat?
– Dwadzieścia pięć – odparł.
– Fakt, mówiłeś. To skoro już
zaprosiłem cię do siebie, możesz mi powiedzieć w jakie bagno się wkopałeś i
mnie przy okazji też – mówił, nalewając Maker's Marka do kubków. W międzyczasie
do pokoju nieśmiało wszedł Diabeł, spoglądając na gościa swoimi świecącymi
ślepiami. Zamachał kilka razy ogonem, po czym wystrzelił ze swojego miejsca i znalazł
się przy Mattcie, kładąc mu łeb na kolanach.
Chłopak uśmiechnął się, głaszcząc
go lekko. Nie był chyba skory do zwierzeń.
– Takie tam, o narkotyki poszło.
– Wzruszył ramionami. No tak. Bo przecież to tylko takie tam. Nic, że jego
życie, a przy okazji możliwe, że też i życie Deana, może być zagrożone. To
tylko mafia dzielnicowa. Nic wielkiego. – I chyba ci nic nie będzie. Gościu był
dilerem, należy do jakiegoś pomniejszego gangu w Bronx. Zwinąłem mu trochę
hery, miałem oddać kasę, no, ale…
– Jesteś idiotą – podsumował
Dean, po wypiciu kolejnej porcji alkoholu.
– Spadaj. Potrzebuję kasy.
– To nie zmienia faktu, że jesteś
idiotą. Wtedy, jak cię znalazłem na klatce, to kto cię zlał? – Nie, żeby Deana
obchodził los chłopaka. Bo nie obchodził. Nie interesował go ten dzieciak.
Niech robi sobie co chce, pakuje się w jakie bagno chce, byleby tylko nie
ciągnął go za sobą. Miał nadzieję, że tamten diler, który gonił Matta to
naprawdę mało ważna postać w mafijnych potyczkach Bronx. Bo jeżeli ktoś by go
zobaczył, z pewnością zostałby w to wciągnięty. A na pewno nie miał ochoty
użerać się z gangami.
– Okradłem takiego jednego
gościa. Okazało się, że ma trochę znajomości no i się oberwało, kurde. – Ani na
chwilę nie spuszczał spojrzenia z Diabła, który grzecznie siedział u jego stóp
z głową na kolanach. Matt głaskał jego puszyste, jeszcze szczenięce, ciemne
futro, uśmiechając się przy tym lekko.
– Polubił cię – stwierdził Dean
nagle.
– Myślisz?
– On w sumie lubi wszystko co się
rusza – dodał, znów nalewając im trunku.
– To fajne wyróżnienie – zaśmiał
się. Miał ładny śmiech, stwierdził Dean, kiedy nie zastanawiając się dłużej,
wypił duszkiem kolejną porcję. Już lekko mu w głowie szumiało, w końcu nie
ociągał się i narzucił tempo, a to na pewno nie pomaga w utrzymaniu trzeźwości.
Matt też już najwidoczniej czuł
pierwsze skutki spożywania alkoholu, bo język mu się lekko plątał. Siedzieli
teraz i rozmawiali. O wszystkim. O tym, że Bronx to najgorsza dzielnica Nowego
Jorku, że ludzie, którzy tu żyją nie mają perspektyw, że są marginesem
społeczeństwa, że Nowy Jork to zafajdane miasto. Wcale nie tak cudowne, jak
opisują je turyści.
A później znów zeszli na tematy
Matta.
– Dlaczego właściwie wplątujesz
się w takie nieciekawe sprawy? Nie lepiej znaleźć pracę? – przekrzywił głowę,
czując, że jest czerwony na twarzy.
– W normalnej robocie tyle nie
zarobię – odparł szczerze chłopak, siedząc na podłodze z wielkim cielskiem
Diabła na kolanach.
– A po co ci tyle kasy?
– Matkę utrzymuję. Każdy ma swoje
problemy, co nie? Ty nie możesz poradzić sobie ze śmiercią żony – Dean
zmarszczył brwi – a ja mam matkę schizofreniczkę. Ale życie toczy się dalej –
powiedział tonem filozofa, którym z pewnością stawał się po kilku kieliszkach.
– Skąd wiesz, że sobie nie radzę?
– Już nawet nie zaprzeczał. A może nawet zapomniał zaprzeczyć. Chyba był już
pijany, ale nie przejmował się tym. Wychylił się, nalewając Mattowi, a po
chwili też i sobie.
– Wystarczy wejść do tego
mieszkania. – Przekrzywił głowę, spoglądając na niego z dołu. – Burdel i do
tego wszędzie są jej rzeczy. Nie radzisz sobie. Zresztą, widziałem was razem
kilka razy, wyglądaliście na ostro zabujanych. – Kolejną oznaką nietrzeźwego
umysłu Deana był brak reakcji na to, jakże wyszukane, określenie.
– Może – mruknął Dean,
przyglądając się złotemu trunkowi w zwykłym, zielonym kubku. – Chcesz sobie
zarobić? – zapytał nagle, po czym wziął małego łyka alkoholu. Lubił smak whisky
i to uczucie palenia w gardle. Carmen też lubiła. Doskonale pamiętał, jak
wieczorem najpierw pili w łóżku, a później, przechodzili do innych, równie
ciekawych zajęć. To ona nauczyła go pić whisky i polubić jej smak. Uśmiechnął
się lekko do swoich wspomnień, z których wyrwał go głos Matta.
– Że w jakim sensie zarobić?
– Pracuję, więc nie mam wiele
czasu dla Diabła. Będziesz z nim wychodził i ogarniał mi w kuchni. Ale tylko
tam. Zero dotykania jej rzeczy. – Rano z pewnością będzie tego żałować.
Przecież nawet nie zna chłopaka. Dzieciak zrobi wszystko, żeby zdobyć trochę
kasy. Ale teraz… teraz nie musi się nad tym zastanawiać. Teraz może delektować
się swoim stanem nietrzeźwości i odsunąć od siebie myśli o wkurzającym
Keithcie, grubym Adolfie i tym perfekcyjnym domu. Nawet nos i kostka przestały
go boleć.
– Ale, że ty serio? – zapytał
odwracając się do niego przodem, przez co zrzucił z siebie cielsko Diabła.
– No chyba tak. – Pokiwał głową.
– Nie no, dla mnie super. –
Uśmiechnął się kątem ust. Jak czarny
Elvis Presley, pomyślał, kiedy bał kolejnego łyka whisky.
***
Nazajutrz Dean obudził się z
okropnym bólem głowy. A już miał nadzieję, że negatywny skutek picia zbyt
dużych ilości alkoholu go ominie. Nic z tego. Kac lubił go dręczyć. Dzisiaj
jednak był szczególnie nieprzyjemny. Kiedy podnosił się ciężko z łóżka, aż
zakręciło mu się w głowie, a żołądek ścisnął, zapowiadając prawdziwy Armagedon.
Na dodatek kostka opuchła mu jeszcze bardziej. Chyba wizyta u lekarza będzie
niezbędna.
Kiedy pochylał się, a raczej
półleżał na sedesie, przypomniały mu się chwile z młodości, kiedy to nie
wiedział nawet, czym jest kac. Mógł pić co chciał i ile chciał, a na drugi
dzień czuł się jak nowonarodzony. Wraz z wiekiem, oprócz zmarszczek w kącikach
oczu i większego zarostu, przyszedł też kac. I już nie odszedł. Teraz lubił go
dręczyć po przepitym dniu.
– Diabeł, wypierdalaj – zajęczał
pomiędzy jedną torsją, a drugą. Właśnie podziwiał swoje wczorajsze jedzenie,
gdy pies wsunął mu nos pod ramię. Odepchnął go dosyć brutalnie, po czym wstał
chwiejnie, sycząc z bólu kiedy przeniósł ciężar ciała na prawą, poszkodowaną
nogę, i spojrzał w lustro. Skrzywił się. Mógł tego nie robić. Powinien
oszczędzić sobie takiego widoku. Na wyplute gówno, jak określił siebie w
myślach, nigdy nikt nie chciał patrzeć. Przemył więc twarz wodą, stwierdzając
przy okazji, że przynajmniej z nosem wszystko już w porządku, ale jego wyglądowi
w niczym to nie pomogło. Zrezygnowany umył zęby, po czym doczłapał z powrotem
do łóżka.
Wizyta u lekarza później. Teraz
sen. A przynajmniej tak było w planach. Ból w kostce wzmagał się z każdą
chwilą, aż w końcu stał się nie do wytrzymania, więc długo nie poleżał.
Poprzeklinał jeszcze parę razy. Na kaca. Na głupiego Matta, z którym pił i
który jest przyczyną bólu nogi. Na Diabła, bo zlał się w kącie. I oczywiście na
telefon, jako że nigdzie nie mógł go znaleźć.
Dobrze, że miał wolne. Chociaż
jeden plus przy miliardach minusów dzisiejszego poranka.
"ale pewnie jest co najwyżej zwichnięta, jeżeli nawet nie nadwyrężona"
OdpowiedzUsuńSkręcona, nie zwichnięta. Zwichnięcie by było, gdyby mu całkowicie wypadła ze stawu i trzeba by było ją nastawiać ;) Przepraszam, zboczenie zawodowe, dlatego musiałam zwrócić uwagę.
A rozdział poza tym bardzo dobry, jak zawsze zresztą :) Zastanawiam się kiedy Dean zmieni całkowicie swoją opinię o "idealnym świecie", który sobie wyobraża wokół Keitha i jego rodziny...
Fakt, dziękuję za uwagę, już poprawione :)
UsuńMuszę powiedzieć, że niewiele się dzieje w tym rozdziale. Opisy i styl pisania jest dobry, jak we wszystkich twoich opowiadaniach, ale gorzej z akcją. Jest tu taka senna atmosfera i tylko dwie scenki. Brakuje szybszej akcji i to jest problem, bo to już siódmy rozdział, więc wszystko powinno się już na dobre rozkręcić. Popracuj trochę nad tempem.
OdpowiedzUsuńNiestety, ale Niebo nad Nowym Jorkiem będzie miało taką trochę senną atmosferę i bardziej skupi się na uczuciach i emocjach bohaterów, niż na akcji. Taki był plan od początku i teraz już nie mam zamiaru go zmienić. Druga część Nieba poleci szybciej.
UsuńRozdział nie jest nudny. Początek był ciekawszy, ale to już moja wybredność, ponieważ nie lubię Matta. Dużo bardziej interesują mnie sceny z Keithem i Deanem.
OdpowiedzUsuńOgólnie Matt mnie denerwuje. Mam nadzieję, że nie dojdzie do czegoś między nim a Deanem. Jeśli mają być przyjaciółmi -ok, ale nic więcej. Wolę byś poświęciła więcej uwagi Keithowi, który jest bardzo ciekawą postacią, ale to już Twój wybór.
Weny :)
Yuki
Też wydaje mi się, że akcja leci odrobinę zbyt wolno. Wiem, że będę nadal czytać, bo się wciągnęłam, ale i tak uważam, że mogłoby się dziać trochę więcej w trakcie jednego rozdziału. I rzeczywiście, Matt jest irytujący.
OdpowiedzUsuńRozumiem. W takim razie spróbuję w ósmym wszystko przyspieszyć. Wiąże się to z trochę szybszym zakończeniem pierwszej części, ale nie będę już Was męczyć.
UsuńNaprawę jest irytujący? Mnie bardziej by chyba irytował Keith... No ale może tego nie zauważam, skoro to piszę. Do Matta mam raczej obojętny stosunek.
Ja też mam do Matta obojętny stosunek, natomiast co do Keitha... Nie jest irytujący, raczej intrygujący :> Bardzo podoba mi się ta postać.
UsuńJa za to całkowicie zgadzam się z Yuki.
OdpowiedzUsuńWięcej Keitha!
Niestety, mi też Matt nie przypadł do gustu. Podobają mi się momenty z Keithem, są ciekawsze :)
OdpowiedzUsuńWitam,
OdpowiedzUsuńrozdział wspaniały, taki spokojny, ale mi odpowiada, scenki między Keithem, a Deanem ciekawe, no i sytuacja z Mattem, może Matt pomoże Deanaowi trochę wyjść na prostą po śmierci Carmen..
Ja tak zapytam Ciebie odnośnie poprzedniej informacji... jeśli „Zostawić rzeczywistość” zamierzasz napisać od nowa, to co z opowiadaniem ”Książę z bajki”, który jest dodatkiem do tego opowiadania?
Na nowy rok życzę Tobie dużo weny...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Nono, przyznam że jakoś ta akcja idzie. WENY i daj szybko kolejny rozdział ;pp
OdpowiedzUsuńNaszło mnie na przejrzenie zakładek, w celu znalezienia sobie czegoś do przeczytania i gdzieś tam w odmętach mej przeglądarki znalazłam link do Twojego bloga. Przeczytałam sobie wszystkie, dotychczas publikowane rozdziały "Nieba nad Nowym Jorkiem".
OdpowiedzUsuńOgólnie rzecz biorąc, podoba mi się styl pisania, jest przyjemny, czyta się lekko. Bohaterowie są fajnie zarysowani, jednak jeszcze nie jestem w stanie stwierdzić, czy któryś z nich jakoś szczególnie przypadł mi do gustu.
Zgodzić się muszę z paroma osobami wypowiadającymi się powyżej. Akcja niespecjalnie się przez te 7 rozdziałów rozkręciła, a ja, jako czytelnik, też jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, w którą stronę ewentualnie ona mogłaby zmierzać.
Niemniej jednak całość bardzo mi się podoba.
Poooooozdrawiam. :)
Mam takie pytanie . Kiedy w wydawnictwie twoja książka będzie dostępna ? Ciągle pisze że jej brak w magazynie a ja nie mogę się doczekać aż będzie :)
OdpowiedzUsuńHej! Nominowałam Cię do 'Liebster Award'. Więcej informacji na moim blogu: http://agnes-scarlet-may.blogspot.com/2013/01/liebster-award.html :)
OdpowiedzUsuńDream, może ci się nie spodobać to co napiszę, ale porzucanie opowiadania(mam tu na myśli "Zostawić rzeczywistość") w takim momencie jest nieuczciwe w stosunku do czytelnika. Mimo, iż całkiem niedawno zaczęłam czytać twojego bloga to uwielbiam wyżej wymienione opowiadanie. Nie pomylę się jeśli stwierdzę, że większość czytelników polubiło Filipa i Gracjana. Jeżeli chcesz zacząć pisanie tej historii od nowa, która jak wcześniej stwierdziłaś będzie inna od tej, to przynajmniej skończ te opowiadanie, zakończ w jakikolwiek sposób, ale zakończ. No i zostaje jeszcze kwestia opowiadania " Książę z bajki", to też masz zamiar porzucić? To może od razu wykasować wszystko i skończy się ten dramat. Nikt nie ma żalu do ciebie, że chcesz to pisać jeszcze raz w całkiem inny sposób, ale najpierw bądź na tyle odpowiedzialna, żeby skończyć to co do tej pory napisałaś. Jestem tak zawiedziona ponieważ bardzo polubiłam twoje opowiadania, a zwłaszcza "Zostawić rzeczywistość", do którego mam osobisty sentyment. Przemyśl to jeszcze raz :)
OdpowiedzUsuńKasandra, pisalas kiedys cos? jesli robi sie dluzsza przerwe od pisania jakiegos opowiadania, pisze sie w tym czasie cos innego, rozwija sie swoj styl... nabiera sie dystansu do tego pierwszego opowiadania. Nawet jesli autor wie, ze czytelnicy je uwielbiali, dostrzega w nim bledy, ktorych nie da sie naprawic, sprostowac, piszac kolejne rozdzialy. ma sie ochote wyrzucic ostatnie kilka rozdzialow, a jednoczesnie zal to zrobic.
Usuńnie wiem, czy Dream odbiera to tak, jak ja. u mnie to tak wygladalo i mowie tylko z wlasnego doswiadczenia. Niektore opowiadania sa nie do uratowania i jakkolwiek mi sie podoba "Zostawic rzeczywistosc", probuje zrozumiec autorke.
Dziękuję, Unda :) Dokładnie tak odbieram stare opowiadania. Chciałabym pisać dalej, ale po prostu nie mogę, bo w głowie mam inne, nowsze i moim zdaniem lepsze pomysły, które nie miałyby szansy zrodzić się wcześniej, bo w końcu każdy się rozwija. Przy rozwijaniu warsztatu, rozwija się też spojrzenie na świat, a przynajmniej ja tak mam ;)
Usuń