Niebetowane
Rozdział piąty
Wpatrywał się w drzwi wykonane z
ciemnego drewna o nieco biurowym wyglądzie ze złotą klamką. Westchnął. Idealne,
bez żadnych nalepek głoszących: „wstęp wzbroniony” czy „proszę pukać”.
Perfekcyjne, czyli takie, za jakiego uchodził ich właściciel. Tylko czy na
pewno?
Czuł, że nie chce wchodzić do
tego pokoju, bo zaatakuje go ład i porządek. Nie tak jak w przypadku Keitha,
którego sypialnia wyglądała jak pobojowisko. Z dwojga złego, już chyba wolał
ten burdel, niż kolejne, nieskazitelne pomieszczenie.
Wyciągnął dłoń, przytrzymując
tacę z jedzeniem jedną ręką. Zapukał. Minęła chwila i usłyszał „proszę”.
Nacisnął na klamkę, uchylił drzwi i… zdziwił się. Brandon po raz kolejny
pokazał, że wcale nie jest tak idealny, jakiego udaje.
Kiedy spoglądał na spodnie
niedbale przewieszone przez oparcie czarnego, skórzanego fotela, na wpółotwartą
szafę komandora, porozrzucane książki na biurku, łóżku, nawet na białym,
mięciutkim dywaniku, poczuł coś w rodzaju sympatii do tego chłopaka. Był
zwykłym nastolatkiem, nie perfekcyjną maszyną. Przeklinał. Wściekał się na
swojego brata. Krzyczał. I jego pokój wyglądał normalnie. Może i nie przypominł
stanu sypialni Keitha, bo to już podchodziło pod abnegację, ale nie był też
utrzymany w nierzeczywistym porządku, tak jak reszta domu.
Brandon stał przy dużym oknie,
które skutecznie rozświetlało to pomieszczenie. Uśmiechnął się, a rysy jego
twarzy nagle zelżały. Wciąż był zły na brata, nie trzeba mieć umysłu geniusza,
żeby się tego domyśleć, w szczególności, gdy widziało się przebieg ich kłótni.
– Ann mówiła, że nic nie jadłeś i
kazała mi to przynieść – powiedział, wskazując na tacę, jaką trzymał.
I znów ten idealny Brandon. Piękny
uśmiech na twarzy, spojrzenie niczym u modela. I ten głos. Głęboki. I akcent.
Typowo nowojorski, jak na nowojorczyka przystało. Nie był imigrantem. Nie
przyjechał tu z jakiejś amerykańskiej wiochy w poszukiwaniu pracy, czy też na
studia. Nowojorski dzieciak, przystojniak z kasą i kulturą osobistą.
Perfekcyjny facet, czyż nie?
Gdyby Dean nie zobaczył sceny,
która rozegrała się kilkanaście minut temu na korytarzu, nigdy nie powiedziałby,
że ten młody milioner zna jakiekolwiek przekleństwo, nie wspominając o używaniu
ich.
– Dziękuję. Właściwie to zgłodniałem.
– Podszedł do niego i odebrał srebrną tacę. – Ann to świetna kucharka,
uwielbiam jej dania. Pewnie już dała ci coś swojego posmakować, co? – Teraz się uśmiechasz, a chwilę temu
wydzierałeś się na cały korytarz.
– Tak. Genialnie gotuje.
– Gdybym nie chodził na siłownię,
pewnie nieźle bym się przez nią roztył. – Niezły
z ciebie aktor.
– Jasne. To ja już pójdę, widzę,
że masz sporo nauki. – Ruchem głowy wskazał na porozrzucane książki.
– O rany! Zaprosiłem cię w taki
bajzel, sorry. – Nie chcesz pokazywać
swojej drugiej, nieidealnej strony, co? Daj spokój, Brandon. Już ją widziałem.
– Nic się nie stało. Widziałem
pokój Keitha i twój przy nim prezentuje się jak muzeum – zaśmiał się,
odwracając do drzwi.
– No to mnie pocieszyłeś.
***
Wszedł do kuchni, serca
rezydencji Connellów, a słodki zapach naleśników i syropu klonowego uderzył w
jego nozdrza. Jak na zawołanie poczuł się głodny. Jego wzrok najpierw zatrzymał
się na Ann, która jak zwykle marudziła pod nosem, wycierając przy tym kuchenny
blat. Chciał coś do niej powiedzieć, ale jego wzrok zatrzymał się na wysokim,
barczystym mężczyźnie w garniturze. Siedział przy stole, powoli popijając
ciemną kawę. Jego chłodne spojrzenie zatrzymało się na Deanie, grube, ciemne
brwi zmarszczyły się, a usta wygięły.
– Nowy? – rzucił, wciąż
przeszywając go spojrzeniem. Dean pokiwał głową i usiadł naprzeciwko. – Jestem
John – przedstawił się, nie kwapiąc się podaniem dłoni na powitanie.
– Dean, miło mi ciebie poznać. – Również
nie wyciągnął ręki, a jedynie rozsiadł się na krześle, odpowiadając na jego
nieprzyjazne spojrzenie swoim obojętnym. Niestraszni mu byli tacy ludzie.
Podczas pracy u federalnych, często takich spotykał, najwidoczniej już się
uodpornił.
Przyjrzał się mężczyźnie uważnie.
Nie należał do najprzyjemniejszych osób z wyglądu. Podłużna blizna przecinała
jedną z brwi i biegła wzdłuż policzka, blada cera, prosty, długi nos i ciemny
zarost… Wyglądał jak mafiozo żywcem wyciągnięty z hollywoodzkiej produkcji. Albo
seryjny morderca. Albo cichy zabójca. Albo… Chyba zbyt dużo filmów naoglądał
się w życiu.
– Dean, słoneczko najdroższe,
kawci? Naleśniczka? A może kanapeczki? – zagadała Ann, stawiając przed jego
nosem parującą kawę. Spojrzał na nią rozbawiony, kiedy chwilę później tuż przed
nim wylądował talerz z naleśnikami. Zdawał sobie powoli sprawę, że Ann nie
można zrozumieć. Zadaje pytanie, a i tak robi swoje. – A ty, John? – ton jej
głosu zmienił się diametralnie. Nie był już tak przyjazny, jak kiedy zwracała
się do Deana.
– Ja nic. Zbieram się, bo Brandon
o… – Spojrzał na zegarek w kształcie jabłka wiszący na ścianie. – O dwunastej
chciał jechać do dziewczyny.
Idealny panicz Brandon ma
dziewczynę? Mógł się tego domyślić. Pewnie jest równie nieskazitelna co on.
Modelka? Wzorowa studentka? A może artystka?
– Ach, tak. Alice. – Pokiwała
głową, ścierając blat kuchenny żółtą szmatą. – Nie zatrzymuję cię, John. – Czy
tylko dla Deana zabrzmiało to tak, jakby chciała go wygonić? Jak komenda
„wyjdź” ubrana w słowa o przyjemniejszym brzmieniu.
– Jasne – odparł jedynie i
jeszcze raz wbił w Deana ciężkie do odgadnięcia spojrzenie. Dopił kawę i wstał.
– Do zobaczenia – pożegnał się, wychodząc.
– Nie przepadasz za nim, co, Ann?
– zagadał, kiedy zostali sami w kuchni. Starsza kobieta machnęła szmatą,
wzdychając ciężko. Pokręciła głową, podchodząc do wąskiego stołu pod ścianą i
zabrała pustą filiżankę po kawie Johna.
– Buc taki – powiedziała w końcu.
– Myśli, że toto najważniejsze. A gdzie tam. Lubić go – prychnęła. – Nie da się
go lubić. Wszędzie nos wciska, trzy grosze dodaje. – Mimowolnie uśmiechnął się
pod nosem. – A taki cichy się wydaje. Taki cichy! Siedzi i ani „me” ani „be”!
To tylko pozory. Niby taki ułożony, a jak zacznie drążyć jakiś temat, narzekać,
bo to kawa niedobra, za gorzka, za mocna, za słodka! – Ann, czy mi się wydaje, czy John podobny jest do ciebie? – Bo
wszystko na nie! Gbur taki. Buc, mówię ci, złoteńko. Buc jak żaden inny!
Oczywiście nie powiedział jej, że
to zabrzmiało jak autocharakterystyka. Uśmiechał się jedynie i potakiwał. No
tak, buc. Gbur, oczywiście. Przecież widział, że to prawda, to przytaknął. I
cichy. No, tu akurat Ann i John różnili się. Ale tylko tu.
– I siedzi i żłopie kawę, komendy
wydaje i burczy pod nosem i jak się rozgada…! – Pewnie. Jasne. Kiwał głową,
dusząc w sobie parsknięcie śmiechem. Udawał powagę, ale było ciężko.
Czyżby Ann nie lubiła samej
siebie?
Nagle zapragnął jeszcze bardziej
poznać Johna. Sprawdzić, czy to wszystko, o czym mówi kucharka jest prawdą. Czy
nie dopisuje swojego scenariusza do opowieści.
– Ann, babeczko! – W drzwiach
pojawiła się Biancia. – Frytki i stek. Tego zażyczył sobie Connell. – Zdziwił
się. W tym domu jedzą na obiad tak przeciętne jedzenie? Liczył na jakieś
włoskie risotto, francuskie foie gras, hiszpańskie gazpacho, a nie zwykłe,
najprostsze frytki i stek.
– Ach, a ja już co innego
chciałam robić! Ale dobrze, będzie, będzie. – Pokiwała głową, otwierając
lodówkę, z której wyciągnęła surowe mięso na półmisku. – Chcą, to będzie! A
później, że cholesterol, że wątroba, że choroby! Bo tłuste się jadło! No ale
chcą – będzie. Ja łapy umywam od chorób! Zrobiłabym zupę jakąś, mięso na parze,
rybę może, ale nie! Frytki i stek, tłuszcz i masa przypraw. Okej, dobrze,
będzie – mruczała pod nosem, to kiwając głową, to nią kręcąc. Cała Ann. Już się
do niej przyzwyczaił, chociaż spędził w tym domu zaledwie kilka godzin.
Drugi dzień pracy, a już stara
kucharka wydawała mu się osobą nierozłączną z willą Connellów. Ta rezydencja
nie byłaby taka sama bez niej. Byłaby nudna.
Bianca usiadła naprzeciwko Deana,
na miejscu zwolnionym przez Johna. Wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów.
Trzy, dwa, jeden…
– A ty mi jeszcze palić tu
będziesz, może, co?! – Spodziewał się tego. – A won mi, won!
Wnuczka kucharki spojrzała na nią
z politowaniem, po czym podpaliła używkę i zaciągnęła się nią, ignorując słowa
i gderanie babci. – Pali… Pali przy garach, no! Wyrzucą cię na zbity pysk, a ja
ci dupy ratować nie będę, co to, to nie!
– Ann, Biancia, mogę o coś
zapytać? – przerwał monolog starszej kobiety, na co ta wlepiła w niego swoje
mętne oczy i pokiwała głową, uspokajając się nagle.
– Dawaj – odparła dziewczyna,
wciągając dym papierosowy i wypuszczając go nozdrzami.
– Co jest pomiędzy Brandonem, a
Keithem? – Nie, żeby chciał poprawić ich stosunki braterskie, po prostu intrygowało
go to. Zawsze był ciekawski, dlatego nigdy nie narzekał na pracę w FBI.
Ann odwróciła się w jego stronę,
zostawiając brudne naczynia w spokoju, a Biancia odsunęła tlącego się papierosa
od ust. Zmarszczyła brwi i widocznie już miała coś powiedzieć, jednak babcia uprzedziła
ją:
– Ach, z nimi to różnie! –
Machnęła ręką. – Keith jest ukochanym synem pana Connella i dobrze o tym wie,
dlatego takie wybryki robi.
– Brandon jest zły na niego –
powiedziała Biancia, gromiąc kucharkę spojrzeniem. – Ty zawsze musisz, kiedy ja
gębę otwieram? No weź, to wnerwiające jest! Widzisz, że chcę powiedzieć, to
nie. Sama pierwsza musi. Gaduła wstrętna.
– Małolata niewyparzona –
odwarknęła jej.
No tak… Biancia i Ann. Ann i
Biancia. Podejrzewał, że wiele już się od nich nie dowie, bo zaczynała się ich
codzienna kłótnia. Uśmiechnął się jedynie, dopił kawę i wyszedł z cichym
„cześć”, ale one nawet go nie usłyszały. Sprzeczały się dalej, nie zauważając,
że Deana nie ma już w kuchni.
***
Szedł korytarzem, dłonie
trzymając w kieszeniach i wsłuchując się w odgłosy kosiarki, jakie wpadały
tutaj przez uchylone okna. Wyjrzał za nie, dostrzegając starszego ogrodnika w –
a jakżeby inaczej – zielonych ogrodniczkach i słomianym kapeluszu. Przez Ann i
Biancię zapomniał, że przecież znajduje się w hollywoodzkiej produkcji i że tu
wszystko musi być stereotypowe. Pokojówki w czarnych sukienkach i białych
fartuszkach? Jest. Ochroniarze w garniturach? Oczywiście. Lokaj to starszy
mężczyzna z szarymi, prawie białymi włosami i imieniem Charlie? Odfajkowane.
Kucharka z francuskim akcentem i białą czapką…? Tutaj Adolfowi podwinęła się
noga.
Westchnął, ruszając dalej.
Dzisiejszy dzień w willi Connellów płynął powoli. Wręcz leniwie. Keith nic od
niego nie chciał. Zaszył się w jakimś pomieszczeniu, a Dean nie chciał nawet
sprawdzać w jakim, i nie wychodził z niego, tak więc miał teraz czas na
spokojne zwiedzenie rezydencji.
Skręcił korytarzem w prawo,
dostrzegając jakiegoś chłopaka z włosami ufarbowanymi na biało. Zmarszczył
brwi, przystając. Nastolatek właśnie wychodził z jakiegoś pokoju, chowając coś
szybko do kieszeni.
– Zgubił się pan? – zapytał Dean,
zwracając na siebie jego uwagę. Drgnął przestraszony, spoglądając na niego
mocno pomalowanymi oczami. Uwagę przyciągał też okrągły kolczyk w dolnej
wardze, średniego rozmiaru, czarny tunel w uchu i tatuaż na zewnętrznej części dłoni.
Przedstawiał bardzo realistyczne płuca człowieka. Jedno z nich było czarne,
takie jakie widuje się na plakatach próbujących zniechęcić ludzi do palenia
papierosów.
Dzieciak odchrząknął, po czym
pokręcił głową, na co jego kilkunastocentymetrowy biały irokez zafalował.
– Nie, jest spoko – zapewnił,
przesuwając dłonią po niewygolonym bokobrodzie, co wyglądało dosyć osobliwie w
zestawieniu z łysymi bokami głowy.
Dean zmrużył oczy. To z pewnością
był ten chłopak, o którym wspominał Brandon w kłótni z bratem. W tym momencie
musi przyznać najstarszemu synowi Connella rację, faktycznie dosyć ciekawa
postać. No i wcale nie pomylił się z tym, że miłostka Keitha ich okradała.
– A gdzie panicz Keith? –
zagadał, podchodząc do dzieciaka, który speszył się jeszcze bardziej.
– W pokoju. Szukałem łazienki.
– Jest tam. – Ruchem głowy
wskazał na drugi koniec korytarza.
– Dzięki – wyburczał i czym
prędzej udał się w odpowiednią stronę, wsuwając dłonie do szerokich,
dżinsowych, poprzedzieranych spodni. Dean przyglądał się jego szybko
oddalającej, niskiej, ale za to dobrze zbudowanej sylwetce. Śmiesznie wyglądał
szeroki kark i barczyste ramiona w zestawieniu z metrem siedemdziesiąt, a może
i nawet mniej.
Powinien komuś powiedzieć o
incydencie sprzed chwili, prawda? Albo jakoś zareagować, kiedy przyłapał dzieciaka
na kradzieży… Ale on jedynie odetchnął ciężko i ruszył przed siebie, oglądając
obrazy. Dziwne bohomazy, jakie już nie raz widział w tym domu. Karykatury
ludzi, zwierząt i natury. Chyba już się do nich przyzwyczaił, bo nawet nie
zastanawiał się, jak można wydać pieniądze na coś takiego. Po prostu oglądał
kolorowe bazgroły, zapominając o wszystkim. I o spotkaniu chłopaka Keitha, o
Johnie, o nieidealnym Brandonie… Niemyślenie bywa czasem bardzo przydatne.
Nagle jednak, wśród tych
bohomazów dostrzegł inny obraz. Normalny. Piękna kobieta siedziała
wyprostowana, świdrując go swoim niebieskim spojrzeniem. Czarne włosy upięte w
kok, dłonie zakryte czarnymi koronkowymi rękawiczkami, przyzwoicie ułożone na
kolanach i czerwone usta układające się w czarujący uśmiech. A pieprzyk nad
górną wargą przywodził na myśl Marylin Monroe.
Piękna, chodź to tylko obraz.
– Och! Tutaj jesteś! – usłyszał
damski głos dobiegający z boku. Oderwał wzrok od kobiety, która wciąż
spoglądała na niego z portretu.
Dean jęknął w myślach na widok
uśmiechniętej Juliette. Dziewczyna zerknęła na obiekt obserwacji mężczyzny, a
jemu przez chwilę wydawało się, że jej oczy zrobiły się jeszcze większe niż
były w rzeczywistości.
– To nasza prababka. Piękna,
prawda?
– Prawda.
Kobieta z obrazu przypomniała mu
Carmen.
Kurwa, przeklął w myślach.
Przecież nawet nie były podobne. Inna karnacja, kolor oczu, sylwetka, uśmiech,
kości policzkowe, nos… Wszystko inne. Pracuje tu po to, aby choć na chwilę nie
pamiętać. Na jedną chwilę, więc, Dean, zapomnij. Później wrócisz do domu,
spojrzysz na zdjęcia, na ubrania, na poduszkę i sobie przypomnisz. Teraz możesz
o Niej nie myśleć.
– No, to gadałam z Keithem. –
Uniósł brew, całą swoją uwagę koncentrując teraz na dziewczynie, a dokładniej
na jej tonie głosu i sposobie wypowiedzi, zostawiając poprzednie myśli daleko
za sobą.
Przeciągała samogłoski, by po
chwili przyspieszyć tempo wypowiadanych słów, zupełnie jak nastolatki z durnych
seriali na MTV. „Nooo i zroobiłaam too i tamto... Noo… ipowiedziałammu… wiesz…”
Uśmiechnął się mimowolnie. – No więc nie jedzie nigdzie. Nie teraz. A ja muszę
na miasto, z kumpelami się umówiłam. – Czy mu się wydaje, czy przy ich
pierwszym spotkaniu wydawała się bardziej elokwentna?
No dobra. To z kumpelami. Umówiła
się. Na miasto. No więc okej.
– Oczywiście. – Ale szczerze
mówiąc nie przeszkadzał mu jej sposób wypowiadania się, tylko zdziwił, gdyż
kontrastował z jej nieskazitelnym wyglądem i poziomem społecznym, jaki sobą
prezentowała. Nigdy nie nazwałby jej przeciętną dziewczyną, nadużywającą słowa
„no”. Pozory mylą. – Kiedy chcesz wyjechać?
– No, za jakieś półgodziny chyba.
– Wydęła usta w zastanowieniu, wyciągając telefon i spoglądając na godzinę. – O
cholercia. – Uśmiechnął się kątem ust. Dean,
chyba się starzejesz. – Za piętnaście minut. To no weź samochód. Zawiadom
tam szofera, no, a ja lecę, bo się, kurka, nie wyrobię!
***
– To gdzie tym razem? – zagadał
Rob do dziewczyny, uśmiechając się z papierosem w ustach. Juliette przerzuciła
swoją skórzaną, kremową torbę na ramię i poprawiła włosy.
– Caffe Bene, Rob – Już bez „no”?
Dean otworzył drzwi do limuzyny,
zapraszając ją gestem dłoni. Twarz dziewczyny nagle pojaśniała uśmiechem.
Spojrzała na niego zalotnie, umalowanymi na niebiesko oczami. Kiedy wsiadała,
wymruczała ciche: „dziękuję”.
– To tam, na Broadway? – zapytał
kierowca, obchodząc pojazd.
– Róg Broadway i Czterdziestej
dziewiątej – odpowiedziała, wychylając się z samochodu. Mężczyzna pokiwał głową
ze zrozumieniem, po czym wyrzucił papierosa. Pan Adolf pewnie nie byłby zadowolony,
gdyby to widział.
Dean wsiadł do limuzyny, zajmując
miejsce naprzeciwko Juliette, która poprawiała teraz swój, i tak perfekcyjny,
makijaż. Wydymała usta w stronę małego, złotego lustereczka, przesuwając po
nich czerwoną szminką.
I
jeszcze trochę pudru, świecę się. I włosy. Och, boże, moje włosy! Przeczesać,
tutaj odstają. Nie widziałam. Muszę iść do fryzjerki. Mam taką jedną dobrą,
wiesz?
Brandon, Keith i Juliette. Różni
we wszystkim. Rodzeństwo, którego w ogóle nie przypominają.
***
Spodziewał się wiele. Naprawdę
wiele. Drogiej kawiarni, do której zaglądają jedynie ludzie sukcesu. Pięknego
wystroju. Horrendalnej ceny za malutkie espresso i kawałeczek ciasteczka, ale
jak już to z młodymi Connellami było – lubili zaskakiwać. Tym razem i Juliette
to zrobiła, kiedy wysiedli przed zwykłą kawiarenką na rogu Czterdziestej
dziewiątej i Broadway. Brązowe, plastikowe drzwi i przyciemniona w nich szyba
nie zachęcały do odwiedzenia Caffe Bene… więc… nie zawitają w ekskluzywnej kawiarni?
Tuż obok znajdował się sklep I love NY Gifts, wyżej, nad kafeterią
jakiś banner nowojorskiego klubu sportowego, a gdzieś jeszcze wyżej wielka
reklama zachęcająca do nauki śpiewu.
I do tego ten ciągły ruch na
Broadway. Te świecące bilbordy, żółte taksówki, ludzie, śmiechy, dźwięki
klaksonu, mieniące się, wysokie, strzeliste budynki wydające się być szklane.
To wszystko… Nie dla niego. Źle się tu czuł. Nie lubił gwaru. Nie widział w tym
nic pięknego. Za dużo. Stanowczo za dużo.
I cisza po przekroczeniu progu
Caffe Bene. Powitał go ciepły, kawowy wystrój, uśmiech sprzedawcy za kasą i
milczenie. Błogi spokój.
Rozejrzał się po wnętrzu
kawiarni, natrafiając spojrzeniem na trzy dziewczyny siedzące przy stoliku
niedaleko okna. Uśmiechnęły się szeroko w stronę Juliette, zapraszając ją gestem
ręki.
Dean podszedł do lady i przyjrzał
się cennikowi, jaki wisiał na ścianie pomiędzy obrazami ciast i kaw. Nie było
drogo, stwierdził. Ceny normalne, takie jak w kafeteriach w supermarketach.
– Coś podać? – zapytała kelnerka
z przymilnym uśmieszkiem. Była wysoką murzynką o ostrych rysach twarzy i
szerokiej nasadzie nosa. Niezbyt ładna, niemożliwie chuda z zapadniętymi
policzkami. Jak można mieć taką figurę pracując w kawiarni w towarzystwie
ciast, lodów i innych słodyczy?
– Podwójne espresso – powiedział,
sięgając do kieszeni po swój czarny, skórzany portfel. Kiedy odebrał swoje
zamówienie, odwrócił się w poszukiwaniu miejsca. Oprócz Juliette i jej
przyjaciółek w kawiarni siedziały jeszcze dwie babcie prowadzące naprawdę
zaciekłą rozmowę i młody chłopak z laptopem. Wielkie, czarne Ray–bany
wdzięczyły się na jego nosie, a czerwona muszka zaciskała się na jego szyi.
Siedział wyprostowany, wymuskanymi paluszkami stukając w klawiaturę swojego
laptopa Apple. Inteligencik. Człowiek interesu. Wiadomo, my biznesmeni tak
mamy, krzyczała jego postawa.
Dean uśmiechnął się pod nosem
pobłażliwie, zajmując stolik niedaleko chłopaka. Postawił swoje espresso na
okrągłym blacie, spoglądając przelotnie na zegarek, jaki wisiał tuż nad głową
dziewczyny za ladą.
Drzwi do kawiarni otworzyły się.
Wszedł chłopak i dziewczyna. Podeszli do kasy, kupując jakieś ciasto.
Wziął łyk kawy. Wskazówka na
zegarze przesuwała się leniwie, a stolik Juliette i jej przyjaciółek wrzał od
rozmów. Białe paznokcie są już niemodne,
no ej! – wypowiedziane nosowo przez jakąś blondynkę. No co ty, wracają w łaski, hallo! – powiedziane piskliwie. Jeny, ale wy zacofane! Ja nie mogę! Czerń i
złoto, dziewczyny! Czerń i złoto!
Babcie ubierają swoje wiosenne
kurteczki. Już się nagadały. Poplotkowały. Wiedzą co u swoich wnuczków, można
iść. Jasmine, odniesiesz szklaneczki?
Do Caffe Bene wszedł wysoki
mężczyzna, na oko w wieku Deana. Pod pachą trzymał najnowszego New York Timesa.
Kolejny rekin biznesu zawitał do kawiarni.
Espresso mu się zaraz skończy, a
dziewczyny jeszcze się nie nagadały. Juliette właśnie wstała po Caffe Latte…
light, jak dobitnie zaznaczyła. Z odtłuszczonym mlekiem, koniecznie! A murzynka
w odpowiedzi posłała jej tylko pobłażliwie spojrzenie, pokiwała głową. Tak,
oczywiście. Odtłuszczone będzie, po czym wlała jej trzy procentowe, czego
zadowolona córka Connella nie dostrzegła.
Dean popił kawę, spoglądając to
na Juliette, to na faceta od gazety, który stał za nią, chcąc coś zamówić. Nie
umknęło jednak jego uwadze, że mężczyzna przyglądał się nastolatce. Dziewczyna
odeszła ze swoją light, a on złożył
zamówienie. Wodę. Tylko kto normalny idzie do kawiarni po wodę?
Sprzedawczyni najwidoczniej też
się zdziwiła.
– Wodę? – zapytała, a on
potaknął, wciąż nie zauważając swojego błędu.
Dean zmarszczył brwi, dopijając
espresso. Mężczyzna usiadł niedaleko stolika dziewczyn, stawiając szklankę wody
na blacie i rozkładając gazetę. Coś było bardzo nie tak.
Dean wstał, łapiąc za swoją filiżankę.
Przy ladzie mógł lepiej przyjrzeć się facetowi z New York Timesem. Odstawił szklankę,
zamawiając coś, co przyszło mu pierwsze na myśl: szarlotkę z gałką lodów
waniliowych.
Mężczyzna nasunął na nos okulary
i spuścił wzrok na gazetę. Nie czytał. Sprawiał wrażenie, że czyta, ale tego
nie robił. Czekał, cholera.
– Dziękuję. – Dean zachowywał się
normalnie. Jak kolejna osoba, który przychodzi do Caffe Bene zjeść coś dobrego,
napić się kawy i po prostu odpocząć od tempa Nowego Jorku. Wszystkie jego ruchy
były naturalne, nic dziwnego, że mężczyzna z gazetą nawet nie zwracał na niego
uwagi.
Raz tylko spojrzał, przelotnie,
kiedy rozglądał się po kawiarni. Tak, Dean był cieniem zabieganego
nowojorczyka, który wyszedł w przerwie z biura na kawę. A później wróci do
niego i będzie lizał szefowi tyłek.
Równie dobrze Dean mógł się
mylić, ale mógł mieć też rację. Do cholery, w końcu pilnował najbogatsze
dzieciaki w Nowym Jorku! Westchnął, biorąc kawałek ciasta. Niedobre. Zbyt
słodkie. Jakby stare? Gumowe. Ale jadł dalej, udając, że ta ciągnąca się
szarlotka mu smakuje. Wyciągnął z kieszeni telefon, skupiając na nim swoją
uwagę, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
Koleś od gazety dalej czytał,
teraz jednak siedział tyłem do niego, więc nie mógł stwierdzić, czy obserwuje
dziewczynę, czy może jednak Deanowi zdawało się i tak naprawdę to tylko
kolejny, zabiegany nowojorczyk.
Juliette wstała. Cmok, cmok. Do zobaczenia dziewczyny
wieczorem w klubie. Mężczyzna jak na zawołanie oderwał się od gazety.
Popatrzył na nią, po czym powrócił do lektury. Dean również podniósł się,
wychodząc z kawiarni pierwszy. Chwilę później dołączyła do niego nastolatka.
Chyba będzie musiał powiedzieć o
tym Connellowi. Miał złe przeczucia, choć wiedział, że tak naprawdę mógł
wyciągnąć błędne wnioski.
– Chcesz jeszcze gdzieś jechać?
– Nie, muszę się przygotować na
wieczór. Ale spoko, ty masz wolne, Thomas ze mną pojedzie. – Machnęła ręką,
widząc niechęć na twarzy swojego ochroniarza.
Skoro Juliette ma zamiar wyjść na
jakąś imprezę jeszcze dzisiaj, musi jak najszybciej poinformować Connella o tym
dziwnym incydencie. Nie, żeby obchodził go los córki Adolfa, po prostu
wykonywał swoje obowiązki, a to z pewnością do nich należało.
[Mam jedną uwagę. Radziłabym zamienienie laptopa marki apple na macbooka. No bo właściwie jest to jedyny model. Tak samo przecież np. chłopak wyciągnął z kieszeni iphone'a a nie telefon marki apple, no i prawdziwy hipster chodzi po biedronce z listą zakupów na ipadzie, a nie tablecie marki apple ;)]
OdpowiedzUsuńjak się nie ma czego czepiać, to się czepną wszystkiego. Eh. Dream, good job :)
UsuńHej,
OdpowiedzUsuńrozdział jest wspaniały, czyżby ktoś miał zamiar zapolować na Juliett? Postawa tego całego Johna też mi wydaje sie taka gburowata, ale moze trzeba go bliżej poznać, ciekawe co Keith wymyśli, bo z nim to Dean będzie miał urwanie głowy, i ciekawe co z tym młodym chłopakiem co okradał, trzeba coś z nim zrobić.... Czekam na kolejny rozdział....
Weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Uwielbiam twoje opowiadania :). Ostatni rozdział jest bardzo interesujący, dlatego mam nadzieję, że wkrótce dodasz nowe rozdziały.
OdpowiedzUsuńSuper opowiadanie. Najbardziej polubiłam Keitha. Jestem ciekawa co jeszcze wymyśli ;D.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że następny rozdział wkrótce się pojawi.
Yuuka-chan97