Betowała Istis
Rozdział drugi
Spojrzał na małą,
białą karteczkę z koślawo zapisanym adresem, po czym przeniósł wzrok na to, co
rozpościerało się przed przednią szybą jego Passata. A później jego wzrok znów
zjechał na karteczkę i teraz jeszcze bardziej badawczo przyglądał się temu, co
było na niej nabazgrane. Może nie rozczytał tego prawidłowo? Może świnia
napisała mu zupełnie inny adres? Może ta nieforemna literka, która wydawała mu
się być „a” tak naprawdę jest „e”?
Przecież ten budynek,
który znajdował się za ogrodzeniem nie mógł należeć do takiej świni. Przecież
takie budynki widywało się jedynie na filmach, nie w rzeczywistości.
Widoczny zza niego
wielki, jasny budynek miał trzy piętra, ogromny ogród oraz dziedziniec z
fontanną na środku. Pod dwuskrzydłowe frontowe drzwi, poprzedzone trzema
półokrągłymi schodkami prowadził podjazd od automatycznej bramy, obok której
ustawiony był słupek z czarnym ekranikiem, głośnikiem oraz białym przyciskiem. Wystarczyło
tylko wyciągnąć rękę, nacisnąć owy biały guzik, który aż prosił się o
naciśnięcie, i czekać. Czekać, co pojawi się na ekrannie. Zobaczy w nim lokaja,
tak jak to zazwyczaj bywa w tych wszystkich Hollywoodzkich produkcjach?
Nacisnął na guzik,
uparcie wpatrując się w słupek.
Sekunda, dwie. Nikt
nie odpowiada. Trzy, cztery. Na ekranie pojawia się twarz starszego mężczyzny,
z białym wąsem i w okularach. Przerażające. Może naprawdę znajdował się w
jednym z tych filmów? Pewnie mają tam jeszcze pokojówki w czarnych sukienkach i
białych fartuszkach, kucharza używającego francuskich zwrotów, z nierozłączną
czapką kucharską na głowie i młodego, przystojnego ogrodnika w zielonych
spodniach na szelkach.
– Rezydencja państwa
Connell, w czym mogę pomóc? – zapytał lokaj. Musiał być lokajem, bo kim innym? Wyglądał,
jak żywcem wyjęty z filmu.
– Dean Ferrey. Byłem
umówiony na dziesiątą z panem Adolfem Connellem – powiedział, wciąż nie
spuszczając wzroku z ekraniku.
Lokaj coś jeszcze
odpowiedział. Jakieś „pan Connell na pana czeka”, czy coś w tym stylu, ale Dean
nie zwrócił na to uwagi, bo był zbyt wpatrzony w powoli otwierającą się bramę,
ukazującą mu posiadłość Connellów w całej okazałości. Wydawała się jeszcze
piękniejsza i jeszcze bardziej zapierająca dech w piersiach, niż zza bramy. Gdy
ruszył samochodem brukowaną dróżką, prowadzącą prosto na dziedziniec, zaczął
czuć się przytłoczony. Nawet trawa była tu idealna. Soczysta i zielona,
niezadeptana. Ptaki śpiewały, a wielka willa, na tle błękitnego nieba i w
blasku słońca, wyglądała jak z obrazka. Kolumny w stylu rzymskim przy wejściu
dodawały jej powagi, kwiaty w oknach były aż nienaturalnie czerwone. Woda jaka
wypływała z fontanny wydawała się krystalicznie czysta. Całość w zasadzie przypominała
mu bardziej dworek.
Dean podjechał pod wejście
swoim zdezelowanym, starym Passatem, który ni w ząb nie pasował do długiej,
błyszczącej, czarnej limuzyny, która stała tuż przy schodkach prowadzących do
rezydencji.
Zaparkował swojego
Passata przy fontannie, której poświęcił chwilę uwagi. Była biała. Idealnie
biała, bez żadnych zabrudzeń, bez glonów i zacieków. Przedstawiała chłopca z
wazą, z której wypływała woda i małego pieska tuż obok nóg dziecka. Otoczona
czerwonymi, pięknymi różami idealnie pasowała do tej willi.
Za dużo tu było tej
perfekcji. Wszystko było takie piękne, aż do obrzydzenia. Nic nie miało wady,
nawet jeżeli próbował się ich doszukać. Cholera, nawet brukowana dróżka była
idealna!
Dwuskrzydłowe brązowe
drzwi otworzyły się, a w ich progu stanął ten sam mężczyzna, którego Dean
widział na ekraniku. Czarny surdut, biała koszula, czarna mucha i… no a jakżeby
inaczej – białe rękawiczki. A więc jednak lokaj. Chociaż myślał, że będzie
wyższy.
To nie żart? Bo ma
wrażenie, że tak.
– Zapraszam,
zapraszam! – powiedział miły, starszy lokaj. Dlaczego lokajami zawsze muszą być
mili staruszkowie z szarymi włosami? Dlaczego nie może nim zostać młody,
piegowaty chłopak z rudymi lokami? Albo kobieta. Dlaczego na słowo „lokaj”
nigdy nie myśli się o kobiecie?
Dean ruszył w stronę
schodów. Marmurowych. Lśniących i błyszczących w południowym słońcu. Idealnych.
Kamerdyner przepuścił
go w drzwiach i po chwili znaleźli się w wielkim, przeraźliwie wielkim, holu.
Ze schodami wyłożonymi czerwonym, a nie… bordowym dywanem. Z piękną, prawdopodobnie
ręcznie rzeźbioną balustradą z licznymi zawijasami. No i oczywiście znowu motyw
filmowy – schody rozgałęziały się u góry na dwie strony.
Wszystko tu lśniło.
Jasne kafelki, jakieś niezrozumiałe dla niego obrazy, które wydawały mu się jedynie
bazgorołami – nigdy nie lubił sztuki – oprawione w złote ramy i rzeźba. Chyba
marmurowa ze złotymi wstawkami, prezentująca… Dean musiał się przyjrzeć…
kobietę? Nie był pewny. Ale z pewnością było to coś podobnego do człowieka.
– Czy mogę zabrać pańskie
okrycie, panie Ferrey? – Czy ten lokaj przez cały czas coś mówił, gdy on
oglądał wystrój pomieszczenia? Zwrócił na niego zdziwione, niebieskie
spojrzenie. Ach, tak. Kurtka. Zamrugał, wbijając wzrok w kamerdynera.
Lokaj stoi z
wyciągniętą ręką, czekając na ubranie, a on ściąga swoją marną, dżinsową
kurtkę, która nawet nie była markowa i podaje mu. Lokaj odbiera i dystyngowanym
gestem zaprasza go do jakiegoś innego pomieszczenia. Co Dean ma zrobić? Nic,
tylko dać się prowadzić i podziwiać ten dom. A przy okazji czuć się niezwykle
przytłoczony bogactwem, jakie z niego emanuje i perfekcją. Nudną już perfekcją.
Nawet podłoga nie jest brudna, a przecież pokrywają ją bardzo jasne płytki.
I kolejne idealne
pomieszczenie. Z idealnie położonym parkietem, z idealnie białym, puszystym
chodniczkiem pod idealnie czystym, dębowym stolikiem do kawy. Z idealnie
białymi, skórzanymi sofami i kominkiem. Marmurowym? Pewnie tak. W środku perfekcyjnie
poukładane, rzecz jasna nie podpalone, drewno. Była wiosna. Za ciepło na
palenie w kominku. Z wielkiego okna rozprzestrzeniał się widok na basen. Woda
mieniła się w słońcu, chociaż nie było możliwości, aby się w niej zanurzyć – jeszcze
było zbyt zimno na takie kąpiele… Dlaczego więc w basenie jest woda? Po co
marnować pieniądze? Pewnie dla wyglądu. Bo tu wszystko musi być doskonałe.
Connell siedział na
białym, skórzanym fotelu, oczywiście ubrany w idealnie skrojony garnitur. Podniósł
się z szerokim uśmiechem i podał Deanowi swoją pulchną łapę. Dean ją uścisnął.
Nie dość, że pulchna, to jeszcze spocona.
– Dzień dobry, panie
Connell – przywitał się grzecznie, z lekkim uśmiechem.
Uśmiech na twarzy
Adolfa tylko się powiększył, ukazując równe, białe zęby. Musiał sporo wydać na
dentystę i wybielanie, bo jego uśmiech kłócił się z wyglądem spasłej świni.
– Dzień dobry, Dean!
Mogę po imieniu?
– Oczywiście –
Pokiwał głową.
– Siadaj, Dean,
siadaj – powiedział, najwidoczniej wczuwając się w rolę gospodarza. – Herbaty?
Kawy?
– Wody – odparł,
siadając na jednej z tych idealnie białych sof. I dopiero teraz zauważył
wielkie akwarium wbudowane w ścianę. Zmarszczył brwi, przyglądając się
egzotycznym rybom, których nigdy na oczy nie widział. Rozpoznał tylko błazenki.
Ciekawe, jak karmią te ryby, skoro akwarium wbudowane jest w ścianę,
zastanawiał się.
– Charlie? Wody dla
gościa! – Świnia opadła na fotel, który wydał dziwny dźwięk. – Piękne, prawda?
– zapytał. – Ryby są miłością Juliette. Wszystko, co tam widzisz to jej zasługa.
Dean znów pokiwał
głową, ale w międzyczasie zastanawiał się, ile pieniędzy trzeba wydać, żeby
mieć takie akwarium. Na pewno niemało.
– Piękne – przyznał.
– Zaraz przyjdą moi
synowie i córeczka.
Charlie postawił
szklankę na stoliku z cichym „podać coś jeszcze?”. Dean odmówił.
– Trochę cierpliwości, lubią się spóźniać - dodała świnia.
–
Oczywiście,
nic nie szkodzi.
Przez następne kilkanaście minut zmuszony
był prowadzić nudną, niezobowiązującą rozmowę ze świnią. W pewnym momencie
chciał nawet wstać, wsiąść do – dzięki ci, Boże! – nieidealnego Passata i
odjechać do swojego brudnego, małego mieszkania. Do Diabła, który z pewnością
sprawiał więcej kłopotów niż te nudne, ale piękne ryby w akwarium. I na którego
wydawał znacznie mniej pieniędzy, nawet jeśli był rasowy.
Rozmawiali o tych
nudnych rybach. O ich rasach i wymaganiach, aż w końcu w drzwiach pojawiły się
dwie postacie z zakłopotanymi uśmiechami. Wysoki blondyn i szczupła brunetka.
– No! W końcu! –
powiedział Adolf, wstając. – Kazaliście naszemu gościowi czekać!
Blondyn podszedł do
Deana, który wstał automatycznie. Przystojny, młody mężczyzna z burzą krótkich,
ale kręconych włosów uśmiechnął się do niego. Dean niemal od razu zauważył, że chłopak
był również dobrze zbudowany, co zdradzały zarysy mięśni odznaczające się pod
obcisłym, szarym T-shirtem. Szerokie ramiona i wzrost także robiły wrażenie.
- Brandon Connell –
przedstawił się, wyciągając do Deana dłoń. Ten uścisnął ją z lekkim, wymuszonym
uśmiechem.
- Dean Ferrey.
- Juliette –
powiedziała dziewczyna, która stała obok brata. Równie wysoka co on, z równie
zniewalającym uśmiechem. Była piękna. Dziwne, że taka świnia miała tak ładne
dzieci. A może one nie były jego?
Byli doskonali.
Brandon i Juliette wyglądali jak modele. Mieli idealne sylwetki. Juliette szczupła
i wysoka, a Brandon wysportowany. Pasowali do tego perfekcyjnego domu. Nawet
ubrani byli nienagannie. Ona miała na sobie beżową spódniczkę do kolan i białą
bluzeczkę z bufkami. On koszulkę, która z pewnością była markowa i ciemne, świetnie
dopasowane dżinsy.
Zbyt dużo tej
perfekcji. Miał już jej dosyć, a przecież to dopiero początek.
- Pracował pan w FBI?
– zapytał Brandon.
- Wystarczy Dean. –
Sięgnął po szklankę wody. Chciałby mieć już to wszystko za sobą.
- Więc Dean,
pracowałeś w FBI? Nie jesteś na to za młody?
- Miałem trzydzieści
lat, jak zacząłem. Teraz jestem trochę starszy. – Uśmiechnął się.
- W takim razie młodo
wyglądasz – wtrąciła Juliett, siedząca na sofie obok brata. Świnia siedziała na
swoim fotelu, z rękoma złożonymi na wystającym brzuchu i przysłuchiwała się
rozmowie.
- Dziękuję. –
Przecież wypada podziękować za komplement. – Pan Connell mówił mi, że ma trójkę
dzieci... Gdzie jest…? - nie pamiętał imienia – Colin?
- Keith – poprawiła
Juliett z uśmiechem. Deanowi nie podobało się to, że nie spuszczała z niego
bacznego spojrzenia. Dziwnie się czuł. – Keith, to Keith. – Machnęła ręką. –
Przyzwyczaisz się. Bardzo możliwe, że nawet się nie pojawi. – Wzruszyła
ramionami.
Cudnie, naprawdę. Ale
jeszcze mógł zrezygnować i nie pakować się w pracę niańki.
- Nie obgaduj mnie. –
Za plecami Deana rozległ się zaspany głos, ale zanim zdążył się odwrócić
usłyszał słowa padające z ust Adolfa:
- Na miłość boską,
Keith! Jak ty wyglądasz?
W końcu coś
nieidealnego, pomyślał z ulgą Dean, kiedy obrócił się w stronę wysokiego chłopaka z rozwianymi włosami, w rozdartych
na lewym kolanie, czarnych spodniach i w wygniecionej bluzce. Wysoki wzrost był
chyba cechą dziedziczną w rodzinie Connell.
- Ja? – Wskazał na
siebie. – No, dopiero wstałem. – Ziewnął na potwierdzenie swoich słów. Naprawdę
wyglądał, jakby dopiero wstał. Jakby nawet nie przejrzał się w lustrze, tylko
założył na siebie co popadnie albo po prostu zszedł na dół w ubraniu, w którym spał.
- Przepraszamy za
niego – odezwała się Juliett z niemrawym uśmiechem, a Dean dziękował w myślach za
wygląd Keitha. Wariował przez ten idealny dom i przez to idealne rodzeństwo.
- Nic się nie stało.
- A co miało się
stać? – prychnął Keith, jednak zaraz się uśmiechnął. – Przecież będzie naszym
ochroniarzem i będzie miał okazję zobaczyć cię w różnych nieciekawych
sytuacjach, Juli.
Miłość braterska jest
naprawdę piękną rzeczą. Dobrze, że jestem jedynakiem, pomyślał Dean.
Adolf wzdychał co
chwilę i kręcił się na swoim fotelu, po czym potaknął. Potaknął drugi raz,
jakby chciał się w czymś upewnić. Dopiero kiedy się upewnił, odezwał się:
- Więc co, mogę podpisać
umowę z panem Ferrey, czy chcecie się jeszcze czegoś dowiedzieć? – zapytał. – Zostanie
pan na początek przyjęty na okres próbny – zaznaczył.
- Ile ludzi
zamknąłeś, jak pracowałeś w tym FBI? – zapytał Keith, ciągle stojąc w progu.
- Keith, nie błaznuj
– warknęła Juliet.
- Ja ich nie
zamykałem, sąd to robił.
- A widziałeś dużo
trupów?
- Keith! – Tym razem
odezwał się Adolf.
- Nie byłem od tego.
- A od czego?
- Wydaje mi się, że
możesz podpisać z Deanem umowę – powiedział Brandon, który nie brał udziału w
rozmowie Keitha z ojcem. Wydawał
się najnormalniejszy z całej rodziny.
***
Zaparkował swojego
Passata tuż pod pod szarą kamienicą, która była podzielona na cztery segmenty.
Nie prezentowała się zbyt okazale. Właściwie to wyglądała strasznie z koszami
pełnymi śmieci tuż przy schodach, z zabitymi deskami drzwiami wejściowymi w
jednym z segmentów. Z zaciągniętymi żaluzjami w oknach oraz odpadającym tynkiem
i krzywym napisem „chuj” zaraz przy krzywym „NY giants”, nazwie nowojorskiej
drużyny futbolowej na elewacji.
Mieszkał w Bronx,
jednej z najgorszych dzielnic w Nowym Jorku. Kradzieże, zepsuta młodzież,
narkotyki? Tak, witamy w Bronx. Ale oczywiście dało się tu żyć, nawet mógłby
powiedzieć, że nie jest tak źle, jak mówili ludzie. Nigdy nie został
okradziony, wychodzi wieczorami i wraca do domu cały. Parkuje swojego marnego
Passata tuż pod kamienicą i jeszcze nigdy nic mu się nie stało.
Nigdy nic nie stało
się też Carmen, nawet jeżeli wracała późno w nocy i była skazana iść tymi
ciemnymi uliczkami. Ale może po prostu mieli szczęście? Albo nie zasmakowali
jeszcze życia w Bronx?
Ulica Longfellow też
nie była taka zła. A przynajmniej nie aż tak zła, jak co niektóre ulice we
wspomnianej dzielnicy. Co prawda zdarzały się tu zamieszki. Kiedyś nawet
złapano tu dilera narkotykowego. Ale Dean nie narzekał. Carmen też nigdy nie
narzekała, chociaż mogła w każdej chwili poprosić o zmianę adresu zamieszkania.
Dlaczego? Bo mieszkanie było tanie. Bo razem je stworzyli. Wszystko było
wspólne. Carmen projektowała wnętrze, on kładł kafelki, malował ściany i
ustawiał meble. A później, gdy zaczęły się jej problemy ze zdrowiem nie było
już czasu na myślenie o przeprowadzce. Wszystko potoczyło się tak szybko, że - dopiero
niedawno zdał sobie sprawę z tego - tak właściwie to na nic nie mieli czasu.
Wysiadł z samochodu i
niemal od razu dobiegły go odgłosy ulicy Longfellow. Krzyki dzieciaków, które
całymi dniami oblegały schody kamienic i ich matek, które wychylały się z okien
i darły się na nie, jak na psy. Zwierzęta. Nic nie warte zwierzęta. To wszystko
był początek marginesu społecznego. Bo przecież tutaj on się rozpoczynał, na
Longfellow. A te dzieciaki z tymi matkami go tworzyły.
Oprócz krzyków było
coś jeszcze, miauczenie kotów, których tutaj było pod dostatkiem. Były
wszędzie. Koło kubłów na śmieci, obok których Dean teraz przechodził, na
schodach, po których się wspinał, aż w końcu w korytarzu jego kamienicy. Tak,
były nawet tutaj i było to czuć. Zapach kocich szczyn nieprzyjemnie unosił się
w powietrzu i drażnił zmysł węchu.
Biały kot z czarną
łatką na uchu spojrzał na mężczyznę swoim przeszywającym na wskroś wzrokiem.
Mała Mi, kot starej emerytki z parteru.
Mała Mi tak naprawdę
powinna nazywać się Mały Mi, ale emerytka najwidoczniej nie zdawała sobie
sprawy, że jej ulubienica jest kocurem. Dużym kocurem, trzeba dodać. I grubym,
bo emerytka z parteru uwielbia go dokarmiać, a później wypuszczać na korytarz.
A co tam, niech kot załatwi tu swoje potrzeby, a później niech Dean wstrzymuje
oddech.
Trzask drzwi rozległ
się po całej klatce, a następnie dało się słyszeć szybko, prawie że nerwowo
stawiane kroki. Ktoś zbiegał ze schodów i najwidoczniej chciał zrobić to jak
najszybciej. I po chwili oprócz kroków rozległy się kolejne odgłosy, tym razem krzyki.
Histeryczne, równie nerwowe co tupanie schodzącej osoby.
- Wracaj tu!
Słyszysz?! – darła się kobieta, a Dean wiedział już, kim ona jest. Westchnął
jedynie, wspinając się na drugie piętro. Do swojego mieszkania, do Diabła.
Niezbyt wysoki, młody
ciemnoskóry mężczyzna łypnął na niego wściekle, po czym wyminął go, potrącając
ramieniem. Dean aż zrobił krok do tyłu, cudem nie spadając ze schodów.
- Uważaj, kurwa! –
krzyknął do ciemnoskórego, góra dwudziestokilkuletniego chłopaka. Ten obejrzał
się, wymamrotał krótko: „sorry, kurwa” i zbiegł na dół. A później trzasnął
drzwiami wejściowymi. I tyle go Dean widział.
Najwidoczniej mama chłopaka
także dała sobie spokój, bo Dean nie słyszał już jej krzyków z czwartego
piętra. W kamienicy nastała błoga cisza.
***
Wszedł do mieszkania. Cudownie spokojnego
mieszkania. Swojego nieidealnego, brudnego mieszkania.
Nie to, co idealna
willa Connellów. Jego dzielnicy, kamienicy, a nawet mieszkaniu daleko było do
idealności. Ale on cieszył się w tym momencie, że tu wrócił. Do swojego
nieidealnego, ale niestety pustego bez Carmen życia.
Zdjął buty i nie
minęła chwila, a podbiegł do niego Diabeł. Dean już miał się schylić i przywitać
z nim. Już miał poklepać go po grzbiecie ze słowami: „dobry potwór” na ustach...
jednak tego nie zrobił, bo zobaczył w pysku zwierzęcia zdjęcie. Zdjęcie jego i
Carmen. Z okresu studiów. Z okresu, kiedy dopiero zaczynali się w sobie
zakochiwać.
Zamarł. Wydawałoby
się, że przez chwilę serce przestało mu bić. Wstrzymał oddech, wpatrując się w
Diabła. Tą czarną, słodką kuleczkę, machającą ogonkiem i trzymającą w pysku
zdjęcie.
A później jego tętno
przyspieszyło. Wpadł w furię. Jedyne takie zdjęcie. Nie ma odbitki! Nie było
robione cyfrówką!
Złapał psa za kark,
wyrywając mu z pyska fotografię. Przestraszone zwierzę zapiszczało, ale on
nawet tego nie zarejestrował, gdyż dostrzegł kolejne pogryzione zdjęcie, leżące
w progu salonu. Odepchnął przerażonego Diabła i pobiegł do pokoju dziennego.
I gdy zobaczył album,
ich album, ze zdjęciami na środku pomieszczenia. Pogryziony, zaśliniony. Z
fotografiami porozrzucanymi po całym pokoju. Coś w nim pękło. Nigdy jeszcze się
tak nie czuł. Nie był sobą.
Carmen, stracił
Carmen z okresu studiów. Teraz, bez tych fotografii zapomni o niej. Zniknie z jego
pamięci tak, jak te zdjęcia.
Pies podszedł do
niego. Błąd. Nie powinien podchodzić. Głupi kundel. Głupia bestia. Miał ochotę
go kopnąć. Walnąć. Zrobić mu coś, żeby czuł się tak jak on. Złapał szczeniaka
za futro, zaciskając na nim dłoń z całej siły.
Głośny, przerażający
pisk go otrzeźwił. Zamrugał i spojrzał już widzącymi oczami na szczeniaka
wiszącego w jego stalowym uścisku. Na jego drżące ciało i rozbiegane
spojrzenie.
Zamknął Diabła w łazience.
Tak będzie lepiej. Na chwilę. Bo jeszcze mu coś zrobi.
***
Sprzątanie strzępków
zdjęć okazało się być bardzo trudnym zadaniem dla Deana. Nie potrafił ot tak
złapać za pół fotografii, na której znajdowała się przedarta twarz Carmen i jej
wyrzucić. I nie wyrzucił. Włożył każdy strzęp albumu do kartonu, choć dobrze
wiedział, że nadawało się to jedynie na śmietnik.
Złość na Diabła już
odeszła. Daleko. Zastąpiły ją wyrzuty sumienia i złość na samego siebie. Bo
przecież to nie była wina szczeniaka, to była wina jego – zostawił ten album na
kanapie i Diabeł z łatwością go ściągnął. Był jeszcze przecież mały. Był
dzieckiem i dopiero wszystkiego się uczył.
Usiadł na kanapie i
przetarł zmęczoną twarz. Ciche skomlenie dobiegało zza zamkniętych drzwi
łazienki, niczym wyrzuty sumienia. Miał tylko nadzieję, że Diabeł po tym
wszystkim dalej będzie Diabłem. Że nie zniszczył kruchej, szczenięcej psychiki
swoim wybuchem złości.
Wstał i z sercem w
gardle podszedł do drzwi. Przeklinał siebie w myślach za to, co zrobił. Jeżeli
Diabeł się zmieni, to prawdopodobnie wyrzuty sumienia nigdy nie znikną.
Kiedy naciskał klamkę
i otwierał drzwi wydawało mu się, że czas jakby zwolnił, a jego tętno na chwilę
zwolniło. Wstrzymał oddech, czekając na reakcję psa.
Jednak Diabeł po raz
kolejny pokazał, że nie jest normalny i wyskoczył z łazienki prosto na niego,
ciesząc się tak, jakby dwadzieścia minut temu nic się nie stało. Dean poczuł,
jak coś ciężkiego spada mu z serca. Jak oddech powraca do normy razem z tętnem.
Ukucnął, przytulając do siebie radosnego Diabła, który wydawał się zapomnieć o
wszystkim. Czy człowiek potrafiłby coś takiego zrobić?
- Przepraszam,
potworze – powiedział, pozwalając, aby pies lizał mu policzki. – Nigdy więcej,
okej? To był ostatni raz, obiecuję, mała gnido. – A Diabeł w odpowiedzi jeszcze
szybciej zamachał ogonkiem i z nową werwą zaczął oblizywać mu twarz.
***
Wybrał się z Diabłem
na długi, popołudniowy, a przy tym pojednawczy spacer. Nawet pozwalał wąchać mu
każdy krzak i witać się z każdym przechodzącym psem. A Diabeł był szczęśliwy,
tak jak zawsze zresztą. Bo to zwierzę ciągle było szczęśliwe, ciągle miało
chęci na bieganie i ciągle sprawiało mu kłopoty. I zazwyczaj Dean złościł się
na niego za złe zachowanie, ale dzisiaj było inaczej. Dzisiaj Dean z uśmiechem
przyglądał się tym kłopotom i próbował go oduczyć złego zachowania bez żadnej
niechęci. Bez żadnego skrzywienia. ponieważ to, co zrobił dzisiaj temu psu,
powracało do niego jak bumerang, jak wyrzut sumienia. Nie był sobą, jeżeli
chodziło o pamiątki po Carmen.
Bał się, że wspomnienia
szybko znikną. A jedynym sposobem na zatrzymanie tych wspomnień były przecież
fotografie. Musiał zapamiętać Carmen. Jeżeli on o niej nie będzie pamiętał, to
kto?
Wracali z długiego
spaceru pomiędzy uliczkami Bronx. Zmęczeni nauką chodzenia przy nodze i nieciągnięcia
na smyczy. Zmęczeni budowaniem więzi pan-pies.
Dean miał ochotę
wziąć szybki prysznic i pójście spać. Diabeł zapewne miał ochotę wychłeptać
całą miskę wody, najeść się tak, że aż uszami mu będzie wypływać i dopiero
wtedy położyć się na swoim niebieskim kocyku w żółte kaczuszki, poprzegryzać
sobie jeszcze gumową, czerwoną kostkę i zasnąć z nią w pyszczku.
Kiedy weszli do
klatki, Dean wziął Diabła na ręce, gdyż ten jeszcze niezbyt dobrze radził sobie
ze schodami. A teraz, kiedy był zmęczony, mogły one stanowić dla niego
prawdziwe wyzwanie. Podszedł do ściany i ramieniem nacisnął przełącznik światła,
gdyż na korytarzu było przeraźliwie ciemno.
Minęła chwila, kilka
sekund, nim światło zapaliło się i oświetliło schody, na których siedział ten
sam czarnoskóry mężczyzna, który rano potrącił Deana.
Dean już miał go
wyminąć, nie przejmując się zupełnie chłopakiem, który zapewne miał sporo
problemów z prawem. Ale jego uwagę przyciągnęła biała szmata nasiąknięta krwią,
w którą owinęła była dłoń czarnoskórego.
- Hej – powiedział,
trzymając w ramionach dwunastokilowe cielsko Diabła, który ułożył wygodnie łeb
na jego piersi i najwidoczniej zasypiał. – Ja bym coś z tym zrobił. Zakażenie
się wedrze, ręka ci spuchnie, i później możesz ją stracić. – Wzruszył
ramionami, po czym wyminął go i kiedy już był na półpiętrze chłopak się
odwrócił i zawołał go. Obrócił się mimowolnie i na krótką chwilę złapał z nim
kontakt wzrokowy. Musiał przyznać, że brązowe oczy czarnoskórego nawet jeśli
wyglądały na zmęczone, były ładne.
- To co mam z tym
zrobić?
- Może szpital? –
odparł obojętnie i już chciał ponowić swoją wspinaczkę na drugie piętro, jednak
chłopak znów mu w tym przeszkodził. Wstał i przyciskając wciąż krwawiącą dłoń,
co Dean zauważył po powiększającej się plamie na szmacie, wyprostował się. Był
średniego wzrostu. Może tylko trochę niższy od Deana, ale z pewnością był
lepiej od niego zbudowany, a widać to było nawet pod szeroką, granatową bluzą z
kapturem, która miał na sobie. Czarne włosy powiązane miał w warkoczyki
sięgające karku, co tylko jeszcze bardziej uwydatniało jego szeroką szczękę.
- Szpital? Jest
kilkanaście ulic stąd!
Dean ponownie
wzruszył ramionami. Nie obchodził go ten chłopak i jego krwawiąca ręka. To nie
był jego problem.
- No to trudno. – I
zaczął się wspinać na drugie piętro, ze śpiącym Diabłem w ramionach.
***
Przepraszam za zamieszanie z rozdziałem, ale już jest :) Świeżo sprawdzony i poprawiony.
... :(
OdpowiedzUsuńjuż ty wiesz, dlaczego.
Pozdrawiam,
Twoja niepocieszona beta - Istis
super ^^ w końcu coś dodajesz! ;P weny! ^^
OdpowiedzUsuńCzekałam na to. :D Keith już mi się zaczyna podobać, zobaczymy jak się ta postać rozwinie.
OdpowiedzUsuńWeny życzę!
Nie mogę się doczekać, aż fabuła rozwinie się w kierunku yaoi... Bardzo podoba mi się osobowość Deana. Nie jest jakiś idealistą, czy samarytaninem. Robi co uważa za słuszne, choć nie zawsze to prawda.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że w następnym rozdziale będzie więcej rodzeństwa Connell :D
Pozdrawiam, Ana-chan
Ciesze się że pojawił się nowy rozdział. Wiadomo wszystko musi się rozwinąć.
OdpowiedzUsuńCzytam uparcie nadal ;D
Pozdrawiam cieplutko!
Ps. Tematyka idealnego domu jak z filmów wspaniała ;D
"Keith, to Keith" nie dawalabym tu tego przecinka. w jednym miejscu zostalo ci zamkniecie nawiasu - podejrzewam, ze po korekcie. ctrl + F i znajdz to. Passat jako samochod z malej litery. wszedzie ci sie to powtarza. (ale "samochod marki Passat", bo nazwa marki zawsze z duzej litery) malo ktora beta o tym wie, ja sama dowiedzialam sie pare tygodni temu. nie wiem, czy bylo wiecej bledow, bo nie szukalam. co do tresci rozdzialu: byl lepszy niz poprzedni. robi sie coraz ciekawiej i niecierpliwie czekam na kolejna czesc. wybacz brak polskich znakow i duzych liter. pisze z telefonu i nie chce mi sie przykladac.
OdpowiedzUsuńDzięki za podpowiedź w kwestii "Passata", na przyszłość będę o tym pamiętać przy betowaniu tekstu :)
UsuńSprawdzanie i korekta rozdziału trwała niemal do północy, a Dream jeszcze musiała go trochę poprawić - stąd kilka błędów mogło się wkraść.
Autorce zależało na jak najszybszym opublikowaniu rozdziału, więc spięłyśmy się mimo późnej pory i oto jest ;)
Pozdrawiam, Istis
Hej,
OdpowiedzUsuńrozdział bardzo dobry, postać Keitha bardzo mi się podoba i ciekawe jak się rozwinie dalej ta postać. Czekam na kolejny rozdział...
Weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Witaj Dream,
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział !! Opowiadanie zaczyna się na naprawdę interesująco. Już się nie mogę doczekać, co będzie dalej xD.
Tak samo zresztą jak czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział "Zostawić rzeczywistość" oraz Twoją nową książkę :D.
Życzę weny i wiem, powtarzam się, ale Ja po prostu kocham Twoje dzieła. Wszystkie :D.
Sortia
lof ju!
OdpowiedzUsuńŚrednia beta ;)
OdpowiedzUsuń– Trochę cierpliwości, lubią się spóźniać - dodała świnia.
– Oczywiście, nic nie szkodzi. - ?
Do swojego nieidealnego, ale niestety pustego bez Carmen) życia.
Opowiadanie mi się podoba. Jestem zaciekawiona, postacie i klimat jak najbardziej mi przypadły do gustu. Historia Deana to dramat, ale bez zbytniego koloryzowania. Dobrze opisane wydają mi się uczucia i przeżycia po stracie Carmen. Poza tym lubie rozkapryszonych paniczów/władców/królów/książęta lub po prostu "bogate rozkapryszone chłopaczki", które zakochują się w podwładnych. To strasznie stereotypowe i mniej-więcej zawsze cała historia przebiega tak samo i opiera na tym samym, ale to lubie.
Jednak czuje się niepewnie, jakbym szła po kruchym lodzie, ponieważ opowiadanie dobrze się zapowiada i prawdopodobnie je polubie, a może skończyć się podobnie jak "Książę". Nadszarpnięte zaufanie, co poradzić.
W każdym razie opowiadanie dobrze się zapowiada i mam nadzieje, że nie będę miała przyjemności przeżyć powtórki z "Księcia".
M-chan
Z tym nawiasem to akurat moje niedopatrzenie ;)
Usuń"Średnia beta"? Serio, M-chan?
UsuńMasz tupet, żeby osądzać czyjąś pracę po jednym błędzie, który zabłąkał się w tekście. Chociaż na dobrą sprawę, tego nawet nie wypada nazywać 'błędem', a zwykłym niedopatrzeniem.
Dzięki za wyjaśnienie sprawy, Dream :)
Pozdr., Istis
kiedy następny?? :<
OdpowiedzUsuńJak tylko beta sprawdzi :)
UsuńOk, wciągnęłam się:) Podoba mi się pomysł na fabułę i postać głównego bohatera. Jest bardzo prawdziwy w swoich zachowaniach, emocjach i postępowaniu. Akcja rozwija się powoli, a to także na plus. Możemy lepiej poznać Deana.
OdpowiedzUsuńLubię kontrasty, dlatego przypadło mi do gustu zestawienie nieidealnego świata Deana z pozorną idyllą Conellów.
Jedno mnie zastanawia - skoro Dean jest byłym agentem FBI, wydaje mi się, że powinien być bogatszy (nawiązuję choćby do starego passata czy do mieszkania w paskudnej dzielnicy).
Druga rzecz, która troszkę razi to nadużywanie słów "był" i wszelkich jego odmian, choćby tutaj: "BYŁ średniego wzrostu. Może tylko trochę niższy od Deana, ale z pewnością BYŁ lepiej od niego zbudowany, a widać to BYŁO nawet pod szeroką, granatową bluzą z kapturem, która miał na sobie." Warto nad tym popracować.
Ogólnie, masz przyjemny i płynny styl pisania, a samo opowiadanie zaciekawiło mnie na tyle, że będę wypatrywać kolejnego rozdziału. Pozdrawiam!:)
Bardzo dziękuję za komentarz :) Postaram się wytępić nadmiar "być" w trzecim rozdziale.
UsuńA co do okolicy, w której mieszkają i odnośnie pracy Deana, to nie zależało im na wyprowadzce ;)
Kiedyś nawet złapano tu dilera narkotykowego. Ale Dean nie narzekał. Carmen też nigdy nie narzekała, chociaż mogła w każdej chwili poprosić o zmianę adresu zamieszkania. Dlaczego? Bo mieszkanie było tanie. Bo razem je stworzyli. Wszystko było wspólne.
Człowiek przywiązuje się do czterech ścian, czasem nawet tak bardzo, że nie przeszkadza mu okolica ;)
Proszę bardzo:) A z argumentem do przywiązywania się, mogę się zgodzić. Niektórzy po prostu tak mają;) Jestem też ciekawa w jakich okolicznościach zmarła Carmen i dlaczego Dean rzucił FBI. Poza tym, gratuluję wydania "Słońca...". Sama jeszcze nie czytałam (wiem, tacy ludzie istnieją;P), dlatego poczekam na wersję papierową. Weny i czasu życzę!:)
OdpowiedzUsuńStrasznie mi się podoba jak opisujesz myśli Deana, jego podeście do świata, zwracanie uwagi na kontrasty, absurdy dziejące się tuż obok niego :) Ale najbardziej podobała mi się scena z fotografiami, i to jak oddałaś jego ból, złość i potem wyrzuty sumienia względem Diabła. Strasznie widać, że znasz się na psychice zwierząt i to jest takie poruszające tutaj :) Ten piękny kontrast smutnego Deana i wesołego, szczęśliwego Diabła :)
OdpowiedzUsuńKkohaku