Dziękuję za komentarze :)
Lecimy z II tomem.
***
Podniósł się do siadu, nabierając łapczywe, krótkie oddechy, jakby dopiero co skończył długi i morderczy bieg. Serce biło mu w piersi jak oszalałe, a w głowie przewijały się myśli alarmujące o zagrożeniu. Przeszywał go paraliżujący strach, coś mu podpowiadało, że powinien się schować, bo on i książę byli w niebezpieczeństwie, zostali zaatakowani i...
– Książę! – krzyknął do siebie, podnosząc się prędko, przez co zaplątał się w wełniany pled i wylądował pośladkami na spróchniałych deskach podłogowych.
– Czyś ty do krzty ogłupiał? – Zamrugał, patrząc prosto na wejście do pomieszczenia, w którym stanęła wysoka, ciemnowłosa kobieta z wyrazem zirytowania na twarzy. Nie rozumiał, skąd ona się tu wzięła... I gdzie się znajdował? Przecież weszli do lasu, w którym zaatakował ich ten przerażający stwór, a później...!
– Książę – powtórzył z przerażeniem i czym prędzej podniósł się na równe nogi, ignorując przeszywający całe ciało ból. Zdołał zrobić tylko dwa kroki, a jego uda zadrżały, odmawiając dalszej współpracy. Gdyby nie kobieta, która szybko podeszła do niego i w ostatniej chwili złapała za ramiona, z pewnością znów czekałoby go nieprzyjemne spotkanie z podłogą.
– Głupiś, jak elfowie mi mili, głupiś jak but! – przeklinała i popchnęła go z powrotem na siennik. – Co leziesz, skoro nie możesz? – Otworzył szeroko swoje piwne oczy, patrząc na nią jak na zjawisko nadprzyrodzone. Spod jej pofalowanych, gdzieniegdzie przyprószonych siwizną włosów wystawały długie, szpiczaste uszy.
– Kim jesteś...? Nie, gdzie jest książę?! – Potrząsnął głową. Albert był w tamtej chwili dla niego najważniejszy. Musiał dowiedzieć się, gdzie znajdował się teraz następca tronu.
Kobieta westchnęła ciężko i popatrzyła na niego niebieskimi, mocno podkrążonymi oczami. Wyglądała, jakby nie przespała kilku ostatnich nocy.
– Śpi w izbie obok – powiedziała, a gdy Leonar spróbował się podnieść, znów pchnęła go na posłanie. – Czy ty nie rozumiesz, że ledwo was odratowałam? Co się więc tak palisz? Chcesz sobie nabić kolejnych krwiaków? – zganiła go, a chłopak dopiero teraz zaczynał łączyć fakty.
– Nic mu nie jest?
Elfka sapnęła i przetarła zmęczoną twarz dłonią, jakby zbierając w sobie resztki sił na rozmowę z Leonarem.
– Nie powiedziałabym tak. Jeszcze się nie obudził, miał poważne obrażenia i stracił dużo krwi, w dodatku w ranę weszła choroba, gdybym znalazła was nie znalazła, zdechłby chwilę później w tym lesie. Ty nie miałbyś takiego szczęścia, zdychałbyś kilka dni – zawiesiła głos, posyłając mu wymowne spojrzenie. Leonar przełknął ślinę i kiwnął powoli głową.
– Ty jesteś...?
– Nelissandra. To do mnie wysłał was Revinald – przedstawiła się i skinęła mu głową. – Urodziłam się na Elmarnace – dodała, gdy zauważyła spojrzenie chłopca oscylujące dookoła jej uszu.
– Więc nam pomożesz? – zapytał naiwnie, a spojrzenie Nelissandry na moment nieco złagodniało. Leonar wyglądał na bardzo młodego, nie znał brutalnych praw kierujących tym światem, był niedoświadczony i właśnie... naiwny.
– Co robiliście w tym lesie?
Młodzieniec zwilżył wargi, jak przez mgłę pamiętając wydarzenia z tamtej nocy.
– Miałem wrażenie, że atakują nas wilki, więc tam uciekliśmy – odszepnął i spuścił głowę na swoje poranione dłonie.
Nelissandra aż wzniosła oczy ku górze, jakby prosząc wszelkie świętości o cierpliwość.
– Revinald nie wspominał, aby ten las ominąć?
– W-wspominał – zająknął się, a poczucie winy znów osiadło na jego barkach, niemalże wgniatając go w siennik. – Po prostu... nie wiedziałem...
– To Las Szeptów. Miejsce, w którym kumuluje się cała zła energia tego kontynentu. Wszelkie demony i zagubione dusze znajdują tam schronienie. A gdy wyczują, że przy granicach lasu kręcą się niewinni ludzie, robią wszystko, aby ci wpadli w ich sidła – to mówiąc, posyłała Leonarowi uważne spojrzenie, za sprawką którego po plecach młodzieńca przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
– Nie wiedziałem – powiedział cicho, łamiącym się głosem. – Zabiłbym go.
– Ale ostatecznie nie zabiłeś. – Trudno było wyczuć, czy Nelissandra mówiła to, aby go pocieszyć. – Chcesz go zobaczyć? Wciąż się nie obudził i nie zrobi tego jeszcze przynajmniej do jutra, ale proces leczenia powinien pójść sprawnie. – Wyjaśniła zdawkowo, a Leonar prędko pokiwał głową i znów miał wstać, kiedy powstrzymała go dłoń elfki. – Nie pali się. Powoli – zganiła go, po czym podała mu dłoń, aby pomóc wstać.
Młodzieniec uśmiechnął się oszczędnie i dzięki Nelissandrze podniósł się na drżących nogach. Nigdy by nie podejrzewał, że zrobienie kroku może kiedykolwiek mu przyjść z takim trudem. Nawet po tym, co serwowali mu barbarzyńcy, było łatwiej.
– Miałeś połamane nogi – wyjaśniła kobieta, jakby czytając mu w myślach. Leonar spojrzał na nią zaskoczony. Tego się nie spodziewał.
– Miałem?
– Miałeś. Dzięki magii i mojej energii życiowej już nie masz – odparła krótko, a on aż uchylił ze zdumienia usta. Dopiero teraz zrozumiał, skąd pochodziło zmęczenie elfki. Nelissandra była w podeszłym wieku, co wyjaśniałoby jej lekkie zmarszczki i posiwiałe włosy, ale dopiero teraz zrozumiał, skąd to wyczerpane spojrzenie, podkrążone oczy oraz ziemisty odcień cery.
Zacisnął wargi w wąską linijkę, nic już nie odpowiadając. Choć miał niewielkie pojęcie o magii i zasadach nią kierujących, jedno wiedział na pewno – mag rzucając zaklęcia zawsze oddawał cząstkę siebie. Tak jak młyn wodny potrzebuje wody, aby pracować, tak zaklęcia potrzebowały energii maga... A zaklęcia wiążące się z ludzkim życiem zabierały nie tylko energię, bo to za mało, by wymiana mogła zostać uznana za równoważną. One odbierały też zdrowie.
Naprawdę wiele jej zawdzięczali.
Przeszli do pomieszczenia obok, które okazało się większe i bardziej nasłonecznione od tego, w którym przebudził się Leonar. Chłopiec od razu zlokalizował bladą postać leżącą na sienniku pod oknem. Zamarł, wpatrując się w Alberta uważnie. Jego pierś ciężko poruszała się pod grubym futrem, którym książę był okryty, a twarz pozostawała spokojna, bez chociażby cienia bólu, który jeszcze niedawno trawił ciało mężczyzny.
Leonar poczuł olbrzymią ulgę rozlewającą się wewnątrz niego. Teraz będzie już dobrze, prawda? Nie mogło być inaczej, musiał uwierzyć, że Albert naprawdę jutro się obudzi.
– Jeśli chcesz możesz tu zostać – powiedziała, ruchem głowy wskazując na drewniane siedzisko wyłożone oprawionymi futrami i skórami. Stało tuż obok siennika, a na oparciu wisiał kolorowy pled, jakby jeszcze niedawno ktoś zajmował to miejsce, czuwając przy księciu.
– Chcę. – Kiwnął głową, a Nelissandra od razu podprowadziła go do fotela.
– Jutro już powinien być z ciebie większy pożytek, a teraz odpoczywaj. Przygotuję jakąś strawę.
Leonar zaczerwienił się lekko ze wstydu. Nie lubił być dla kogoś ciężarem i nie był przyzwyczajony do usługiwania sobie. To raczej działało w drugą stronę.
– Jak już będę mógł normalnie chodzić, pomogę – obiecał.
Nelissandra stanęła przy drzwiach i zerknęła na niego jeszcze krótko. Była wysoka oraz dobrze zbudowana, co zapewne zawdzięczała pracy fizycznej. Leonar zdążył już zauważyć, że klimat Elmarnaki łaskawiej traktował zamieszkujących tam ludzi, z kolei na kontynencie trzeba było się napracować, aby móc przetrwać zimę. Półwysep Asnalski odcisnął swoje piętno na kobiecie; szerokie ramiona, żylaste ręce i skóra, ciągle wystawiana na przeróżne warunki atmosferyczne, utraciła swoją delikatność. Tylko ciemne włosy, gdzieniegdzie poprzetykane siwizną, zachowywały zdrowy blask.
– Oczywiście. Ja darmozjadów pod dachem nie trzymam – powiedziała tylko, po czym odwróciła się i ciężkim krokiem wyszła z pomieszczenia.
Leonar uśmiechnął się lekko do siebie i zaraz przeniósł spojrzenie na Alberta. Wyglądał, jakby tylko spał, jakby niedawno wcale nie ugodziły go strzały, jakby nigdy nie utracił sporej dawki krwi, aż w końcu jakby nie balansował na granicy życia i śmierci, przechylając się już w stronę wiecznej ciemności.
Zawahał się. Miał ochotę sprawdzić, czy książę naprawdę był żywy. Przez moment wyglądał niczym posąg wykuty w alabastrze. Perfekcyjny, bez ani jednej świeżej skazy. Ani jednego zadrapania – nie licząc blizny na policzku, będącej pamiątką z dzieciństwa – na arystokratycznej buzi. Przecież Leonar miał ich dziesiątki, nawet na samych rękach, małe ranki zdobiły jego dłonie, potwierdzając autentyczność wspomnień z tamtej nocy.
Drgnął i nim się zorientował, a opuszki jego palców już dotykały gładkiego czoła Alberta, odgarniając pokręcone kosmyki włosów na bok. Książę był ciepły, ale nie rozpalony. Gorączka już dawno go opuściła, a Leonar dopiero po sprawdzeniu tego mógł odsapnąć.
Wiedział, że ten stan nie utrzyma się długo, ale miał chwilę spokoju i nie musiał się martwić, przynajmniej nie teraz.
Znaleźli bezpieczne schronienie.
***
Siedział nad ciepłą zupą i aż coś go skręciło w środku, kiedy poczuł jej smakowity zapach. Tak dawno już nie miał w ustach niczego normalnego, że musiał się powstrzymać, aby nie pochłonąć wszystkiego zbyt szybko. Musiał zachować jakąkolwiek kulturę, nie był przecież barbarzyńcą. Sięgnął więc powoli po łyżkę i już miał trochę na nią nabrać, kiedy Nelissandra złapała za swoją glinianą miskę. Przechyliła ją oraz nie bacząc na żadne obycie przy stole, zaczęła łapczywie jeść, siorpiąc, mlaszcząc i wydając te wszystkie ohydne dźwięki, których stołowa etykieta nie uznawała.
Leonar zamrugał, nie spodziewając się takiego obrotu sprawy. Przecież... Nelissandra była elmarnianką, prawda? Czy to możliwe, że lata spędzone na półwyspie tak ją zmieniły?
– Nie krępuj się – powiedziała z pełnymi ustami, ocierając brodę. – Widzę, że ci język do dupy ucieka – dodała wulgarnie, tylko utwierdzając Leonara w przekonaniu, że owszem, zmieniły.
Skoro Nelissandra tak dobrze władała magią, musiała pochodzić z jakiegoś znamienitego rodu, a takowe zachowanie uchodziło za niedopuszczalne w każdym arystokratycznym domu. Leonar podskórnie czuł, że kontynent nie mógł przynieść niczego dobrego, właśnie dlatego tyle lat żyli odcięci od reszty świata.
Spuścił wzrok na zupę i na przekór (sam nie wiedział komu, Nelissandrze, czy tym bestialskim nawykom?) zaczął powoli jeść łyżką. Aż westchnął, kiedy przełknął pierwszy kęs posiłku. Dawno nie jadł czegoś tak dobrego, choć podejrzewał, że nie może być w tym osądzie sprawiedliwy – pusty żołądek potrafił zakrzywić odczucia.
Był w połowie, kiedy Nelissandra zjadła swoją porcję. Odstawiła miskę na stole i sapnęła z zadowoleniem, po czym złapała za kość, która została na dnie naczynia, żeby rzucić ją w stronę kręcącego się po pomieszczeniu kota. Leonar patrzył na burego zwierzaka dopadającego, niczym najwytrawniejszy łowca, turlającą się po podłodze zdobycz. Uśmiechnął się mimowolnie, choć złośliwy głosik z tyłu głowy podpowiedział mu, że takie rzucanie resztkami jedzenia nie przeszłoby podczas posiłku w pałacu.
– Smakuje? – zagadnęła czarodziejka, kątem oka obserwując, jak Leonar trzyma się w rydzach, aby nie rzucić się na posiłek.
– Bardzo – odparł, najpierw oczywiście przełykając całą zawartość ust.
– Nie musisz się powstrzymywać. Nie jesteśmy na Elmarnace – wytknęła, ale chłopiec nie odpowiedział, tylko dalej spokojnie jadł. – Mogę o coś cię zapytać? – Spojrzał zaskoczony na Nelissandrę, która w pomarańczowym blasku paleniska wydawała się istotą nie z tego świata. Jej czarne włosy wydawały się płonąć żywym ogniem, a niebieskie oczy przybrały ciemną, demoniczną barwę.
Kiwnął powoli głową.
– Kto ci to zrobił? Albert?
Zamrugał. Początkowo nie wiedział, co kobieta miała na myśli.
– Mówisz o...? – Pobladł. Zrozumiał.
Upuścił łyżkę, zaciskając mimowolnie dłoń w pięść. Starał się o tym nie myśleć, próbował wyprzeć tamte wydarzenia z umysłu, co okazało się trudniejsze, niż można było przypuszczać. Pewne momenty prześladowały go, jak nie za dnia, to nocą.
– Widziałam rany na twoim ciele. Wiele z nich nie pochodziło z Lasu Szeptów. – Wzrok Nelissandry zdawał się przeszywać go na wskroś.
– Nie – powiedział cicho, łamliwym głosem. – Książę... on by tego nie zrobił. To nie on. – Nie mógł pozwolić, aby ktokolwiek posądzał Alberta o tak bestialski czyn.
Czarownica nic nie odpowiedziała. Bez słowa podniosła się z okupowanej podczas posiłku ławy, po czym – ku zaskoczeniu Leonara – pogłaskała go czule po głowie. Niby nic wielkiego, zwykły gest, a jednak sprawił, że na moment wszystkie złe myśli odeszły.
Ostatni raz poczuł coś takiego w ramionach matki.
***
Ze stanu zawieszenia – bo z pewnością nie można było nazwać tego snem – wyrwał go huk. Aż podskoczył, czując jednocześnie ograniczający jego ruchy ucisk ciasno go oplatających, silnych ramion. Xahen zamruczał coś z niezadowoleniem, gdy nagle do uszu młodego maga dotarł ochrypły ni to krzyk, ni jęk. Momentalnie zdał sobie sprawę, do kogo należał.
– Ilima – szepnął i już miał się poderwać, kiedy drzwi do izby sypialnej otworzyły się z hukiem, prawie że wypadając z zawiasów.
– Tu jesteś, skurwysynie! – Nie zdążył nic powiedzieć, nie zdążył nawet obudzić Xahena, żeby go uprzedzić, a już dopadł do nich wielki niczym tur napastnik. Kavrem. – Ty skurwysynie! – krzyczał, szarpiąc dopiero co rozbudzonym Xahenem, który zareagował odruchowo. Wyćwiczone latami ciało poruszało się bezwiednie, nawet, gdy sam wojownik nie wiedział dokładnie co dookoła niego się działo. Momentalnie podważył jego rękę swoim przedramieniem, wyswobadzając się i w kilku ruchach najpierw odepchnął go, żeby zaraz wyskoczyć z posłania, w pełni gotowy do walki.
Trevedic mógł jednak tylko nasłuchiwać. Nie miał pojęcia, co takiego rozgrywało się tuż obok, ale z samych odgłosów mógł wywnioskować, że Xahenowi nic poważnego się nie stało.
– Otrułeś go! To ty! Ty tchórzu! – Splunął w jego stronę, a Xahen wyraźnie nie rozumiał, o co mu chodziło. Trevedic wręcz czuł zdezorientowanie mężczyzny.
Strach zakleszczył książęce gardło, utrudniając mu nawet tak podstawową funkcję jak oddychanie. Zrozumiał, że właśnie nadszedł moment, którego wypatrywał od wczorajszego wieczora.
– O co ci, kurwa, chodzi?! – odkrzyknął Xahen, gdy nagle do pomieszczenia wpadła jeszcze jedna osoba.
Yamni dyszał ciężko, jakby całą drogę do domostwa przyjaciela biegł. Spojrzał z przerażeniem najpierw na Xahena, szukając na jego twarzy jakichkolwiek efektów wściekłości Kavrema, a dopiero później na napastnika. Gdy ten miał znów naprzeć na młodszego z synów Azogha, dopadł do niego i przytrzymał w miejscu.
– Uspokój się! – krzyknął, popychając go na ścianę. – Możesz odpowiedzieć za atak na Xahena!
– Ten wszarz otruł Vaadara!
Trevedic na moment przestał oddychać. Zamknął oczy, modląc się do wszystkich świętości, aby jak najszybciej się to wszystko skończyło.
– Skąd możesz to wiedzieć?!
– Co się stało Vaadarowi? – zapytał Xahen, rozluźniając ramiona, choć wciąż był gotów do ataku Kavrema. W końcu z nim nic nigdy nie było wiadome.
– Otrułeś go, skurwielu! Nie udawaj głupiego! – darł się, znów wpadając w furię. – Chciałeś się go pozbyć, już ja znam takich jak ty, krety ryjące w norach, posuwające się do tak haniebnych czynów – syczał, a nienawiść aż kipiała z jego głosu.
– Co?
– Vaadar żyje! – zaprotestował Yamni. – Przeżył!
Trevedic miał wrażenie, że na moment serce przestaje mu bić. Zamarł w całkowitym bezruchu, a w jego uszach rozległ się irytujący pisk.
Jak to możliwe, że żył?
– Boli cię to, co? Pomagałeś mu zrywać te pieprzone jagody? – Zarechotał nerwowo. – Takich jak Vaadar łatwo się nie da pozbyć. Musicie wymyślić coś lepszego – warknął.
– Kto go otruł? – Xahen spojrzał na Yamniego, ale ten nie był w stanie mu odpowiedzieć. Pokręcił tylko bezradnie głową, na co wojownik zagryzł wargę i nagle przeklął siarczyście. Złapał za swoje wczorajsze ubrania, walające się po całym pomieszczeniu, zaczynając się prędko ubierać.
Trevedic nie odezwał się ani słowem. Skulił się wewnętrznie, z zewnątrz nie dając nic jednak po sobie poznać, zresztą, w tamtym momencie chyba nikt się nim nie przejmował, o dziwo.
– Poczekaj tu – rzucił tylko do niego oschle Xahen, kiedy był już gotów do wyjścia.
– A ty myślisz, że gdzie leziesz? – warknął Kavrem i znów zrobił krok w stronę syna Azogha, jakby wciąż chciał mu coś zrobić. Tylko pozornie na moment się uspokoił, wewnątrz aż kipiał z wściekłości.
– Do ojca – odpowiedział równie nieprzyjemnie. – A ty wynoś się z mojego domu, nikt cię tu nie zapraszał.
– Nie potrzebuję... – Urwał. Xahen w mgnieniu oka dopadł do niego i przyciągnął za fraki do siebie.
– Wypierdalaj. Z. Mojego. Domu – wycedził przez zaciśnięte zęby, na co Kavrem przez moment stracił na animuszu. Gdyby miał ogon, prawdopodobnie by go podkulił, ale tak tylko zrobił krok do tyłu, krzywiąc się przy tym z niesmakiem.
– Jeszcze mnie popamiętasz, skurwysynu – syknął tylko, po czym odwrócił się i zamaszystym krokiem wyszedł z pomieszczenia.
– Idziemy do Długiego Domu – powiedział krótko Xahen do Yamniego, na co ten nie odpowiedział. W zamian kiwnął głową i Trevedic usłyszał jedynie ich kroki, a następnie trzask drzwi.
Momentalnie podskoczył, nie mogąc dłużej usiedzieć w bezruchu. Zaczął krążyć po pomieszczeniu, myśląc intensywnie o tym czego się dowiedział.
Vaadar żył. Przeżył. Miał przecież umrzeć, czemu więc się z tego wykaraskał? Revinald mówił, że to uśmierci Azogha!
– Cholera – zaklął po elmarniańsku, rozumiejąc, jak wielki błąd popełnił. Podał truciznę młodemu, zdrowemu i na dodatek silnemu mężczyźnie, jasne, że będzie żyć! Ależ był głupi, dlaczego nie trzymał się planu Revinalda? Dlaczego, do cholery, pokusiło go, aby wrzucić truciznę do zupy Vaadara? Nienawidził go, to oczywiste, ale ten jeden, jedyny raz powinien trzymać się planu, gdyby to zrobił, zapewne nie tkwiłby w tym obrzydliwym pomieszczeniu, czekając na swój wyrok!
Nie wiedział, ile tak krążył. Zdążył się już nawet zmęczyć i ponownie przysiadł na łóżku, sięgając jeszcze po ubrania i bezmyślnie zakładając je na siebie. Cały ten czas zastanawiał się intensywnie nad rozwiązaniem patowej sytuacji, w której znalazł się na własne życzenie, gdy w pewnym momencie w domu znów rozniósł się huk.
Drgnął, kierując swoją twarz ku wejściu do izby, gdy to nagle otworzyło się z głośnym trzaskiem.
– Chodź tu, ty mała szmato. – Włosy zjeżyły mu się na karku. Otworzył szeroko oczy i aż cofnął się do tyłu, już prawie spadając z siennika, kiedy napastnik złapał go za przód koszuli. – Wiedziałem, że nie można ci ufać. Od samego początku wiedziałem – wysyczał Kavrem, a kwaśny, niezdrowy oddech owiał twarz Trevedica, wywołując w nim falę mdłości. Żołądek ścisnął go boleśnie, a on ledwo powstrzymał nadchodzące torsje. – To byłeś ty – szarpnął nim. Trevedic zamknął odruchowo oczy, modląc się w duchu do wszelkich świętości, aby Kavrem nie zapragnął czegoś mu teraz zrobić.
Nie był w stanie powstrzymać drgawek przerażenia, które wstrząsnęły całym jego ciałem. Łzy zebrały mu się pod powiekami, kiedy zrozumiał, że był sam w pokoju z tą bestią i że za nic nie mógł liczyć na Xahena, oczywiście jeśli nic mu się nie stało. To również nim wstrząsnęło. Bo jeśli Xahena spotka coś złego, nigdy sobie nie wybaczy.
– To nie ja – wydusił przez ściśnięte ze strachu gardło. Kavrem na moment zamarł, żeby zaraz parsknąć złowrogim śmiechem.
– Och, więc mówisz? Już myślałem, że nie dość, żeś ślepy, to i niemy – zakpił, po czym nagle, z furią, której było zbyt wiele, aby mogła znaleźć spokojne ujście, złapał go za włosy i przeciągnął przez połowę pomieszczenia. Trevedic krzyknął niekontrolowanie, czując mocny ból skóry głowy i karku. – Jeszcze dzisiaj stracisz łeb, dopilnuję tego.
Ale w takim momencie skończyć???? Jak tak mogłaś? I na dodatek niewiadomo kiedy będzie następny rozdział. Trochę jednak jesteśmy w szoku ,że V żyje . Nie dziwię się ,że X. Chciał wszystko wyjaśnić od razu po tej całej sytuacji z tym narwanym K.,ale jestem w szoku,że ten cały K. miał czelność wogole wrócić pod nieobecność X. i jeszcze tak źle traktować T.. a w tym wszystkim najgorsze jest to czekanie. Więc pozdrawiam i czekam nie dokonca cierpliwie na następny rozdział. Dużo weny . W.
OdpowiedzUsuńUwielbiam te Twoje skróty imion :D wiem, że nazywając swoich bohaterów pobiłam wszelkie rekordy łamania języków, ale to urocze, w jaki sposób się w tym ogarnęłaś. Wszyscy wiedzą o kogo chodzi i git :D
UsuńRozdział może jeszcze w weekend. Nie chce Was trzymać w niepewności ;).
Pozdrawiam!
Leonar jest taki słodki z tym swoim oddaniem, ja naprawdę go widzę z Albertem. A biedny Xahen chyba nie tak sobie wyobrażał poranek po takiej nocy
OdpowiedzUsuń