Przychodzę do Was z
fragmentem książki, która najprawdopodobniej ukaże się w maju z
ramienia wydawnictwa Bucketbook. Jeśli będziecie zainteresowani, z
chęcią opublikuję jeszcze jeden fragment, abyście mogli zagłębić się w stworzonym przeze mnie świecie - bo tak, to
powieść fantasy. Dawno już czegoś takiego nie pisałam, ale muszę
przyznać, że miałam z tego sporo radochy.
Zanim jednak
zaczniecie czytać, chciałabym poprosić Was jeszcze o wzięcie
udziału w ankiecie, znajdziecie ją na pasku po prawej stronie lub
pod tym linkiem:
https://sonda.hanzo.pl/sondy,276580,hBiO.html?fbclid=IwAR3glzj5oLJTmA505xhOF5ZlfxefAL4QNfwnqAWQrOVatfqfH2ft6vgQ3a4
A teraz, jeśli ktoś
jeszcze zagląda na tego bloga, zapraszam do czytania <3.
Prolog
Była
zimna, wietrzna noc. Niespotykanie chłodna,
jak na tę porę
roku, w końcu nastał
dopiero lipiec, sam środek
lata. Jedyne źródło
światła
stanowił księżyc
w pełni, rzucając
na drzewa niebieskawą
poświatę
i czyniąc wszystko
jeszcze bardziej przerażającym,
niż było
za dnia. Dookoła unosił
się głośny
szum liści targanych na
silnym wietrze, ale Irma szła
przed siebie. Nie wiedziała
dokąd, brnęła
na przód, chcąc znaleźć
się jak najdalej od
miasta, w którym teraz odbywał
się festyn. Nawet tutaj,
w lesie, słyszała
odgłosy muzyki i śpiewów,
a gdyby się odwróciła,
dostrzegłaby ostry blask
latarni, rozpraszający nocny mrok.
Płakała.
Każdy krok sprawiał
jej ból, jednak to nie przez fizyczny ból roniła
łzy. Wczoraj straciła
dziecko, trzecie. Jasne się
stało, że
bogowie nie mieli w planach uczynić
z niej matki. Jaką więc
była kobietą?
Jaką wartość
stanowiła dla swojego
męża, skoro nawet nie
potrafiła dać
mu potomstwa?
Trzymając
się za brzuch, szła
dalej. Mogłaby tu nawet
zginąć, dlaczego by nie.
Nic już nie miało
sensu.
Dotarła
do jeziora. W ciemnościach
woda wyglądała
jak czarna, nieprzenikniona tafla i gdyby nie odbijający
się na niej księżyc,
łatwo można
byłoby pomylić
jezioro z ogromną kałużą
smoły.
Usiadła
na brzegu, obejmując
rozedrgane kolana ramionami. Siedziała
tak dłuższą
chwilę, próbując
się uspokoić
i wsłuchać
w dźwięki
lasu. Pośród świstu
wiatru, pohukiwań sowy,
cykad świerszczy oraz
szumu liści, nagle do jej
uszu dotarło coś
jeszcze. Podniosła się,
zaniepokojona.
Bogowie, czyżby
straciła rozum?
Rozejrzała się
dookoła, nie wiedząc,
czy przypadkiem nie zwariowała.
A jednak, odgłos
dziecięcego płaczu
stawał się
coraz to bardziej doniosły.
Ruszyła za nim, niczym w
transie, nie wiedząc co
tak naprawdę znajdzie. Aż
wreszcie, za drzewami, obok starej, myśliwskiej
chaty, dojrzała małe
zawiniątko. Podeszła
bliżej, spoglądając
na noworodka owiniętego w
brudne szmaty. Dziecko płakało
głośno,
wijąc się
na ziemi, jakby w spazmach bólu. Kucnęła,
ale zaraz się odsunęła,
przerażona tym, co
zobaczyła.
– O Bogowie! –
wyrwało się
z jej ust, gdy dostrzegła
rozległą ranę
na policzku dziecka, ciągnącą
się niżej,
na małą, kruchą
szyję. Wyglądało
to na świeże,
bardzo groźne oparzenie.
Nie zastanawiała się
już dłużej,
momentalnie wzięła
niemowlę w ramiona i
wtedy zawiał mocny wiatr,
prawie strącając
ją z nóg. Ogarnęło
ją silne poczucie
niepokoju, przebijające
na wskroś, wypełniające
płuca i utrudniające
oddychanie. Stare drzwi chaty trzasnęły,
zapewne pchnięte przez
wiatr, ale ona nie chciała
już oglądać
się za siebie. Nie
wiedziała dlaczego, ale
coś jej podpowiadało,
aby jak najszybciej opuścić
polanę, bo tu nie było
zbyt bezpiecznie. Ruszyła
w stronę drzew, za
którymi ciągnęła
się droga do miasta. Nie
myślała
już o niczym, nawet o
bólu poporodowym, tylko przyciskając
niemowlę do swojej
piersi, przedzierała się
przez wysoką trawę.
Umysł zaczął
jej już płatać
figle, gdyż kątem
oka dostrzegała całą
masę cieni, przemykały
obok niej ze świstem, a
ona już nie wiedziała,
co jest prawdą.
Zatrzymała się.
Dziecko cały czas
płakało.
Wariowała?
I wtedy poczuła
zimną dłoń
na ramieniu, popychającą
ją do przodu. Obejrzała
się za siebie, jednak
nikogo tam nie zobaczyła.
– Idź
– rozbrzmiało jej w
uszach, aż znów coś
ją popchnęło.
– Szybko.
Zaczęła
biec. Coś cały
czas napierało jej na
plecy, jakby pomagając
jej wydostać się
z lasu. Dotarła do drogi,
ale wciąż czuła
dotyk zimnej dłoni na
swojej skórze. Coś ją
ochraniało. Najpierw
przywiodło do dziecka, a
następnie nakazało
zabrać zawiniątko
i jak najszybciej uciec.
Cienie jednak wciąż
krążyły
dookoła niej, a Irma już
nawet się nad tym nie
zastanawiała. Dopóki
czuła obecność
tego czegoś, wiedziała,
że są
bezpieczni; ona i dziecko. Po przekroczeniu bram miasteczka,
momentalnie ogarnął ją
tłum ludzi w maskach.
Tańczyli i śmiali się,
świętując Noc Boga Słońca.
Muzyka rozbrzmiała jej w
uszach, ale cienie wciąż
gdzieś krążyły.
Było ich jednak coraz
mniej, tutaj, w tym tłumie,
zdawały się
ją gubić,
aż wreszcie wszystkie
zniknęły. Rozpłynęły
się w świetle
zapalonych pochodni.
Zatrzymała
się na samym środku
ulicy, nie przejmując się
otaczającymi ją
ludźmi. Spojrzała
na twarz noworodka, który teraz był
już spokojny. Duże,
niebieskie oczy, zerkające
na nią ciekawie, nie
odwracały jednak uwagi od
obrzydliwej rany.
– Kim ty
jesteś...? – wydusiła
cicho, ale dotarło do
niej, że tak naprawdę
nie potrzebowała
odpowiedzi. Już pokochała
to dziecko.
Część pierwsza,
w
której świat przestaje istnieć
Silvan popatrzył
na grupkę
przekomarzających się
chłopców, stojących
tuż obok fontanny.
Przepychali się, śmiali,
żartowali... żeby
za chwilę powieść
wzrokiem za przechodzącą
tuż obok nich ładną
dziewczyną. Zachowywali
się tak, jak
zachowywaliby się chłopcy
w ich wieku – całe dnie
włóczyli się po
mieście, psocili
mieszkańcom i podrywali panny.
Zazdrościł
im. No dobrze, może nie
podrywania miastowych panien, ale zazdrościł
im tej beztroski... zazdrościł
przyjaźni.
Westchnął
ciężko, dobrze wiedząc,
że nie ma co się
nad sobą użalać.
Nim jednak przeszedł
przez skwer, upewnił się
jeszcze, że włosy
dobrze zakrywały połowę
jego twarzy. Przez to, co się
na niej znajdowało, nie
mógł być
jak reszta. Dzieciaki zawsze trzymały
się od niego z daleka,
powtarzając słowa
rodziców o tym, że
został przeklęty
przez samego diabła.
Teraz jednak, gdy lada moment miał
skończyć
osiemnaście lat, coraz
mniej już się
tym przejmował. Zdążył
przyzwyczaić się
do samotności, a nawet
zauważać,
że bycie blisko innych
ludzi przynosiło tylko
wiele cierpienia. Ludzie krzywdzili się
nawzajem, samotność nie
była więc
taka zła. Zresztą,
miał przecież
kochającą
matkę, wiele więcej
nie potrzebował. A
przynajmniej tak sobie wmawiał.
Do apteki dotarł
niezauważony przez grupkę
chłopców, co przyjął
z ulgą. Znał
ich, a oni – niestety – znali również
jego i nie omieszkaliby go w jakiś
sposób zaczepić, gdyby
tylko mieli taką okazję.
Silvan nie raz już zdążył
się o tym przekonać,
zawsze więc próbował
ich unikać, a w
szczególności Zorę.
Zora, uchodzący
za jednego z przystojniejszych młodzianów
w Selthe, był dla Silvana
istnym utrapieniem. Nie dlatego, że
lubił się
nad nim znęcać,
jak reszta chłopców, bo
wcale nie robił tego
otwarcie. To on odwodził
swoich kompanów od przeróżnych
pomysłów w jaki sposób
urozmaicić Silvanowi
życie. Nie raz stawał
w jego obronie, co dla Silvana wiele znaczyło.
Zbyt wiele, bo przez swoje położenie
potrafił docenić
każdy, najmniej wrogi
gest.
– Witaj, Silvanie!
– zakrzyknął stary pan
Caleb, właściciel
apteki. Przyjaźnili się
z jego ojcem już od
czasów dzieciństwa i to
może dlatego Caleb nie
miał w sobie tyle
niechęci do Silvana, co
reszta mieszkańców
miasta. – Przysłała
cię Irma? Jak z jej
zdrowiem? Zioła, które
jej dałem, działają?
Silvan uśmiechnął
się lekko, już
tak nie kryjąc się
za swoimi włosami.
Popatrzył na Caleba i
kiwnął głową.
– Tak. Mama
mówiła, że
teraz może zasnąć
bez problemu. Przysłała
mnie tutaj ze względu na
ojca, ostatnio ciągle ma
napady gorąca.
– Doprawdy?
Widziałem się
z nim parę dni temu, nic
nie wspominał.
– To zaczęło
się wczoraj – odparł
Silvan. – Jest bardzo nerwowy i mówi, że
serce wali mu jak szalone.
– Hm – zamruczał
pod nosem aptekarz. – Poczekaj tu chwilę,
przyniosę ci głóg
i rutę. To powinno pomóc.
Silvan kiwnął
głową.
Nigdzie się nie spieszył,
mógł tu jeszcze postać,
z dala od ciekawskich spojrzeń.
Naprawdę nie lubił
wychodzić do miasta, ale
nie potrafił odmówić
matce. Była naprawdę
zaniepokojona stanem ojca, chociaż
dla Silvana nic w jego zachowaniu się
nie zmieniło. Zawsze był
bardzo porywczy, ciągle
go wszystko denerwowało...
z jego rąk Silvan nie
zaznał wiele dobrego.
– Już
jestem. – Aptekarz wkroczył
do pomieszczenia, trzymając
w dłoniach malutki
słoiczek. – Daj to
ojcu, niech robi z tego napar i wypija rano na pusty żołądek.
Silvan uśmiechnął
się, zapłacił
oraz podziękował,
by następnie, najszybciej
jak to tylko możliwe,
pokonać dzielący
go dystans z apteki do karczmy rodziców.
Naprawdę
nie lubił wychodzić
do miasta.
***
– Możesz
iść – powiedziała
łagodnie matka, a on
tylko wyczekiwał tych
słów. – Nie ma teraz
zbyt wiele do roboty, ale pamiętaj,
żeby stawić
się na wieczór –
dodała, chociaż
wcale nie musiała. Silvan
nigdy nie sprawiał
problemów. Zawsze był
obowiązkowym, uczynnym
chłopcem i zawsze też
chętnie pomagał,
a w karczmie na parę rąk
do pomocy nikt nigdy nie narzekał.
Jego mama jednak nie chciała
zasypywać go całą
masą obowiązków,
wiedziała zresztą,
jak bardzo jej syn cenił
sobie swoje samotne wyprawy do lasu. Nie miałaby
serca mu ich zabronić,
tylko tam Silvan czuł się
bezpieczny.
Wyszedł
z karczmy tylnymi drzwiami. Przeszedł
przez podwórko, mijając
małą stajenkę,
w której goście
zostawiali swoje konie, aż
wreszcie pędem puścił
się do lasu. Gdy tylko
minął pierwsze drzewa,
odetchnął. Tutaj nie
musiał się
kryć. Mógł
w pełni odsłonić
swoją twarz, bo wiedział,
że i tak nikt na niego
nie patrzył.
Biegł
jeszcze przez chwilę, nie
trzymając się
wydeptanej ścieżki.
Po prostu gnał przed
siebie, aż wreszcie
stanął przy urwisku.
Spojrzał w dół,
na roztaczającą
się przed nim polanę
oraz jezioro. Żeby tam jednak dotrzeć,
musiał iść
jeszcze kawałek dalej.
Urwisko było zbyt strome
i kamienne, wystarczyłoby
tylko, aby skały były
śliskie i tragedia
gotowa. Jedna rana i tak już mu szpeciła twarz, nie potrzebował
kolejnych.
Chciał
ruszyć przed siebie, gdy
usłyszał
rozbrzmiewające nieopodal
śmiechy. Zamarł,
spoglądając
w stronę przebiegającej
niedaleko ścieżki,
którą zazwyczaj jeździły
powozy kupców. Dojrzał
sylwetki trzech chłopców,
ale rozpoznał je dopiero
wtedy, gdy dotarł do jego
uszu charakterystyczny, wesoły
śmiech.
Tętno
momentalnie mu przyspieszyło,
a w piersi zaczęło go
coś łaskotać.
Szybko ruszył przed
siebie, mając nadzieję,
że tu, wśród
drzew, nikt go nie zauważy.
Zora śmiał
się serdecznie, a jego
głos niósł
się po lesie, wywołując
w ciele Silvana całą
masę dziwnych reakcji.
Silvan wiedział co one
oznaczały, w końcu
zdarzało mu się
czytać przeróżne
książki traktujące
o miłości.
Miłości
kobiety i mężczyzny,
rzecz jasna. I to go najbardziej przerażało,
Zora był przecież
mężczyzną.
Przystanął
na moment, chowając się
za jednym z drzew. Chłopcy
poszli dalej, przed siebie, nie zauważywszy
go nawet. Odetchnął z
ulgą, nie chciał
im wchodzić w drogę.
Oparł
czoło o korę
brzozy, zastanawiając
się, co takiego zrobił,
że bogowie przeklęli
go nie tylko żarzącym
się na jego policzku i
szyi znamieniem, ale i również
miłością
do mężczyzny? Czy w
poprzednim życiu zawinił
tak bardzo, że nawet jego
rodowita matka go nie chciała
i porzuciła w lesie?
Dokładnie w tym, w którym
się teraz znajdował,
należy dodać.
Irma nie była
jego prawdziwą matką,
ale kochała go jak
swojego syna. Z jej opowieści
dowiedział się,
że nie mogła
mieć dzieci, poroniła
trójkę i kiedy już
myślała,
że wszystko stracone,
znalazła zawiniątko
na samym środku polany.
Mówiła, że
był darem z niebios, ale
Silvan nie potrafił w to
uwierzyć. Odruchowo
sięgnął
dłonią
do swojej twarzy, przesuwając
po nierównej skórze policzka. Nikt nie wiedział,
co to takiego było,
wyglądało
niczym bardzo świeże
poparzenie, jakby zrobił
to sobie zaledwie wczoraj. Z rany ciągle
sączyła
się ropa i była
mocno zaogniona. Chociaż
miał ją
od urodzenia, nigdy się
nie wygoiła.
Sapnął
ciężko, opadając
na ziemię. Oparł
plecy o pień brzozy, żeby
spojrzeć w dół,
na polanę i jezioro, gdy
w pewnym momencie poczuł
dreszcz przebiegający mu
po plecach. Rozejrzał się
dookoła, mając
wrażenie, że
ktoś go obserwuje, ale
jak zwykle nikogo nie zastał.
„Darem od niebios”
było dla niego nie tylko
to przeklęte znamię,
ale również obce, a
jednocześnie tak bliskie
poczucie, że ktoś
jest obok niego. Ktoś
ciągle zdawał
się na niego patrzeć,
czasem Silvan nawet dostrzegał
kątem oka przebiegający
cień, ale gdy próbował
go dojrzeć, natrafiał
na pustkę.
Powinno go to
przerażać,
miał bowiem poczucie, że
to coś, co cały
czas trwało u jego boku,
nie było niczym dobrym.
Miało w sobie mrok, który
Silvan czuł, ale którego
nie potrafił zdefiniować
i wyjaśnić. Mimo
wszystko nie bał się
go. Ten cień był
z nim od samego początku
i nigdy nie wyrządził
mu krzywdy. Wręcz
przeciwnie, czasem go chronił.
Jak wtedy, gdy wybrał się
na przejażdżkę
konno i spadł, jednak nie
wyrządził
sobie większej krzywdy –
to coś
go wtedy złapało
i uchroniło przed
bolesnym zderzeniem z ziemią.
To coś
jednak nigdy się nie
ujawniło, zauważył
tylko cień i poczuł
obejmujące go, zimne,
nieludzkie ramiona. Albo jak wtedy, gdy prawie utonął
w jeziorze. Do teraz pamiętał
dotyk chłodnych dłoni
na ciele, ciągnących
go w górę.
Silvan jęknął
cierpiętniczo, zgniatając
w ręce grudkę
ziemi. Na bogów, naprawdę
był przeklęty!
A teraz, w przeddzień
osiemnastych urodzin, nie potrafił
nie zastanawiać się
nad sensem swojego istnienia. Może
naprawdę było
tak, jak mówili ludzie – przeklął
go sam diabeł? Na tę
myśl aż
zadrżał
z niepokoju, takie rozważania
w samym środku lasu nie
były zbyt przyjemne.
Spróbował
się uspokoić.
Powiódł wzrokiem w
stronę polany, gdzie
dostrzegł trzy postacie –
Zorę i jego kolegów;
Nathana i Jeremiego. Zdejmowali szybko ubrania, najwidoczniej mając
ochotę wykąpać
się w jeziorze.
Obserwował ich chwilę
uważnie, kiedy gałąź
leżąca tuż
obok niego pękła
w pół, zupełnie,
jakby ktoś na nią
nadepnął. Przestraszony
Silvan podniósł się
szybko – za szybko – gdy nagle jego stopa osunęła
się w grząskiej
ziemi. Upadł z powrotem
na pośladki, żeby
zaraz zsunąć się
niżej, prosto w przepaść.
Krzyknął urywanie,
przestraszony, już
myśląc,
że zaraz czeka go bardzo
bolesne spotkanie ze skałami
znajdującymi się
kilka metrów niżej. I
wtedy znowu to poczuł. Te
znajome ręce,
przytrzymujące go i
sprawiające, że
nie spadał, a sunął
bezboleśnie po skałach
i ziemi. Odruchowo obejrzał
się za siebie, ale nic
nie dostrzegł. Wtedy
jednak jego ciało nabrało
pędu, a on, już
wcale nie tak bezboleśnie,
upadł, zwracając
na siebie uwagę kąpiących
się chłopaków.
Stęknął
ciężko, kątem
oka zauważając,
że chłopcy
wycofali się z wody, a
jedyny, który jeszcze do niej nie wszedł
– Zora – zaczął
zmierzać w jego stronę.
– To ten dziwak! –
krzyknął ze zdumieniem
Nathan, a Silvan zaraz podniósł
się na równe nogi. I to
znowu był błąd,
gdyż jego niedawno co
obite pośladki odezwały
się bólem.
– Wszystko w
porządku? – zapytał
Zora, będąc już tuż
obok. Silvan wpatrzył się
w jego bystre, niebieskie oczy, żeby
zaraz zrobić krok w tył.
Chrząknął
nerwowo, próbując
jednocześnie dodać
sobie trochę animuszu.
Nienawidził być
„tym słabym”, więc
zawsze udawał, że
wszystkie zaczepki chłopaków
go nie ruszały.
– Tak –
odpowiedział zaraz, a
jego serce jak zwykle, gdy Zora był
w pobliżu, zabiło
szybciej. – Poślizgnąłem
się.
– Śledzisz nas? –
zapytał Jeremi, niski,
ale niesamowicie wyszczekany dzieciak z burzą
płowych włosów.
– Czy może klątwy
rzucasz? – parsknął.
– Daj spokój,
taka pokraka nawet tego by nie umiała.
Silvan przewrócił
oczami, ale nic nie odpowiedział.
W zamian wyminął ich i
zaczął iść
w stronę jeziora.
Wystarczyło je obejść,
żeby dojść
do ścieżki,
która z kolei prowadziła
do głównej drogi do
miasta.
– Ej, co tak
szybko spadasz, Szramo? – Ciężka
dłoń
Nataniela, który chyba miał
z dwa metry wysokości,
wylądowała
na ramieniu Silvana, zatrzymując
go brutalnie w miejscu. – Najpierw wypadałoby
przeprosić.
– Puść
mnie – warknął Silvan,
nie okazując chociażby
krzty strachu. Z całej
ich trójki to właśnie
Nataniela darzył
najmniejszą dozą
sympatii. Nie tylko był
niezwykle wyrośnięty
jak na swój wiek, przez co Silvan, chociaż
nie przyznałby tego na
głos, momentami się
go bał. Był
też najbardziej wulgarny.
Przy nim Jeremi był
pryszczem... dosłownie i
w przenośni.
– Zostaw go –
odezwał się
Zora, czym zresztą wcale
nie zaskoczył Silvana.
Wiele nieprzyjemnych wydarzeń
nie doszło do skutku
właśnie
dzięki Zorze.
– Mam ochotę
wrzucić go do jeziora i
zamoczyć mu tę
szpetną buźkę
– zarechotał. – A
może przyłożymy
do niej łajno? –
Wymyślał
dalej. – Próbowałeś
już tego, brzydalu? Może
gówno by ci pomogło? –
parsknął śmiechem,
w czym zaraz zawtórował
mu Jeremi.
– Aż
tak pociągają
cię odchody? – prychnął
Silvan, ani myśląc
tylko stać i się
nie odzywać. I to właśnie
były jego największe
błędy w starciu z
Natanielem i Jeremim. Może
gdyby siedział cicho, wiele rzeczy nie miałoby
miejsca?
Oczy Nataniela
zwęziły
się ostrzegawczo
– Zaraz będziesz
inaczej szczekał... –
warknął, robiąc
krok w stronę Silvana.
– Dajcie spokój.
– Zora znów zainterweniował.
– Zostaw go i chodźmy
może już
do tej chaty? – zapytał,
zupełnie jakby chciał
odciągnąć
ich od Silvana.
– A może
go w niej zamkniemy? Taki potwór powinien siedzieć
w zamknięciu. –
Rechotał dalej Jeremi.
– Przestań
– fuknął Zora.
– Zawsze go tylko
bronisz – zarzucił
koledze Nataniel. – Bo zaraz zacznę
coś podejrzewać.
Zora przewrócił
oczami, rzucając tylko
krótkie spojrzenie w stronę
Silvana, który mimo wszystko wiedział,
dlaczego chłopak to
robił. Przyjaźnili
się. Kiedyś,
jak jeszcze byli małymi
dziećmi. Później
dorośli, Zora poszedł
w swoją stronę,
a Silvan... cóż, Silvan
zdawał się
stać w miejscu.
– Nie bądź
głupi – prychnął
Zora, a Nataniel sapnął
ciężko,
nieusatysfakcjonowany. Ostatecznie jednak puścił
Silvana, a nawet wyminął
go, niezainteresowany dalszym gnębieniem.
– To co? Zajrzymy
do tej chaty? – zapytał
zaraz Jeremi, zrównując
swój krok z Natanielem. – Może
zostały tam jeszcze
jakieś rzeczy po
wiedźmie.
– Nie bądź
głupi i nie wierz w
bajki. Tam nic nie ma.
Zora nie ruszył
jednak za kolegami. Popatrzył
na Silvana przepraszająco.
– Wszystko w
porządku? – zapytał,
a Silvan musiał odwrócić
spojrzenie. Czuł, jak
paliły go policzki.
Dlaczego Zora taki był?
Gdyby zachowywał się
jak jego przyjaciele, wszystko byłoby
łatwiejsze, Silvan czułby
do niego jedynie odrazę,
a tak...
– W porządku
– odpowiedział tylko
krótko i już miał
się odwrócić,
gdy zatrzymały go słowa
Zory:
– Jutro masz
urodziny, prawda?
– Skąd
wiesz? – popatrzył na
niego podejrzliwie. Zora uśmiechnął
się tylko szeroko i
wzruszył ramionami.
– Twoja mama
powiedziała mojej. Wpadnę
dzisiaj, dobra? – zapytał,
a Silvan aż wciągnął
ze świstem powietrze,
otwierając szeroko ze
zdziwienia oczy. Nie tego się
spodziewał.
– P-po co? –
zająknął
się, żeby
w odpowiedzi otrzymać
kolejny rozbrajająco
szczery uśmiech Zory.
– Nie zawsze
osiąga się
pełnoletniość
– dodał tylko, a
Silvan, czując jak
uginają się
pod nim nogi, obrócił
się na pięcie
i najszybciej jak to tylko możliwe,
odszedł.
Na bogów, co to był
za okrutny żart?
***
Wieczorem jak zawsze
w karczmie było pełno
ludzi. Annie i Yvon, kelnerki, uwijały
się jak w ukropie,
roznosząc napitki i
strawy, a stary Thomas, przyjaciel ojca, który pracował
jako barman, ledwo co wyrabiał
się z rozlewaniem piwa.
Silvan pomagał mamie w
kuchni, chociaż nie do
końca przy posiłkach
(kucharz był bowiem z
niego marny). Po prostu to biegał
do ogrodu po wodę ze
studni, to zmywał
naczynia, a w międzyczasie
jeszcze dokładał
drwa do pieca, żeby
kuchnia wciąż
funkcjonowała. Już
po godzinie takiej pracy był
wykończony, ale wiedział,
że goście
jeszcze nie zamierzali wychodzić.
Nie narzekał jednak, to
dzięki karczmie żyli
w dostatku. Przynosiła im
naprawdę spore dochody.
– Silvanie? –
zapytała w pewnym
momencie mama, kiedy przyniósł
kolejne wiadro wody. Popatrzył
na nią ze zdziwieniem. –
Jutro masz urodziny – powiedziała,
jakby jej syn nie zdawał
sobie z tego sprawy. – Chciałabym
ci coś dać.
– Już
teraz? – zdziwił się.
– Do północy
zostały niecałe
dwie godziny – zauważyła.
– Możemy powoli zacząć
świętować
– dodała tym swoim
łagodnym tonem głosu,
który Silvan tak uwielbiał.
Wyciągnęła
z kieszeni swojego fartuszka mały
lniany woreczek, żeby
zaraz podejść z nim do
swojego syna.
– Miałeś
to zawinięte w szmatkach,
w których cię znalazłam
– powiedziała,
wręczając
mu pakunek. Silvan spojrzał
na niego ze zdziwieniem. – Nie dałam
ci tego od razu, jest... zbyt duże,
aby nosiło to dziecko.
Nie pokazywałam też
twojemu ojcu, bo... – chrząknęła.
– Wiesz jaki on jest.
Silvan kiwnął
głową,
zabierając się
do rozplątywania supła,
a gdy wyciągnął
z worka złoty wisior ze
sporym, karmazynowym kamieniem, zrozumiał.
Ojciec chciałby to
najzwyczajniej w świecie
spieniężyć.
Na samą myśl
aż uśmiechnął
się krzywo, bo biżuteria
wyglądała
na naprawdę drogą.
– Teraz jednak
uznałam, że
to idealny czas, abyś to
dostał – powiedziała
Irma, wyciągając
dłoń
i gładząc
czule syna po zdrowym policzku. – To twoja pamiątka
rodzinna... może
ofiarowała ci to twoja
prawdziwa mama?
Silvan momentalnie
zgromił ją
wzrokiem.
– TY jesteś
moją mamą.
Irma uśmiechnęła
się, wyraźnie
rozrzewniona, żeby zaraz
przyciągnąć
Silvana do swojej piersi.
– Wyrosłeś
na wspaniałego młodzieńca
– pochwaliła. – I na
jakiego dużego! –
dodała zaraz, spoglądając
w górę. Silvan zaśmiał
się, nieco zawstydzony.
– Bez przesady. –
Nie był w końcu
ani zbyt wysoki, ani niski. Całkowicie
przeciętny, ale Irmę
nie trudno było
przerosnąć, jego mama
należała
do naprawdę drobnych
kobiet.
– Jesteś
moim skarbem. Prezentem od bogów – powiedziała
jeszcze, a wtedy rozległo
się ironiczne
parsknięcie. Irma i
Silvan spojrzeli w stronę
drzwi, w których stał
Ian, mąż Irmy, a
przyszywany ojciec Silvana.
– Zrobisz z niego
mięczaka – prychnął,
zabierając bochen chleba
z blatu. – Co ja pieprzę,
już zrobiłaś
– powiedział, patrząc
na Silvana błyszczącymi
od gorączki oczami.
– Ian – skarciła
go Irma, żeby zaraz
podejść do męża
i położyć
mu rękę
na czole. – Jesteś
rozpalony. Leki od Caleba nie działają?
– Najwidoczniej.
Ten stary dziad pewnie wcisnął
mi jakieś gówno –
warczał, wyraźnie
wymęczony chorobą.
Ojciec zawsze był bardzo
nerwowym człowiekiem,
teraz jednak, przez gorączkę,
nie dało się
już z nim wytrzymać.
– A ty co tak patrzysz? – warknął
na syna. – Jak nie masz co robić,
to marsz na salę! Annie i
Yvon na pewno potrzebują
pomocy! – prychnął, a
Sivan nawet nie chciał
się z nim kłócić.
Wcisnął tylko wisiorek
do kieszeni spodni, żeby
zaraz przemknąć obok
mamy i wciąż
narzekającego ojca.
Wyszedł na salę
i zaraz dołączył
do dziewczyn, zbierając
ze stołów puste
naczynia.
Nie wiedział
ile czasu minęło, ale
goście z chwili na chwilę
stawali się coraz
bardziej irytujący i z
pewnością
ilość wypitego alkoholu
miała z tym wiele
wspólnego. Annie i Yvon potrafiły
już ignorować
zaczepiających je
podpitych mężczyzn, a on
nawet nie zwracał uwagi,
kiedy ktoś rzucał
jakieś uwagi na temat
jego blizn. Naprawdę
jednak chciałby, aby ten
wieczór już się
skończył.
Wycierał
jeden ze stolików, kiedy ktoś
zakradł się
do niego od tyłu.
– Hej! – Niemal
podskoczył. Przestraszony
popatrzył na szczerzącego
się tuż
obok Zorana. – Mówiłem,
że przyjdę!
Silvan zamrugał.
Może i mówił,
ale naprawdę się
go tu nie spodziewał.
Chrząknął,
prostując się.
– Jest późno
– zauważył,
pochylając nieco głowę,
aby włosy zakryły
jego bliznę. To już
był odruch.
– Może.
Za chwilę północ.
– I?
Zora uśmiechnął
się szeroko, ale
jednocześnie z lekkim
zawstydzeniem.
– Twoje urodziny –
powiedział, jakby musiał
o tym Silvanowi przypominać.
– Chciałbym coś
ci dać.
Silvan czuł,
jak zaczyna się
denerwować, zrobiło
mu się niesamowicie
gorąco, chociaż
stali przy otwartym na oścież
oknie. Przestąpił
z nogi na nogę,
zastanawiając się,
jak to możliwe, że
dzień jego urodzin
zapowiadał się
tak wspaniale?
– Ale nie tutaj –
sprostował zaraz Zora,
kiedy Silvan już otwierał
usta, aby coś
odpowiedzieć. – Tu...
nie możemy. –
Chrząknął,
cały czerwony na twarzy.
Silvan otworzył szeroko
oczy, sam nie wierząc w
to, co widzi. Serce zabiło
mu szybciej, a w gardle poczuł
mocny uścisk będący
wynikiem ekscytacji przed nieznanym. Co takiego Zora chciał
mu dać?
– Chcesz wyjść?
– Gdzieś,
gdzie nikt nas nie zobaczy. – Na Boga Słońca! Tak dawno już
nie był z Zorą
sam na sam! Ostatni raz miał
miejsce wtedy, gdy jeszcze wspólnie ganiali kaczki i kury; mieli
może po osiem, dziewięć
lat.
– Stajnia? –
zapytał, na co Zora
odpowiedział mu kolejnym,
rozbrajająco szerokim
uśmiechem. Nim Silvan
zdążył
jakkolwiek zareagować,
były przyjaciel już
ciągnął
go w stronę wyjścia
z karczmy. Owiało ich
chłodne, lipcowe
powietrze. Lato tego roku nie zapowiadało
się na zbyt ciepłe,
na co jedni narzekali, a inni wręcz
przeciwnie. Silvan zdążył
już przesiąknąć
tymi barowymi rozmowami.
Z szybko bijącym
sercem przeszli przez podwórze, aby dotrzeć
do drzwi stajni. Trzy konie, które się
w niej znajdowały,
popatrzyły zaraz na nich
zaalarmowane. Przywiązana
najbliżej klacz nawet
prychnęła, odsuwając
się na tyle, na ile
pozwoliła jej lina, którą
była przywiązana
do pałąka.
– Mam nadzieję,
że nie masz mi niczego za
złe – powiedział
Zora, wbijając w niego
swoje duże, niebieskie
oczy. Silvan się speszył.
Gdyby to był ktokolwiek
inny – na przykład taki
Nathan czy Jeremi – już
by go wyśmiał.
Jednak Zora... nie potrafił
się na niego gniewać.
W szczególności nie w
takich okolicznościach
jak ta, znajdowali się
przecież sami w stajni!
Na bogów, to musiał być
sen!
Zora przybliżył
się do Silvana. Wydawał
się bardzo niepewny, ale
w końcu wyciągnął
rękę
i położył
ją na policzku swojego
przyjaciela – zdrowym policzku, należy
dodać.
– Widziałem
twoje spojrzenia – powiedział
drżącym głosem.
Denerwował się,
zresztą, nie on sam.
Silvan miał wrażenie,
że zaraz ugną
się pod nim nogi. Nie
wierzył w to, co się
właśnie
działo. – Czy... dobrze
je interpretuję? –
zapytał, patrząc
na Silvana z obawą.
Musiał
przełknąć
ślinę.
Czuł, że
w jednej chwili całkowicie
zaschło mu w gardle.
Zaraz jednak w jego głowie
pojawiła się
myśl, że
to musiał być
jakiś żart
i że lada moment zza
snopków siana wyskoczą
Jeremi i Nathan. Szybko odsunął
się od Zory, a kiedy na
jego twarzy zobaczył nie
rozbawienie, a przerażenie,
zrozumiał.
Zora chyba nie
żartował.
Zresztą, Jeremiego i
Nathana wciąż tu nie
było.
– Ty... nie
żartujesz? – zapytał
jeszcze, na co Zora zaraz zaprzeczył
ruchem głowy. – Bo...
tak. Dobrze interpretujesz – wymamrotał,
czując się
w tamtym momencie jak największy
głupiec świata.
Nim zdążył
cokolwiek zrobić, Zora
już przy nim był.
Objął go mocno w pasie,
przyciągając
do chaotycznego pocałunku,
pełnego młodzieńczej
zapalczywości i braku
wprawy.
W głowie
Silvana zapanowała
pustka. Nie wiedział
gdzie się znajduje,
wiedział jedynie, że
jeśli to wszystko było
snem, naprawdę nie chciał
się budzić.
Odpowiadał na pocałunek,
wykazując się
równą niewiedzą
techniczną, co Zora, ale
to nie miało żadnego
znaczenia. Dla nich obu był
to pierwszy w życiu
pocałunek... Chociaż
nigdy by nie przypuszczał,
że Zora jeszcze nie
całował
panien. Widział przecież,
jak ten się za nimi
oglądał!
I nagle usłyszeli
krzyk. Rozdzierający,
męski krzyk, do którego
zaraz dołączył
kolejny, kobiecy. Zora podskoczył,
przez przypadek gryząc
Silvana w język. Odsunęli
się od siebie, w
pierwszej chwili nawet nie zwracając
uwagi na posmak krwi w ich ustach.
– Co to było?
– zapytał przestraszony
Zora, a wtedy konie zaczęły
parskać i przebierać
nerwowo kopytami.
– Nie wiem –
powiedział zgodnie z
prawdą Silvan. –
Dobiegało z karczmy –
powiedział, żeby
zaraz wyjrzeć ze stajni.
Wtedy rozległ się
kolejny krzyk, a następnie
seria błagań
o pomoc. Jakieś trzaski,
huki i następne krzyki.
Przez małe okienka
budynku nie był w stanie
jednak nic dojrzeć.
Już
miał ruszyć
w stronę karczmy,
przypominając sobie, że
przecież tam znajdowała
się jego mama, kiedy
poczuł silny uścisk
na nadgarstku. Obrócił
się w stronę
przestraszonego Zory.
– Nie idź
tam!
Nie wiedział
co zrobić.
Zdezorientowany i przerażony
patrzył to na karczmę,
to na Zorę, ale gdy nocną
ciszę przerwał
kolejny huk, już się
nie zastanawiał. Jego
mama była w
niebezpieczeństwie.
Pierwszą logiczną
myślą,
było to, że
ktoś ich napadł.
Przejeżdżający
tędy rabusie? W końcu
niedaleko znajdowała się
droga będąca
ważnym szlakiem łączącym
aż trzy miasta, już
nie raz zmagali się z
rozbójnikami, jednak nigdy nie stało
się nic poważniejszego.
Wybiegł
na zewnątrz i aż
musiał na moment
przystanąć. W jednym
momencie zerwała się
wichura tak silna, że
poderwała z ziemi
ziarenka piasku i liście.
Musiał zakryć
twarz ramieniem, ale parł
naprzód, a kiedy wreszcie dotarł
do karczmy, zamarł.
Nie tego się
spodziewał. Ciało
zaczęło drżeć
mu niekontrolowanie, a oczy wypełniać
się łzami.
Rozejrzał się
dookoła, w pierwszej
chwili chcąc zawrócić
i najlepiej się gdzieś
ukryć. Wszędzie
były truchła gości,
porozdzierane tak, jakby dotarli tu nie rabusie, a co najmniej stado
wilków czy kilka niedźwiedzi.
Wszystko brodziło we krwi
i flakach, dookoła unosił
się mocny zapach posoki i
fekaliów.
Przeszedł
dalej, do baru, a gdy tuż
przed jego nogami przeturlała
się głowa
Yvon, wrzasnął. Już
nie hamował łez,
te spływały
po jego policzkach, kiedy rozglądał
się z przerażeniem
w poszukiwaniu sprawcy tej makabry. W karczmie jednak panowała
cisza, mimo że jeszcze
chwilę temu słyszał
dobiegające stąd
wrzaski gości.
Nagle jednak rozległ
się krzyk, który
przeszył go na wskroś.
Mama. Nie czekał już
dłużej,
przeszedł nad głową
kelnerki, szybkim krokiem kierując
się na zaplecze, do
kuchni. Wciąż drżał
ze strachu, jednak teraz nie mógł
już zawrócić,
chociaż coś
podpowiadało mu, że
zginie. Podzieli los gości,
zostanie rozerwany na strzępy,
a jego wnętrzności
upstrzą deski karczmy.
Po drodze porwał
jeszcze nóż z jednego
stołu, jednak wątpił,
aby miał szansę
się nim obronić.
Dopadł do kuchni i tu
znów po raz kolejny zamarł.
Szeroko otwartymi oczami wpatrywał
się w ojca, wbijającego
rękę
w brzuch matki. Jeszcze przez ułamek
sekundy patrzył, jak krew
jego kochanej matuli broczy na wszystko dookoła,
ale to wystarczyło. Żal,
strach, wściekłość
i niezrozumienie nagle się
w nim zebrało,
doprowadzając go do
furii. Ruszył na ojca i
korzystając z jego
nieuwagi, wbił mu nóż
w szyję.
Czemu ojczym to
zrobił? Przecież
kochał matkę!
Silvana nigdy w pełni nie
zaakceptował, ale Irma
wiele dla niego znaczyła!
Ojciec odepchnął
go z niesamowitą siłą.
Uderzył plecami o szafki
kuchenne, wydając z
siebie głuchy jęk,
ale kiedy podniósł
głowę,
zrozumiał – to nie był
Ian. To nie mógł być
Ian! Patrzyły na niego
kompletnie czarne oczy, a na podstarzałej
twarzy mężczyzny
pojawiły się
grube żyły,
niemal przebijające przez
skórę. Wydał
z siebie dziki ryk i Silvan był
już pewny – to było
coś, co przybrało
postać ojca. Coś,
czego nie potrafił
zrozumieć, bo na pewno
nie pochodziło z tego
świata.
Ojciec – albo
raczej potwór – ruszył
na niego, jakby miał w
zamiarze zrobić to samo,
co z pozostałymi gośćmi.
Silvan mógł się
tylko skulić w
oczekiwaniu na przeszywający
ból, kiedy zamiast tego usłyszał
dźwięk
łamanych kości.
Z przerażeniem uchylił
powieki i zaraz tego pożałował.
Ciało mężczyzny
wyginało się
w przeróżnych kątach,
zupełnie jakby był
marionetką. Trwało
to zaledwie chwilę, bo
zaraz opadło na podłogę,
wygięło się
w łuk, żeby
wydać z siebie ostatni
dziki ryk, wraz z którym usta ojca opuścił
gęsty obłok
dymu.
Silvan nie wierzył
w to co widzi. Wcisnął
się jeszcze bardziej w
szafkę, jakby chciał
się z nią
stopić, ale wtedy dojrzał
coś kątem
oka – do pomieszczenia wszedł
wysoki mężczyzna. Przez
moment trzymał jeszcze
wyciągniętą
przed siebie rękę,
z dziwnym znamieniem na jej wierzchu, ale wreszcie ją
opuścił.
– Szybciej niż
myślałem
– mruknął do siebie,
patrząc na rozerwane
truchło kobiety. Dopiero
wtedy do Silvana dotarło,
co się stało.
Mama!
Dopadł
do ciała Irmy, drżącymi
dłońmi
dotykając jej twarzy
umorusanej we krwi.
– Mamo – załkał,
jakby z nadzieją, że
ta zaraz otworzy oczy. Nie otworzyła.
– Musimy iść
– dobiegł do niego głos
mężczyzny. – Tu nie
jest bezpiecznie.
Silvan obejrzał
się na niego i aż
zdusił w sobie przerażony
jęk, kiedy spojrzały
na niego iskrzące się,
czerwone oczy. To też nie
był człowiek!
Co tu się działo?!
Miał wrażenie,
że znalazł
się w jakimś
koszmarze, że zaraz się
wybudzi i wszystko wróci do poprzedniego stanu. Nic takiego jednak
się nie działo,
nie budził się.
Wciąż tkwił
w tej kuchni przepełnionej
zapachem krwi matki.
Krzyknął.
Przyłożył
dłonie do obu stron
głowy, kuląc
się i krzycząc.
To nie mogła być
prawda, nie mogła, nie
mogła, nie...!
Poczuł
delikatny dotyk chłodnej,
dziwnie znajomej dłoni na
swoim czole, a później
jego umysł się
uspokoił. Wszystko
dookoła się
wyciszyło, pozostawiając
po sobie błogie ukojenie.
Wiedział tylko, że
mężczyzna wziął
go na ręce. Niósł
go gdzieś, mówiąc
przy tym coś, czego
Silvan nie był w stanie
zrozumieć, ale głęboki
głos mężczyzny
przynosił mu upragnioną
ulgę.
Nie chciał
się już
wybudzać z tego stanu, bo
nie wiedział, czy da radę
sprostać rzeczywistości.
***
Pierwszym, co
dotarło do jego uszu,
były odgłosy
muzyki. Skoczna gra na lutni, której towarzyszyły
śpiewy... mnóstwo
śpiewów. I rozmowy,
wydobywające się
z wielu gardeł, zbijające
się w jedno. Poruszył
się nerwowo, chcąc
otworzyć oczy, co
początkowo przyszło
mu z trudem. Uchylił
powieki, żeby zaraz je
zamknąć. Stęknął
ciężko, kiedy poczuł
przeszywający umysł
ból, który z chwili na chwilę
się nasilał
i stawał coraz bardziej
uporczywy, ale wtedy znów to poczuł.
Ten znajomy dotyk. Zimna dłoń
znalazła się
na jego czole, a ból momentalnie minął,
pozostawiając po sobie
jedynie ogromną ulgę.
Nie wiedział
ile minęło, ale uchylił
oczy i pierwszym co zobaczył,
była przystojna, blada
twarz jakiegoś mężczyzny.
Patrzył na niego
badawczo, a Silvan z chwili na chwilę
zaczynał dostrzegać
coraz więcej szczegółów.
Mężczyzna mógł
mieć z dwadzieścia
parę lat, był
naprawdę urodziwy, ale
niezdrowo blady. A barwa jego tęczówek...
Silvan aż wciągnął
nerwowo powietrze, wpatrując
się w czerwone niczym
krew oczy.
Właśnie!
Krew!
Poderwał
się momentalnie do siadu,
odsuwając się
od mężczyzny z
przerażeniem. Krew! Tam
było tyle krwi! Goście
w karczmie (a raczej to co po nich pozostało)
i jego ojciec... Na bogów, mama! – z chwili na chwilę
zaczął ogarniać
go tak silny strach, przenikający
do każdej komórki i
wypełniający
go od wewnątrz, że
aż na moment zapomniał
jak się oddycha. Szybko
rozejrzał się
dookoła, jakby zaraz miał
dojrzeć porozdzierane
zwłoki, ale zdał
sobie sprawę, że
znajdował się
w schludnym pomieszczeniu gdzieś
na poddaszu.
– Uspokój się
– powiedział mężczyzna.
Jego wyprany z emocji głos
przeszył Silvana na
wskroś. Był
niski, wibrujący, ale
przy tym budzący w
Silvanie lęk. – Nic ci
już nie grozi – dodał.
Przełknął
ślinę,
odsuwając się
w stronę ściany.
Leżał
na łóżku,
przy którym wciąż stał
mężczyzna. Zza okna
dobiegały go odgłosy
festynu, a on szybko zdał
sobie sprawę, że
był wieczór. Czyli... od
tamtych wydarzeń minął
prawie cały dzień?
Ale co najważniejsze –
czy to w ogóle się
wydarzyło?
– Co się
stało? – zapytał
drżącym głosem,
a kiedy mężczyzna
przysiadł na łóżku,
Silvan zapragnął wcisnąć
się w ścianę,
byleby tylko być jak
najdalej od tego przerażającego
człowieka.
– Nie pamiętasz?
– Czerwone oczy badały
uważnie twarz Silvana. –
Wiesz w ogóle kim jestem?
Zamrugał
zdezorientowany, skąd
miał wiedzieć,
na bogów?! Pierwszy raz widział
tego człowieka na oczy.
– N-nie –
zająknął
się.
Mężczyzna
westchnął ciężko,
żeby zaraz potrzeć
nerwowo skronie, jakby nagle rozbolała
go głowa.
– W co ty mnie
wpakowałaś,
Siena? – zapytał samego
siebie, ale po chwili posłał
Silvanowi wyprane z emocji spojrzenie. Niczym kukła
niezdolna do odczuwania uczuć,
albo... coś, co nie
pochodziło ze świata
znanego Silvanowi. – Uwierz, że
mnie znasz – powiedział
spokojnym, monotonnym głosem.
Po plecach Silvana przebiegł
nieprzyjemny dreszcz. – Jestem przy tobie zawsze.
– Zawsze?
W pokoju rozbrzmiało
kolejne ciężkie
westchnienie.
– Pamiętasz,
jak się topiłeś
w jeziorze? Albo jak rzucił
się na ciebie pies
starych Reynoldów? – Silvan zmarszczył
brwi, powoli zaczynając
rozumieć, skąd
znał ten dotyk chłodnych
dłoni. – Byłeś
nieuważnym dzieckiem,
miałeś
wiele okazji, żeby...
– Cień
– szepnął, patrząc
na mężczyznę
z jeszcze większą
obawą. Ten uniósł
brwi w wyrazie zdziwienia.
– Cień?
– Jesteś
tym czymś, co zawsze jest
obok – powiedział
drżącym głosem.
Gdyby tylko mógł, już
wtopiłby się
w ścianę.
Nieznajomy kiwnął
powoli głową,
przyglądając
się Silvanowi jeszcze
uważnie.
– Tak. Ale mam
imię, jestem Agandel –
przedstawił się,
wcale jednak nie ukrócając
przerażenia Silvana.
– N-nie jesteś
człowiekiem? – zapytał,
a gdy słowa rozbrzmiały
w jego uszach, momentalnie pożałował,
że zadał
to pytanie. Chyba nie chciał
słyszeć
odpowiedzi.
– Nie jestem –
odpowiedziała spokojnie
istota, do złudzenia
przypominająca człowieka.
– To... – Wyciągnął
przed sobą rękę,
na której wierzchu widniał
wyryty w skórze symbol. Przedziwne znaki, jakich Silvan nigdy nie
widział, układały
się w okręg.
– Znak mojego paktu z tobą.
Silvan zamrugał,
aż uchylając
ze zdziwienia usta.
– Co?
Agandel prychnął
i przewrócił oczami, a
Silvan drgnął
zaalarmowany, kuląc się
mimowolnie.
– Pakt. Jesteśmy
powiązani paktem,
Silvanie. Znam cię lepiej
niż ty samego siebie,
byłem świadkiem
twoich pierwszych kroków, słów,
a nawet pierwszej kupy zrobionej nie w pieluchę,
a do nocnika. – Uśmiechnął się z wyraźnym rozbawieniem, kiedy
dostrzegł zakłopotane spojrzenie chłopaka. – Powiedzmy więc, że
nie masz przede mną żadnych sekretów – dodał, a jego
przerażające oczy wydawały się aż zabłyszczeć.
– Dlaczego...
jesteśmy powiązani
paktem? – zapytał
Silvan, udając, że nie słyszał wcześniejszych krępujących słów
istoty.
– Bo tak chciała
twoja matka – odparł
natychmiastowo Agandel.
– Mama?
– Twoja prawdziwa
matka, Siena.
Silvan zadrżał
niekontrolowanie. Przez jego umysł
jak na zawołanie
przewinęły się
krwawe obrazy, aż
wreszcie przypomniał
sobie o mamie. O Irmie.
– Mama – sapnął,
łapiąc
się za głowę.
– Bogowie – załkał.
– To... to było
naprawdę? To wszystko...
Ojczym... Ian... on to zrobił,
prawda? Zabił mamę...
Powiedz mi że nie... –
Spojrzał na siedzącego
tuż obok, niewzruszonego
Agandela. – Powiedz, że
to mi się tylko
przyśniło,
że mama wciąż
żyje! – Przysunął
się do niego, zapominając
o całym lęku,
jaki budził w nim ten
mężczyzna. Złapał
go za ramiona, wpatrując
się rozpaczliwie w jego
twarz i szukając na niej
czegoś, co wsparłoby go na duchu. Nadaremnie jednak, Agandel
wydawał się
nieskory do okazywania współczucia.
– Nie –
odpowiedział spokojnie,
pozwalając dłoniom
Silvana zacisnąć się
na swoich ramionach. – To się
wydarzyło. – Kiwnął
głową,
na co w oczach chłopaka
stanęły łzy.
– Nie zwariowałeś,
to wszystko miało
miejsce. Twój ojciec został
opętany, co prawda przez
niskiej rangi demona, ale jednak. Dziwi mnie tylko, że
coś tak prostego, jak
tamten demon, wyczuło, że
ma do czynienia z tobą.
Kręcił
się obok twego ojczyma
już jakiś
czas, musiał wiedzieć...
– Marszczył brwi, ale
Silvan nic z tego nie zrozumiał.
Szybko odsunął się
od Agandela i z powrotem wcisnął
w ścianę.
Demony... o co tu
chodziło? I dlaczego był
w to wszystko zamieszany?
– Najchętniej
znów bym cię uśpił
– mruknął Agandel,
patrząc na Silvana
uważnie. – Ale to nie
zda egzaminu, musisz to przetrawić. Jak już
mówiłem, mam na imię
Agandel, jestem demonem i zostałem
przywołany, wbrew swojej
woli, niestety, żeby cię
chronić. Silvanie, jesteś
synem wiedźmy, w twoich
żyłach
płynie potężna
krew, która, odkąd
ukończyłeś
pełnoletność,
będzie ściągać
na ciebie masę złych
stworzeń, nieznanych w
twoim świecie. Siena
powierzyła mi zadanie,
którym jest dostarczenie cię
do jednego z jej przyjaciół.
Mam zamiar jak najszybciej je wykonać,
żeby znów być
wolnym, dlatego dostajesz czas do jutra. Albo będziesz
ze mną współpracować,
albo uśpię
cię na długie
tygodnie i wybudzę
dopiero gdy znajdziesz się
u Trevedica. A uwierz, po tak długim
śnie będziesz
równie długo wracać
do siebie. – Na jego twarzy pojawił
się przerażający
uśmiech, który tylko
wywołał
u Silvana jeszcze większy
strach. To, że ten
mężczyzna nie był
człowiekiem, nie budziło
już w Silvanie żadnych
wątpliwości,
jednak jego słowa... nie
potrafił ich zrozumieć.
Jaka wiedźma?
Jaki pakt?
– Ja...
– Masz jedną
noc – powiedział głosem
nieznoszącym sprzeciwu. –
Tutaj na razie jesteś
bezpieczny. – Ruchem głowy
wskazał na drzwi
pomieszczenia, na których ktoś
narysował biały
okrąg z całą
masą przedziwnych znaków.
– Zabezpieczyłem to
miejsce przed demonami i złymi
duchami, do rana to powinno wystarczyć.
A rano wyruszymy...
– Czyli... mama
nie żyje? – zapytał
Silvan jeszcze raz, jakby z nadzieją,
że dostanie inną
odpowiedź. To
najwyraźniej rozjuszyło
Agandela, bo nagle wstał
i wrzasnął:
– Do licha! Nie,
nie żyje! Zabił
ją twój ojciec opętany
przez demona! Czego w tym nie rozumiesz?! Widziałeś
to na własne oczy!
Silvan się
zatrząsł.
Skulił się
jeszcze mocniej, jakby w obawie, że
Agandel ponownie wybuchnie. Nic takiego jednak się
nie stało, istota
popatrzyła na niego już
spokojniej, a kiedy dostrzegła,
w jakim chłopak był
opłakanym stanie
psychicznym, westchnęła
ciężko i przysunęła
się z powrotem do łóżka.
– Nie cofniesz już
czasu – powiedział
demon o wiele łagodniej.
– Przepraszam, nie pojawiłem
się w odpowiednim
momencie, wybudzenie się
z poprzedniej formy zajęło
mi dłużej,
niż myślałem.
Silvan popatrzył
na niego załzawionymi
oczami.
– Miałem
tylko ją – wydusił
płaczliwie. – Nikt na
świecie mnie nie chciał,
tylko ona...
– Nie. – Uciął
Agandel. – Całe życie
miałeś
jeszcze mnie... to znaczy, ja również
ciebie nie chciałem –
dodał i machnął
ręką.
– Ale mimo wszystko, jestem obok i nie pozwolę,
żeby stała
ci się krzywda.
Silvan przełknął
ślinę,
Agandel był słabym
pocieszycielem.
– Ja... chyba
muszę się
położyć
spać – szepnął.
– Możesz zrobić
to...? – Zapytał i dla
demonstracji przyłożył
sobie dłoń
do czoła. – Żebym
zasnął? I nie pamiętał?
– Tak przecież byłoby
teraz najlepiej. Nie chciał
niczego więcej, tylko
chwili zapomnienia.
Agandel przez moment
wyglądał
jakby znów miał stracić
cierpliwość. Ostatecznie
jednak pokręcił
głową,
opanowując się.
Nie chciał jeszcze
bardziej wystraszyć
dzieciaka, musiał więc
się hamować.
– Jeśli
chcesz później normalnie
funkcjonować, lepiej
żebym ci tego nie robił.
Mówiłem, możesz
po tym długo wracać
do siebie. Czułeś
to, prawda? Kiedy się
wybudzałeś?
Ten ból. – Silvan kiwnął
powoli głową.
– Gdybyś ponownie
zapadł w ten sen,
bolałoby bardziej –
wyjaśnił,
na co Silvan tylko wzruszył
ramionami.
– Może
i lepiej? Przynajmniej skupiłbym
się na czymś
innym...
Demon prychnął
nagle i pokręcił
głową.
– Nie bądź
głupi. Srać
też chcesz pod siebie? –
warknął. – Bo do tego
ten sen może cię
doprowadzić. Uwierz,
również chciałbym
zamknąć ci nim usta. –
Przewrócił oczami. –
Ale ewentualne dostarczenie cię
do Trevedica w postaci rośliny
nie mieści się
w ramach naszego paktu. Masz być
w pełni zdrów.
Silvan posłał
mu zmęczone spojrzenie,
nawet nie próbując już
analizować słów
demona. I tak nic z tego nie rozumiał.
W przeciągu jednej nocy
jego świat całkowicie
się zmienił.
Obudził się
w koszmarze z jakimiś
demonami... i co najgorsze, ten koszmar zdawał
się być
rzeczywistością,
a nie tylko senną marą.
Długo zbierałam się, żeby przeczytać ten fragment - chciałam w ogóle tego nie robić, żeby nie czuć niedosytu, ale w końcu dzisiaj pękłam i przeczytałam. :D A skoro już przeczytałam to skomentuję, zwłaszcza że pustka pod tym fragmentem pewnie może być trochę dezorientująca.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że trochę rozwieję wątpliwości (jeżeli takowe faktycznie się pojawiły!) :)
Zanim przeczytałam tak się zastanawiałam, czy kupić ebooka, czy jednak wersję papierową i teraz już wiem, że zdecydowanie postawię na książkę. Fantastyka to mój ukochany gatunek, za którym trochę tęsknię i ubolewam, że znam tylko kilka dobrych opowiadań fantasy z panami w roli głównej... A teraz coś czuję, że będę mogła dopisać do swojej listy jeszcze jedną świetną pozycję :D
Przechodząc jednak może do konkretów - w ogóle nie widać po tym tekście, żebyś "dawno nie pisała fantastyki", mimo że tak faktycznie jest. Mam wrażenie, że wszystko, co tu zawarłaś przyszło Ci naturalnie - a przynajmniej sprawia to takie wrażenie. Klimat czuć już od samego początku, właściwie to zostałam kupiona już po kilku akapitach, mimo że tak patrzę, a tu kobieta na samym wstępie. (To okropne, wiem, ale czasami jest to wystarczający powód żebym się zraziła, na szczęście nie w tym przypadku!) Także podobało mi się.
Ta nutka grozy jest wyczuwalna, bardzo to doceniam w tego typu tekstach.
Przechodząc do bohaterów: Silvan jest uroczy. Jakoś tak to pierwsze, co przyszło mi do głowy, chociaż chyba nie jest zbyt wyszukane i może wcale nie aż tak trafne, ale chyba nie mam lepszego słowa. Dobroduszny, o! No po prostu... poczciwy chłopak z niego. Że też zawsze takich musi spotykać jakaś krzywda, też coś!
W każdym razie, czytało mi się to wszystko przyjemnie, co prawda czułam taką cięższą atmosferę wiszącą w powietrzu, ale zdecydowanie nie spodziewałam się tego, co stało się w karczmie! I to zaraz po pocałunku z Zorą... (to naprawdę przypadek?, właściwie chyba wychodzi, że tak, ale moja pierwsza myśl była taka, że oho, biedny demon się wkurzył o swojego Sylwka i powybijał wszystkich ludzi :DD Wybacz, chyba poleciałam stereotypem, na szczęście pozytywnie się rozczarowałam.)
A właśnie ten demon... Podoba mi się, że jest negatywnie nastawiony do głównego bohatera - może właśnie dlatego, że jakoś tak myślałam że chroni go z własnej woli, a tu jednak nie - a ja osobiście bardzo lubię jak bohaterowie zaczynają od tego momentu.
Także, tak już kończąc, teraz będę cierpieć, że będę musiała czekać aż do maja :)))) (śmiech przez łzy)
Z jednej strony poprosiłabym Cię o ten kolejny fragment, o którym wspomniałaś, ale z drugiej strony ból pewnie byłby tylko większy. Przy okazji mam nadzieję, że nie zwątpiłaś w ten tekst przez brak odzewu - jego początek jest naprawdę świetny. Nie wiem, jak dalej, ale podejrzewam, że wcale się nie zawiodę.
Pozdrawiam serdecznie! :)
Bardzo Ci dziękuję za ten komentarz i mega się cieszę, że fragment zachęcił Cię do przeczytania reszty. Faktycznie, brak odzewu trochę mnie skonfundował, ale bardziej zrzuciłam to na umierający blog. Dawno już nic tu nie publikowałam, od ponad roku strona ledwo dycha, więc nic dziwnego, że nie zagląda tu zbyt wiele osób.
UsuńNie będę jednak ukrywać, że po Twoim komentarzu odetchnęłam, a jednocześnie jeszcze bardziej się zniecierpliwiłam, bo sama chciałabym mieć już Cień na swojej półce :D. I chociaż faktycznie to moje pierwsze fantasy od naprawdę dawna, pisało mi się je świetnie i bardzo możliwe, że jeszcze skrobnę coś w uniwersum Cienia. W tekście pojawia się postać, którą warto rozwinąć (jak przeczytasz, na pewno będziesz wiedzieć o kogo chodzi) i jeśli książka nie okaże się klapą, pewnie zabiorę się za prequel.
Jeszcze raz ślicznie dziękuję i pozostaje mi życzyć Ci wytrwałości w czekaniu.
Pozdrawiam <3