Wrzucam z lekkim opóźnieniem, gdyż wczoraj nie miałam po prostu czasu, wyprowadzki nigdy nie są dla mnie przyjemne. To opowiadanie jest więc w pewnym sensie moim pożegnaniem się z Krakowem, za którym zawsze już będę tęsknić. Zaczynam nowy rozdział życia, niech Oliwer domknie do końca poprzedni. :) Oprócz McDonalda Kraków przecież nie pojawił się w żadnym moim tekście, trzeba to nadrobić.
Betowała Ekucbbw.
Prolog
Mówią, że studia to najlepszy etap w życiu.
Nie jest się jeszcze dorosłym, ale dzieciństwo ma się już dawno
za sobą. Jest jak pogranicze między jednym a drugim, dające
przyzwolenie na robienie głupich rzeczy. Idealnie, prawda?
Powinienem więc skakać pod sam sufit, że wreszcie należę do tego
zaszczytnego, elitarnego, akademickiego grona... A jednak, jakoś
żadna duma, radość, czy chociażby ciekawość nie rozpierała
mnie od środka.
Czy ktokolwiek wie, jak to jest zaczynać
studia kulturoznawcze, kiedy cała rodzina ukończyła weterynarię i
miała wobec ciebie takie same oczekiwania? No, trochę chujowo, że
tak powiem. Nawet bardzo chujowo, ale co ja poradzę, że nie
urodziłem się jako genialne dziecko? Maturę ledwo co zdałem,
matematyki nienawidzę, o chemii i biologii nawet nie wspomnę.
Generalnie, chyba mnie gdzieś tam w szpitalu podmienili albo mama
nie powiedziała ojcu całej prawdy i te wszystkie anegdotki o
listonoszach mogą okazać się czymś poważniejszym niż jedynie
anegdotkami, ale czy to moja wina?
Wyniki matury przekreśliły wszystkie
założenia moich rodziców o porządnym wykształceniu ich syna i
jego późniejszym przejęciu gabinetu weterynaryjnego. Starsi
musieli serio się załamać, bo – ku ich rozpaczy – jestem
jedynakiem. Ale czy ja się przejąłem? Nie jakoś bardzo. Nie lubię
zwierząt, nie lubię smrodu lekarstw, brzydzę się krwi, fekaliów
i wszystkiego, co wiąże się z weterynarią. Zapalonym
kulturoznawcą też co prawda nie jestem, ale miałem do wyboru to
albo socjologię. Właściwie nie wiem, który kierunek gorszy,
jednak niezbyt mnie to w momencie wyboru obchodziło. W dzisiejszych
czasach ważne jest, żeby mieć jakieś studia, co nie? Obojętnie
jakie – jakieś. Co z tego, że później nie ma pracy. Wszyscy
falami zalewają uczelnie wyższe, bo tak już się przyjęło, że
papier musi być.
Koniec końców, starsi jakoś zaakceptowali
moją decyzję. Nie są złymi rodzicami. No i jestem ich ukochanym,
jedynym synkiem – to, że w końcu się pogodzą z nieudacznością
życiową pierworodnego, było do przewidzenia. Najdłużej naciskał
na mnie ojciec, chciał, żebym poprawiał maturę i jeszcze
spróbował dostać się na weterynarię. Mama jakoś szybko dała
spokój, chyba w porę zrozumiała, że nigdy nie zrobi ze mnie
przystojnego pana weterynarza, kopii ojca. Żaden ze mnie przyszły
weterynarz, ani tym bardziej przystojniak. Ponoć z dwóch
obrzydliwie ładnych osób bardzo często powstaje brzydkie dziecko,
podobnie jest z inteligencją. No cóż, jestem idealnym przykładem
potwierdzającym tę tezę. Intelektem nie grzeszę, urodą również.
Taki tam wysoki, ale mimo wszystko bardzo przeciętny, może nawet odrobinę brzydki
dwudziestolatek ze mnie. W dodatku gej – mamo, tato, przepraszam,
ale coś się wam kiepsko geny nałożyły.
Tamtego październikowego poranka, kiedy
wstawałem na pierwsze zajęcia moich genialnych, przyszłościowych
studiów, jeszcze nie wiedziałem, co takiego mnie spotka i jak
bardzo zmieni to moje pełne niewypałów życie. Niczego
szczególnego (oprócz innych nieudaczników na roku) się nie
spodziewałem.
Jak zwykle spóźniłem się na tramwaj. Jak
zwykle nie zdążyłem zjeść śniadania. Jak zwykle zapomniałem o
doładowaniu karty miejskiej, więc musiałem kupić bilet w
automacie. Jak zwykle tematem numer jeden na językach krakowian był
zbierający się na okres jesień-zima smog. Wszystko jak zwykle.
Moja szara, nudna rzeczywistość.
Czekając na tramwaj, zapadłem się w połach
jesiennej kurtki, przeklinając w duchu październik. Jak to możliwe,
że jeszcze niedawno chodziłem w krótkim rękawku? Nienawidzę
zimna, naprawdę. Mogłoby dla mnie nie istnieć.
Trzydziestostopniowe upały za to uwielbiam, nigdy więc nie narzekam
na zbyt wysokie temperatury. Powinienem żyć w jakimś Los Angeles,
stwierdziłem, obserwując tablicę informującą, ile jeszcze
zostało do przyjazdu tramwajów. Całe szczęście pięćdziesiątka
dwójka, którą miałem idealny dojazd na uczelnię, kursowała
bardzo często. Chociaż tyle dobrego w ten smutny, ponury i
całkowicie do dupy krakowski poranek.
Rozklekotany, biało-niebieski tramwaj
zatrzymał się tuż przed moim nosem. W środku pustki, co akurat
było trochę dziwne, w pięćdziesiątce dwójce zazwyczaj panuje
tłok nie do wytrzymania. Wsiadłem, ściskając w dłoni bilet,
który skasowałem zaraz po wejściu do pojazdu. Wewnątrz pachniało
żulem – szybko zlokalizowałem źródło fetoru i zaraz
przeszedłem na drugi koniec wagonu, gdzie ktoś, bardzo sprytnie,
zostawił otwarte okna. Chociaż pizgało jak diabli, wolałem dostać
zapalenia płuc, niż siedzieć i wdychać alkoholowe wyziewy
czyjegoś niedomytego ciała.
Tramwaj ruszył, jak zwykle bujając się na
boki i trzeszcząc przy tym niemiłosiernie, jakby zaraz miał się
rozsypać. Jakaś młoda dziewczyna obok wciskała nos w telefon,
pisząc coś na nim z bananem na twarzy, a starsza kobieta z
moherowym beretem (wcale nie szufladkuję ludzi, ale coś w tych
beretach musi być), warczała pod nosem o śmierdzących,
zapijaczonych nieudacznikach. Cóż, śmierdzący i zapijaczony nie
byłem, więc to chyba nie do mnie.
Pięćdziesiątka dwójka, jakby z trudem,
dotelepała się do kolejnego przystanku, na którym czekały trzy
osoby. Dwaj panowie przypominający mi na oko kanarów i jakiś
chłopak. Dobrze, że kupiłem ten bilet, pogratulowałem sobie w
myślach i spojrzałem na trzymany w ręku świstek papieru, który
już zdążyłem złożyć cztery razy. Rozprostowałem go szybko i
popatrzyłem krytycznie na coś, co już biletu nie przypominało.
Drzwi tramwaju otworzyły się. Przez środkowe
weszli panowie kontrolerzy (tylko czekać na „bileciki do
kontroli”), a chłopak gdzieś zniknął. Zresztą, nie obchodziło
mnie to, wyciągnąłem telefon i słuchawki, żeby jakoś umilić
sobie drogę.
Nie jestem jakiś super-mega edżi, czy jak to
się teraz mówi na tych wszystkich nietuzinkowych małolatów.
Jestem dość przeciętnym chłopakiem, lubiącym przeciętne rzeczy,
więc oglądam całkiem przeciętne hollywoodzkie produkcje i słucham
równie przeciętnej muzyki (a dokładniej tego, co akurat leci w
radiu). Nic szczególnego, nie mam się raczej czym pochwalić.
Kiedy więc utwór Chainsmokers popłynął ze
słuchawek, oparłem głowę o brudną szybę, tępym wzrokiem
wpatrując się w mijany za oknem budynek Tesco. Panowie kontrolerzy
(ha, zgadłem!) wyciągnęli swoje plakietki. Jeden pognał na sam
tył wagonu, drugi popędził ku maszyniście. Jak to dobrze, że nie
pożydziłem i kupiłem ten przeklęty bilet, pomyślałem, już
przygotowując się do pokazania świstka papieru. Grubszy oraz
wyraźnie starszy kontroler najpierw zapytał chłopaka stojącego na
samym tyle pojazdu, dopiero później podszedł do mnie, zerknął
przelotnie na bilet i zaraz pognał do dziewczyny, która wcześniej
nie odrywała się od telefonu.
Dzień jak co dzień. Wszystko na swoim
miejscu. Tramwaj telepie się tak samo jak wczoraj i każdego
poprzedniego dnia, kanarzy szukają łosia, dzięki któremu mogliby
trochę zarobić, żul wciąż śmierdzi, a babcia złorzeczy. Co
miałoby być inaczej?
Zamknąłem na moment oczy. Pierwsze zajęcia o
godzinie dziewiątej zdecydowanie powinny zostać zdelegalizowane.
Poczułem, że ktoś obok mnie siada. Zmarszczyłem brwi z
niezadowoleniem, no bo jak to tak, tyle kuźwa wolnych miejsc w tym
głupim tramwaju, a ktoś śmie usiąść obok mnie? Popatrzyłem na
chłopaka, który wsiadł przystanek temu, szukał czegoś w swojej
torbie, więc od razu pomyślałem, że może tak tylko przysiadł –
na moment, na chwilę, zaraz wstanie i da mi cholerny spokój. Znów
więc zamknąłem oczy. Czułem, jak powoli odpływam. Głowa osuwała
mi się po szybie; siedzenie do trzeciej w nocy to jednak nie był
dobry pomysł, w szczególności, że nie robiłem niczego
produktywnego. Ot, oglądałem jakieś debilne dramy na YouTube,
jakbym swojego życia nie miał i musiał czerpać rozrywkę z kłótni
jakichś pomniejszych youtuberów.
Nawet nie wiem kiedy, a słuchawka z mojego
ucha tak po prostu się wysunęła. Mama zawsze mi powtarzała, że
mam uszy jak liliput, klasyczne słuchawki były więc dla mnie
niepraktyczne.
I wtedy to usłyszałem. Jakby coś mnie
wąchało? Niczym węszący pies. Zmarszczyłem brwi, powoli
powracając do rzeczywistości. Początkowo wydawało mi się, że to
tylko głupi sen, no bo kto by mnie wąchał w tramwaju? Bez
przesady, takie rzeczy to tylko na Anonimowych Wyznaniach. Uchyliłem
powieki i wtedy dostrzegłem kątem oka, że ktoś zdecydowanie
narusza moją strefę osobistą i... mnie wącha.
Momentalnie odskoczyłem na bok, niemal
wciskając się w okno tramwaju.
– Co ty, kurwa? – popatrzyłem na chłopaka
zdezorientowany. Zza wielkich, okrągłych okularów popatrzyły na
mnie intensywnie zielone oczy, tak zielone, że aż nierealne. I
przez kilka chwil wszystko przestało mieć znaczenie. To, że ten
freak mnie wąchał, że wciąż byłem w tramwaju i to, że, kurwa
no, wąchał mnie! – Pojebany jesteś? – zapytałem, z trudem
wyplątując swoje spojrzenie z linii spojrzenia zielonych oczu.
Chłopak chyba się speszył. Był
mniej-więcej w moim wieku... Szok, że taki młody i taki świr już,
pomyślałem i nim zdążyłem cokolwiek jeszcze powiedzieć, chłopak
w brylach wstał, dopadł drzwi, bo właśnie tramwaj zatrzymał się
na przystanku, i zwiał.
Patrzyłem na znikającą za zakrętem uliczki
rudobrązową szopę kręconych włosów, nie bardzo wiedząc, co się
właśnie stało. Rozejrzałem się dookoła, ale ani kanarzy, którzy
teraz spokojnie sobie jechali, ani babcia, dziewczyna, ani tym
bardziej żul, nie mieli o niczym pojęcia.
A mnie, cholera jasna, jakiś fetyszysta
wąchał!
Młody fetyszysta!
I przystojny.
Z cholernie zielonymi oczami.
Co się, kuźwa, z tym światem dzieje?
Już to uwielbiam.
OdpowiedzUsuńBardzo mnie cieszy zmiana osoby na pierwszą. Przy komediowych tekstach to zawsze dobrze wróży, zresztą mamy już tego próbkę.
Ten Wiktor jest taki prawdziwy i naturalny, kiedy mówi o swoich studiach, dramatach youtuberów czy Anonimowych Wyznaniach, że nie da się go nie lubić - mimo iż kreuje sie na straszliwego przeciętniaka.
No i oczywiście końcówka, w której jakiś freak zaczyna go obwąchiwać w autobusie. Reakcja Wiktora jak najbardziej uzasadniona.
Cóz, nie mogę sie doczekać ich pierwszego spotkania i dowiedzieć się, o co też chodzi temu Oliwerowi.
Pozdrawiam!
https://o-sobliwosc.blogspot.com/
"Gej, który walczy w MMA? Przecież cioty nie potrafią się bić!"
Dawno nie pisałam niczego w pierwszej osobie, warto przypomnieć sobie jak to było :D. Fajna zmiana, nie powiem, bardziej zżywam się przez to z bohaterem. ;)
UsuńJeju... już żałuje, że jednak nie udostępnisz tego na beezarze. Kupiłabym na 100. Zapowiada się odjazdowo.
OdpowiedzUsuńRozumiem, zawsze lepiej mieć od razu całość. Niestety, skończyłam studia i nie dysponuję już taką ilością czasu jak kiedyś, a gdy zacznie mi się magisterka będzie jeszcze gorzej bo praca+studia zawsze ograniczają. Prawdopodobnie więc nie będę już nic wydawać (prócz zaplanowanego dodatku do Gówniarza).
UsuńSuper się zapowiada :) Jestem bardzo ciekawa tego Oliwiera, zresztą Wiktora również ;) Mam jednak nadzieję że nie zapomnisz o zwariowanym trójkącie z McDonalda :) Dziękuję i pozdrawiam
OdpowiedzUsuńBardzo życiowe przemyślenie na temat studiów. Mam nadzieję tylko, że Teo z ekipą nie stracą twojego zainteresowania.
OdpowiedzUsuńZainteresowania może nie, ale nie mam czasu na pisanie. :/
UsuńZapowiada się kolejna świetna historia. Dosyć lekka i przyjemna. Sytuacja z wąchaniem w autobusie trochę oderwana od rzeczywistości, bo kto normalny ludzi wącha i to aż tak ostentacyjnie, ale lubię kiedy podejmujesz różne tematy w swoich opowieściach. W końcu ludzie są różni, więc i fetyszyści się zdarzają. Nie dziwię się reakcji Wiktora - całkiem naturalna. I nie dziwię się również, że Oliwier uciekł kiedy został przyłapany na obwąchiwaniu swojego współpasażera. Widocznie Wiktor pachnie obłędnie, że aż jest niemożliwością przejść obok niego obojętnie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Aleksandra
Witaj Droga Autorko! Twojego bloga znam już od dłuższego czasu, ale dopiero teraz postanowiłam napisać coś "od serca" . Po pierwsze chciałam Ci podziękować za to, że zaczynam coraz bardziej lubieć Kraków. Byłą stolicę odwiedziłam już pare razy w życiu, jednak to miasto nie przypadło mi do gustu z wielu powodów. Zawsze zatłoczone, pełne smogu, brzydkie (z wyjątkiem Starówki) i przereklamowane. Jednak dzięki twoim opowiadaniom poczułam klimat tego miasta, atmosferę, chyba powoli zaczynam się przekonywać co do Krakowa. Może nawet wybiorę się tam na studia w przyszłym roku? Kto wie... A co do nowego opowiadania to muszę przyznać, że jestem zachwycona!!! Wiktor zyskał moją sympatię już po kilku pierwszych zdaniach tekstu, bardzo przypomina mi Leo Kinga z mojej ukochanej książki "Na południe od Broad". Oboje uważają się za ludzie przeciętnych, a nawet gorszych od innych, brzydkich, głupich, zdają sobie sprawę, że nie potrafią spełnić wymagań innych ludzi, ale pomimo tego wszystkiego potrafią zyskać sympatię (a nawet miłość) czytelnika. Oliwier z kolei jest ciekawą i intrugującą osobą z tym swoim fetyszem i intensywnie zielonymi oczyma. Możesz być pewna, że codziennie będę zaglądała na twojego bloga szukając nowych rodziałów Oliwera, jak i McDonalda. Chcę jeszcze dodać, że twój styl pisania jest genialny, lekki, nie mam mu nic do zarzucenia. Jednak jest coś, za co Cię wręcz ubóstwiam. Są to idealnie wykreowani bohaterowie(i rzeczywistość też oczywiście;)) Potrafisz stworzyć postać chłopca pochodzącego z patologicznej rodziny, grającego w koszykówkę i marzącego o odbiciu się od dna, oryginalnego muzyka zakochanego w znienawidzonym wokaliście z zespołu, chłopca z nadwagą, prześladowanego przez kolegę z klasy i darzącego uczuciem swojego najlepszego przyjaciela jak i wiele innych wspaniałych postaci. Wszystkie są inne , różnią się od siebie charakterami, sytuacją życiową, materialną, bagażem doświadczeń, jednak wszystkie są bardzo rzeczywiste, prawdziwe i realne. Wiem, że może Ci się to wydawać dosyć dziwne, ale na prawdę Cię za to podziwiam i szanuję, bo to tylko udowadnia twoją ogromną wiedzę o ludziach, życiu i zdolności pisarskie. To by było na tyle, mam nadzieję że nie zasnęłaś w połowie mojego komentarza ale po prostu musiałam się wypisać. Pozostało mi tylko jedno: życzyć Ci bardzo dużo weny i ciekawych pomysłów na opowiadania.
OdpowiedzUsuńCałuski
~Nessie
Droga Nessie, po takim komentarzu brak weny już mi chyba niestraszny :) gorzej z czasem, niestety. Dziękuję za tyle miłych słów, dla takich momentów warto pisać nawet wtedy, kiedy chęci i czas nie dopisują. Jeśli chodzi o Kraków - w Oliwerze zamierzam jeszcze bardziej go nakreślić, bo to naprawdę piękne miasto, a ja niestety już musiałam je opuścić. Jeśli masz możliwość wybrania się tam na studia, gorąco zachęcam. Trzy lata które spędziłam w Krakowie należą do jednych z najlepszych lat mojego życia i z pewnością szybko o nich nie zapomnę :). Kraków ma po prostu taką specyficzną magię, nawet ludzie wydawali mi się tam milsi.
UsuńJeszcze raz ślicznie dziękuję za komentarz. No i jak tu nie pisać dalej? ;)
Nie mogę powiedzieć, że ra opinia o studiach nie jest prawdziwa. Ciężko jest znaleźć pracę bez studiów, a po nich właściwie jest tak samo. Zależy jeszcze, jakie się kończy. Ale jak w małych miasteczkach wszystko jest po znajomości, to takie studia jak socjologia, psychologia, polonistyka nie dają żadnej gwarancji pracy.
OdpowiedzUsuńOpisy były przygnębiające i ppokazywały monotonie życia, ale niestety takie ono jest i te opowiadanie zaczyna mi się podobać. Właściwie lubię taki klimat opowiadań, zwłaszcza jak później monotonia zostaje przerwana.
Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że ten chłopak okaże się wilkołakiem, czy innym zwierzakiem, w którego się przemienia. Mam te wrażenie przez te wąchanie. Ale muszę przyznać, ze to naprawdę ciekawy i przy okazji szokujący pomysł.
Widzę lekkie pióro. Bardzo ciekawie napisane wciaga.
OdpowiedzUsuńJa dopiero zaczynam przygodę i bardzo bym się ucieszyła jak wygladają moje wypociny okiem fachowca. Każda konstruktywna krytyka mile widziana.
http://nieznaczna-opowiesc.blogspot.no