Sprawdzała Ekucbbw.
Labradory i amstaffy
–
Kantem mnie puszczasz, co? – Pchnął go mocno w pierś, aż Filip,
nieprzygotowany, uderzył plecami o mur budynku. Spojrzał na
czerwoną od złości twarz Pacuły, starając się zachować spokój,
chociaż musiał przyznać, że powoli zaczynał się denerwować.
–
Ogarnij się, dobra? Mam też swoje życie – prychnął, patrząc
mu butnie w oczy, nie dając się zastraszyć. Może i nie miałby z
Błażejem szans, ale, jak już zdążył zauważyć, najważniejsze
było podejście. Wystarczyło zarysować grube granice, a wtedy
zyskiwało się szacunek. On do tej pory te granice Pacule wyznaczył,
obawiał się jednak, że z czasem zaczynały blednąć. – I co?
Uderzysz mnie? – zapytał, kiedy w pewnym momencie Błażej
przyciągnął go do siebie.
–
Gdzie byłeś, co? – Potrząsnął nim jak szmacianą lalką, jakby
Filip nie ważył więcej niż kilka kilogramów. Tętno
Wilczyńskiego przyspieszyło; wyraźnie słyszał szum krwi w
uszach, kiedy patrzył w zwężone źrenice Błażeja. I nagle stało
się jasne, że agresja Pacuły nie wzięła się znikąd. Normalnie
tylko by na niego powrzeszczał i powściekał się za nieodebrane
telefony, ale teraz w grę wchodziło jeszcze upalenie. Pewnie
ukręcił sobie jointa, kiedy próbował dodzwonić się do Filipa,
mając nadzieję, że to go jakoś uspokoi. Przyniosło jednak
zupełnie odwrotny skutek. A Wilczyński wiedział jedno –
poirytowany i spalony Błażej nie wróżył niczego dobrego.
– Nie
było cię ani na Sławkowskiej, ani u Mai, więc, do kurwy, gdzie
byłeś, dziwko mała? – krzyknął, ani przez chwilę nie
przejmując się, że byli na ulicy. Pustej co prawda i mało
ruchliwej, ale niewiele trzeba, żeby ktoś ich usłyszał.
–
Uspokój się – powiedział jeszcze Filip, już z większym
opanowaniem niż wcześniej, bo widmo obitej twarzy stawało się
coraz bardziej realne. Błażej nad sobą nie panował; już teraz,
kiedy tak nim szarpał, to za ramiona, to za koszulkę, Wilczyński
wiedział, że nie obejdzie się bez siniaków. I wtedy Pacuła się
zamachnął. Filip nie zdążył wykonać żadnego ruchu, nie zdążył
nawet chociażby się skulić, kiedy zaciśnięta pięść wbiła mu
się w policzek. Przez moment wszystko ucichło, czuł tylko
paraliżujący ból twarzy i ćmiące pulsowanie gdzieś z tyłu
głowy. Uderzył potylicą o ścianę; na kilka chwil ogarnęła go
ciemność, by zaraz trochę się rozproszyć i zmienić w wirujące
mroczki.
– Ej!
– Usłyszał czyiś głos, ale nie był w stanie go rozpoznać.
Miał wrażenie, że nie potrafi odnaleźć swojego środka
ciężkości, zupełnie jakby znalazł się na tratwie bujanej przez
fale i próbował na niej ustać. Poczuł, że ktoś łapie go za
ramię i przytrzymuje w pionie. – Odwaliło ci? – odezwał się
ten sam mężczyzna, a Filip powoli zaczynał wracać do siebie.
Zobaczył przed sobą jeszcze zamazaną, zdenerwowaną twarz Grzesia.
–
Spierdalaj – odfuknął Błażej. – Nie mieszaj się, kurwa, w
nieswoje sprawy!
–
Jest okej – sapnął Filip, jeszcze na moment przymykając oczy,
jakby w nadziei, że dzięki temu odzyska ostrość widzenia.
– Na
pewno? – zaniepokoił się Grześ, a Filip chyba po raz pierwszy
widział, żeby kiedykolwiek wtrącił się w coś, co nie dotyczyło
bezpośrednio jego. Grzegorz zawsze trzymał się przecież na
uboczu, odwalał robotę i znikał.
– Na
pewno – odpowiedział, wymuszając uśmiech, by zaraz spojrzeć na
Pacułę. Zdenerwowanego, ciężko dyszącego i czerwonego na twarzy.
Zdecydowanie wyglądał na kogoś, komu lepiej było nie wchodzić w
drogę. – Zwijam, ogarnijcie to dzisiaj sami – dodał jeszcze i
gdy już miał się odwrócić i odejść, znów poczuł silny uścisk
na ramieniu.
–
Nigdzie nie idziesz – warknął Błażej, a Filip już nie
wytrzymał. To było dla niego za dużo, nikt, do cholery, nikt nie
będzie go tak traktować! Zamachnął się i spoliczkował Pacułę.
W tamtym momencie nie obchodziło go, że uderzył Błażeja jak baba
(i nawet jak baba zahaczył go paznokciami), chciał mu po prostu
oddać. Nie mógł pozwolić na bezkarne bicie siebie.
Niestety,
chyba zapomniał, że Pacuła nie był dzisiaj w najlepszym stanie.
Nie mógł też wiedzieć, że przez ostatnie dni dręczyło go kilka
ważnych spraw związanych z ich „interesem”, o których Błażej
jeszcze mu nie powiedział. Wszystko zbiło się w jeden, ciasny
supeł i Pacuła po prostu nie wytrzymał. Musiał gdzieś wyładować
swój gniew, a pod ręką był Filip, który również dołożył
kilka nitek do wcześniej wspomnianego supła.
Znów
został pchnięty na mur kamienicy, przy której stali. Filip
widział, jak Pacuła robi kolejny zamach, jednak cios nie nadszedł.
– Do
kurwy nędzy! – wrzasnął Grzesiu, odpychając Błażeja od
Filipa. – Zabijesz go! – krzyknął, wskazując palcem na Filipa.
– Sam
się prosił! – odkrzyknął Błażej.
–
Spierdalaj! – wydarł się Wilczyński, również nie wytrzymując.
Serce łomotało mu w piersi szalenie, a on, mimo że nie chciał się
do tego przyznać, po prostu się bał. Co było może trochę
irracjonalne, w końcu nie raz sam wpychał się w bójki albo do
nich doprowadzał. Miał jednak świadomość, że z Błażejem to
nie taka zwykła bójka, że Pacuła nie odpuści, nawet jak teraz
przestanie, to później i tak dokończy to, co zaczął. – Nie
dotykaj mnie już, pojebie! Jeszcze raz, a, kurwa... – nie
dokończył. Błażej nagle stęknął ciężko i złapał się za
nos u swojej nasady.
–
Ej...? – zaczął Grzesiu, widząc, że coś jest nie tak.
–
Odwal się – syknął tylko ciężko, gdy nagle drzwi od kamienicy
otworzyły się, a łuna żółtego światła z klatki oblała
chodnik.
– Co
tu się odpierdala? – zapytał Łysy, patrząc na nich swoimi
małymi ślepkami o niezbyt inteligentnym wyrazie.
– Nic
– sapnął Błażej, prostując się. Spojrzał jeszcze na Filipa,
jakby już trochę trzeźwiej. – Chodźmy, jest kilka ważnych
spraw do obgadania – rzucił, a Grześ westchnął tylko ciężko.
Wzruszył ramionami, po czym przepchnął się obok Łysego w
przejściu do kamienicy, znikając tym samym Filipowi z oczu. –
No...? – pogonił go Błażej, patrząc na Filipa z wyczekiwaniem.
Wilczyński
zawahał się. Nie chciał tam wchodzić, najchętniej wróciłby do
domu i zrobił coś z piekącym policzkiem. Wiedział jednak, że nie
powinien się wycofywać i okazywać słabości. Nigdy przecież tego
nie robił. Wyprostował się więc, prychnął jeszcze, po czym sam
wszedł do budynku, już nie oglądając się za Pacułą. W tamtym
momencie czuł do niego czystą niechęć, chociaż wiedział, że to
może się jeszcze zmienić. Cały ich związek to jeden wielki układ
wzlotów i upadków; raz go nienawidził, by po chwili z chęcią
wleźć mu pod kołdrę. Chyba po prostu kręciła go taka
niepewność.
***
– Ale
ci, kurwa, przypierdolił nieźle – zarechotał Łysy, kiedy już
znaleźli się w korytarzu jego obrzydliwej meliny. Filip zmarszczył
groźnie brwi, posyłając Łysemu tak wrogie spojrzenie, że w
jakiejś alternatywnej rzeczywistości chłopak już dawno wiłby się
na podłodze w konwulsjach. Niestety, ku niezadowoleniu
Wilczyńskiego, w tym świecie dalej mógł się cieszyć życiem i
kontynuować swoją wegetację z inteligencją godną pierwotniaka.
–
Spierdalaj – warknął tylko groźnie i przeszedł do salonu
(chociaż pomieszczenie niewiele miało wspólnego z salonem), czując
nieprzyjemne duszenie w piersi. Alergia na kurz jak zwykle dała o
sobie znać. Odkąd ostatni raz tu był, niewiele się w tej kwestii
zmieniło: wciąż panował obrzydliwy, jakby chemiczny zaduch, na
który składały się płyty sklejkowe, gumowe opony i cała reszta
dziwnych rzeczy, jakie Łysy tu przytargał. Kiedy tylko przekroczył
próg, od razu nadział się na jadowite spojrzenie Marko. Świstak
siedział przy stole, obracając w dłoniach puszkę swojego
nieodłącznego Harnasia (ciągle powtarzał, że to najlepsze piwo
pod słońcem, utwierdzając Filipa w przekonaniu, że oprócz
obrzydliwie dużego ego, miał również obrzydliwe poczucie smaku).
–
Siema – rzucił niechętnie Filip, a Sławek nieodrywający
spojrzenia od ekranu swojego telefonu, tylko kiwnął mu głową. Na
odpowiedź od Marko Wilku nie miał co liczyć, więc nawet się tym
nie przejął. Zajął tylko miejsce na okropnie skrzypiącej
wersalce, wciąż czując buzującą we krwi adrenalinę i
zdenerwowanie.
–
Dobra, zacznijmy szybko – usłyszał głos Błażeja, ale nawet nie
zerknął w jego stronę. Policzek wciąż nieprzyjemnie go szczypał,
a okolice żuchwy ni to pulsowały bólem, ni to mrowiły. Miał
tylko nadzieję, że Pacuła niczego mu tam nie naruszył i że
obejdzie się bez większych siniaków. – Mamy spory problem –
burknął mężczyzna.
–
Słyszałem już – wtrącił Marko, a Filip mimo że wciąż nie
patrzył na Błażeja, to już wiedział, że się skrzywił. Marko
vel Świstak uwielbiał wciskać się tam, gdzie go nie chciano i nie
zaprzepaściłby żadnej okazji do szefowania. – Zaczęli zajmować
nam okolice ulicy Długiej – powiedział, najwidoczniej zapominając
o swoim instynkcie samozachowawczym. Filip z chęcią popatrzyłby,
jak Błażej najpierw się bardzo malowniczo wścieka (zawsze wtedy
robił się cały czerwony), a później wbija swoją pięść gdzieś
w okolice twarzy Świstaka. Marko i tak nie mógłby już mieć
gorszej wymowy, więc może nawet taki cios by w czymś pomógł i
naprawił to, co matka natura zepsuła?
– Tak
dokładniej, to zaczęli kręcić się w śródmieściu – prychnął
Błażej, a Filip już wiedział, skąd wzięło się to całe jego
zdenerwowanie. A nieodebrane telefony ze strony Wilczyńskiego to
tylko kropla w morzu. Cały ich biznes stanął pod znakiem
zapytania. – Chociaż dobrze wiedzą, że to nie ich tereny.
Pierdolone suczysyny, już kilku od nas spuściło im wpierdol, ale
trzeba ich chyba bardziej nastraszyć, bo się suki rozpanoszyły.
Filip
zmarszczył brwi z zastanowieniem, a ból twarzy na moment zszedł na
drugi plan. Bójki pomiędzy klubami zawsze były przykrywką do
czegoś większego. Wszystko w życiu miało swoje drugie dno, a
ustawki kibolskie, o jakich krzyczały tefałeny i inne polsaty, to
tylko zasłona dymna. Wiedział to już od dawna, mimo że nie żył
w dużym mieście i stawka była trochę niższa niż w Warszawie czy
Krakowie. Wszędzie jednak chodziło o to samo – pieniądze. A
pieniądze szybko brało się z narkotyków. Łatwiej jest rozpoznać
„swojego” pod barwami klubu.
W ich
przypadku nie wyglądało to inaczej. Ich miasto również dzieliły
dwa różne kolory, z tym że ich strona zawsze była o wiele
liczniejsza. Właściwie to kiedyś nie mieli nawet konkurencji.
– Ej
– odezwał się Łysy swoim jakże inteligenckim tonem. – Nie
bądźmy pizdeczki, przecież Spychura, Marciniak i ten tam trzeci to
cioty są – prychnął, a Filip nie powstrzymał się od wywrócenia
oczami.
– No
jak widać nie – prychnął, czego zaraz jednak pożałował.
Zabolała go żuchwa.
Błażej
zwrócił na niego swoje upalone spojrzenie, ale nie odezwał się
ani słowem. Za to Łysy chyba miał dzisiaj swój dzień elokwencji,
bo ciągnął dalej:
–
Pamiętam ich z podwórka jeszcze. Jak młodszy byłem, to kuurwa,
kiedyś z kolegami Marciniakowi taki łomot spuściliśmy, że się
poryczał – zarechotał.
–
Może dlatego, że miał wtedy z dziesięć lat? – zapytał Sławek,
wychylając się po butelkę piwa, by zaraz zgrabnie odkapslować ją
brzegiem swojego telefonu. – Musimy ich postraszyć, bo robią, co
chcą – mruknął z zastanowieniem.
– No
przecież oczywiste, każdy już to pewnie Pacule mówił –
odpowiedział mu Świstak swoim wszystkowiedzącym tonem, za który
Filip najchętniej wyrywałby mu te dwa wystające zęby.
Na
moment nastała cisza, słychać było tylko dźwięk przełykanego
piwa przez Sławka i świstakowe dudnienie palcami w puszkę.
Wilczyński w międzyczasie również wychylił się po butelkę
alkoholu, jaki stał na podłodze tuż przy wersalce, by zaraz
przyłożyć sobie szkło do obitego policzka. Nikt tego jednak nie
skomentował, Błażej tylko popatrzył na Filipa z zastanowieniem.
–
Można im podpalić klub – rzucił w pewnym momencie Wilku,
wzruszając ramionami. Był pewny, że każdy już o tym myślał
(no, może prócz Łysego), tylko że nie wypowiedział tego na głos.
– Nie
będzie chryi? – zapytał dotąd milczący Grześ, stojąc cały
czas przy drzwiach i nie wchodząc głębiej do pomieszczenia.
Zupełnie jakby pozostawił sobie drogę na możliwą ucieczkę;
raczej nie lubił wtrącać się w ich interesy.
–
Będzie – odpowiedział Błażej z zastanowieniem.
–
Lepiej to zostawić na później – prychnął Marko, a Filip prawie
zgrzytnął zębami. – Teraz wymyślmy inny sposób, jak ich
zastraszyć, bo...
– Na
później? – warknął Filip, nie wytrzymując. Czuł, że po całym
zajściu z Pacułą, musiał gdzieś się wyładować. A Marko może
i trochę za bardzo się wymądrzał, ale nigdy poważnie by mu nie
zagroził. Nie w obecności Błażeja. – Na jakie później? Jak
nam, kurwa, zabiorą klientów? Trzepią kasę z tego swojego
zapchlonego klubu, zresztą, kiedyś to niezła speluna była, a
teraz chodzi tam pół miasta. – Przewrócił oczami. – Podpalimy
i po problemie.
Wyraźnie
widział, jak oko Marka zaczyna lekko skakać ze złości.
Nienawidził, kiedy ktoś podważał jego słowa. Filip aż
uśmiechnął się z wyższością, czekając na to, co nastąpi,
czyli na kłótnię. Niestety jednak, kłótnie ze Świstakiem zawsze
były dość ubogie, bo w pewnym momencie Filipowi po prostu się
nudziły. Wzruszał wtedy ramionami, robił minę w stylu „boże,
jaki ty głupi jesteś, Świstak”, po czym dawał znać, że nie ma
zamiaru zniżać się do poziomu podłogi. Właściwie to taki styl
Filip często obierał w swoich sporach. Najpierw szczekał jak
ratlerek, by później z całą swoją godnością odwrócić się i
każdym gestem swojego ciała pokazać drugiej stronie, że dalsza
rozmowa nie ma sensu, bo dzieli ich różnica poziomów. Często to
się oczywiście nie sprawdzało, może dlatego, że na cel obierał
sobie nieskorych do konwersacji napakowanych gości, ale... no od
czego miał Błażeja? Filip lubił od czasu do czasu poszczekać, by
później się za kimś schować i zostawić mu resztę roboty.
– A
jak się później zemszczą? Pomyślałeś, czy ten obity ryj ci na
to dzisiaj nie pozwala!? – odparował Marko, czego Filip oczywiście
nie mógł puścić płazem.
– W
przeciwieństwie do ciebie, pomyślałem – prychnął, nawet nie
podnosząc głosu. Uwielbiał pokazywać, że ma wszystko pod
kontrolą. – Co więcej, w twoim wypadku byłoby trudno, ale ja
nawet doszedłem do wniosku, że gdyby ich raz a porządnie
zastraszyć, to już by do nas nie skakali. Z klubu idzie im masa
kasy, warto więc w to uderzyć, a nie szukać ich ludzi po mieście
i spuszczać wpierdol. – Znów przewrócił oczami, mimo uszu
puszczając wzmiankę o swojej twarzy, która, nawiasem mówiąc,
zaczynała boleć coraz bardziej.
–
Gówno wiesz – odparował zaraz Marko, a Filip widział, jak
wszystko w nim zaczyna się gotować i wrzeć. – Z tym pójdą psy
i będziemy mieć przesrane! Normalnie każdy by cię zniszczył,
cwelu jeden. Ciesz się, że masz Pacułę, bo inaczej nie wyrobiłbyś
na ulicy! – zaczął, aż wstając z krzesła. Był pijany, więc i
trochę bardziej agresywny. Nim jednak Filip zdążył cokolwiek
odpowiedzieć, a Marko dokończyć swoją myśl, wkroczył Błażej.
O dziwo bardzo spokojny i metodyczny, zupełnie jakby przed chwilą
wcale nie robił sobie z Filipa worka bokserskiego.
–
Przeżyłby – powiedział, ani na moment nie patrząc na
Wilczyńskiego. – Jest w chuj cwany, mógłbyś się czasem od
niego pouczyć – prychnął, by po chwili westchnąć ciężko i
przetrzeć zmęczoną twarz dłonią.
Może i
wydawał się momentami naprawdę głupi (Filip czasem myślał, że
zamiast mózgu ma coś pokroju orzecha), to mimo wszystko potrafił
ogarniać ich interesy. Był w swoim żywiole, który, niestety,
odbijał się na nim bardzo negatywnie. Błażej żył w ciągłym
stresie, nic więc dziwnego, że od czasu do czasu lubił się
porządnie spić czy spalić, żeby jakoś uciec od problemów.
Wilczyński
zmarszczył brwi, nie wiedząc, jak odebrać zachowanie Pacuły. Ten
facet działał cholernie nielogicznie, jak zwierzę.
– Idę
do kibla – rzucił w pewnym momencie Filip, wstając i rzucając
nieotwartą butelkę piwa na kanapę. – Wiecie już, co bym zrobił
– dodał na odchodne, odprowadzany uważnym spojrzeniem chłopaków.
Szybko przeszedł przez korytarz, zupełnie jakby każda chwila
spędzona w tym pomieszczeniu przybliżała do śmierci. Chociaż,
szczerze mówiąc, tak się właśnie Wilczyńskiemu wydawało. Nawet
nie chciał myśleć, w jakim stanie urodzi się dziecko Łysego,
skoro jego dziewczyna tu pomieszkiwała. Ta mieszanka zapachowa, na
którą składały się oleje, gumy, benzyna, jakieś
rozpuszczalniki, dym papierosowy, no i oczywiście opary po skrętach,
musiała nieść za sobą negatywne skutki. Filip mógłby się
założyć, że coś z dzieciakiem będzie nie tak, tylko niestety
nikt nie był skory do takich zakładów, bo chyba los był już z
góry przesądzony.
Wszedł
do łazienki. Małej, obskórnej i śmierdzącej stęchlizną. Tylko
na chwilę jego spojrzenie zatrzymało się gdzieś w okolicach
wanny, wolał się jej nie przyglądać. Nie chciał zastanawiać
się, co takiego właśnie rozwijało się na jej brzegach i czy to
jeszcze był grzyb, czy już jakaś nowa forma życia. Podszedł za
to do umywalki, wcale nie prezentującej się lepiej niż reszta
pomieszczenia. Z krzywo zawieszonego lustra spoglądała na niego
para ciemnych, podkrążonych oczu, podkreślonych czerwienią
opuchniętego policzka.
–
Tragedia – szepnął do siebie, nie kryjąc skrzywienia. Żarówka
zwisająca z sufitu zatrzeszczała i kilka razy zamrugała, kiedy
sięgnął ostrożnie dłonią do obrzęku. Od razu stwierdził, że
gdyby zobaczył Świstaka w tym stanie, nie dałby mu żadnej taryfy
ulgowej. W pewnym sensie był więc mu trochę wdzięczny, że nie
rozwinął tematu, z drugiej jednak strony nawet nie chciał myśleć,
że mógłby czuć do Świstaka coś takiego jak wdzięczność.
Westchnął
ciężko, opierając się na umywalce. Spojrzał w bok, na zawieszone
nad wanną damskie stringi. Koronkowe, znoszone i miejscami
pozaciągane, wyjątkowo tandetne. Skrzywił się, próbując sobie
nie wizualizować tyłka Weroniki w tym czymś... Zresztą,
jakakolwiek wizualizacja jej czterech liter nie wydawała się
Filipowi zbyt kusząca.
Odkręcił
wodę, ale kiedy poleciała nieprzyjemnie brązowa, śmierdząca rdzą
ciecz, zrezygnował z obmycia sobie twarzy. Szybko doszedł do
wniosku, że czas wrócić do siebie, jeżeli chce jeszcze jakoś
wyglądać. A oczywiście chciał. Na samą myśl o pojawieniu się u
Mai z tym czymś na policzku odechciewało mu się wszystkiego.
Chociaż wiedział, że wcale tu nie chodziło o jego strach przed
niekomfortowymi pytaniami ze strony siostry. Sęk w tym, że Maja
mieszkała w apartamentowcu dla buców; był tam jeden taki wyjątkowo
upierdliwy buc, któremu Filip wolałby nie pokazywać się w obecnym
stanie. Dostarczyłby mu dowodów, że całe to jego pierdolenie o
amstaffach aż takim pierdoleniem nie było. Koniecznie powinien
uważać na te agresywne psy; szkoda tylko, że rodowodowe labradory
znajdowały się poza jego zasięgiem.
Parsknął
śmiechem, cały czas patrząc na swoje odbicie. Wyglądał zabawnie,
kiedy się uśmiechał, jakby trzymał ziemniaka w ustach.
Możliwie,
że dostał jakiegoś urazu mózgu, bo nikt normalny nie myślałby w
takiej chwili o rodowodach. Pokręcił głową i opadł na zamkniętą
klapę od toalety. Przez moment zastanawiał się, co zrobić i jak
zakomunikować chłopakom – głównie Błażejowi – że zwija się
przedwcześnie. Nie miał ochoty już dłużej myśleć o
konkurencjach, zajmowanych dzielnicach i podpaleniach. Właściwie to
nigdy się w takie rzeczy nie wtrącał, zawsze dawał dużo rad, ale
ich wykonanie zostawiał komuś innemu. Czasem czuł się w tym
świecie jak sparaliżowane dziecko próbujące udawać niezależnego
dorosłego.
Znów
się zaśmiał. Miał dzisiaj naprawdę zabawne porównania.
Z nudów
wyciągnął telefon – ot, by zabić czas. Jeszcze trochę tu
posiedzi, chociaż może warunki najprzyjemniejsze nie były. Wciąż
zastanawiało go to, jak Łysy i Weronika dawali radę żyć w
melinie. Już nawet nie chodziło o obskórność miejsca, a po
prostu o jego niezdatność do użycia pod każdym kątem.
Miał
kilka powiadomień na Facebooku, w tym dwie wiadomości od Macieja.
Aż zagryzł wargę, kiedy jego serce zabiło szybciej, co zrzucił
na swoją obitą głowę i jeszcze nie do końca opadniętą
adrenalinę.
„I
jak goryl? Oswojony?” – pytał Maciej, a Filip z niechęcią
zauważył, że drżą mu ręce. Cholera jasna, Błażej naprawdę
dobrze musiał mu przyłożyć – tak przynajmniej sobie w tamtej
chwili tłumaczył. Fakt, że to pierwsza jego rozmowa z Maciejem
przez konto społecznościowe i że poczuł się trochę dziwnie
(może nawet niepewnie?), nie miał tu oczywiście nic do rzeczy.
„Powiedzmy”
– odpisał, woląc nie wdawać się w szczegóły. Jakby Wyszyński
go zobaczył, to szybko połączyłby przesłanki i miałby
odpowiedź, a gdyby nie zobaczył... tym lepiej dla Filipa. Nie
musiałby oglądać zadowolonej miny Macieja, bijącej niemym „a
nie mówiłem” na wszystkie strony świata. Trochę już przecież
Wyszyńskiego znał, długo go obserwował, był niemal pewny, że
właśnie tak zareagowałby Maciej. To była jedyna słuszna
odpowiedź, na jaką Filip mógł liczyć, każda inna kłóciłaby
się z obraną przez mężczyznę postawą nieprzywiązywania się i
nieprzejmowania innymi.
Na samą
myśl o tym coś nieprzyjemne zakuło go w okolicach klatki
piersiowej. Wolał jednak nie poddawać tego głębszej analizie i
nie zastanawiać się, skąd się wzięło to irytujące uczucie. W
zamian przeczytał odpowiedź Macieja, przy którego nazwisku
pojawiła się nagle zielona kropeczka oznaczająca dostępność.
„Nie
podołałeś tresurze?” – brzmiała wiadomość zwrotna. Filip
zaśmiał się cicho pod nosem, znów sobie przypominając, jak
bardzo lubił rozmowy z Maciejem.
„Sam
mówiłeś, żebym zostawił amstaffy i się za yorki wziął.”
„Labradory”
– poprawił jego celowo zrobiony błąd. – „Myślę, że po
prostu lubisz amstaffy. Z nimi nigdy nic nie wiadomo” – dopisał
zaraz, a Filip na moment zamarł z telefonem w rękach. Brzmiało
może zabawnie, Maciej czasem śmiesznie ubierał w słowa to, co
naprawdę chciał powiedzieć. Ale, cholera, miał rację. I teraz
siedział pogryziony przez tego amstaffa.
„Labradory
to cipki” – wystukał szybko, nie mogąc się powstrzymać. Aż
zagryzł wargę, wpatrując się w trzy kropki, jakie pojawiły się
na ekranie, świadczące o tym, że Maciej odpisywał.
Minęła
minuta. Dwie. Wiadomości zwrotnej jak nie było, tak nie było, a w
łazience za to zaczynało mu coraz bardziej śmierdzieć. Kurwa
jego mać.
W
pewnym momencie rozległo się walenie do drzwi. Aż podskoczył na
klapie od sedesu i przez chwilę miał wrażenie, że ta zarywa się
pod jego ciężarem. Zaraz wyląduje tyłkiem w muszli. Co gorsza, to
chyba nie byłoby takie przyjemne lądowanie, biorąc pod uwagę stan
wanny i umywalki. Szybko więc poderwał się na równe nogi,
wciskając telefon do kieszeni.
–
Wilku, kurwa! – usłyszał jakże uroczy ton głosu Błażeja.
– Źle
się czuję, spadaj – odkrzyknął, uznając, że to byłaby dobra
karta przetargowa. Może Pacuła uspokoiłby się trochę, a on
mógłby wrócić do mieszkania bez większych dramatów.
Odpowiedziała mu kilkusekundowa cisza i gdy już myślał, że
Błażej odszedł od drzwi, usłyszał ciężkie westchnięcie, po
którym coś lekko walnęło w drewno.
–
Jest tak źle? – zapytał cicho Pacuła jakimś takim zduszonym,
przepełnionym winą głosem. Filip jednak nie dał się nabrać,
albo raczej – nie dał się rozczulić. Na dzisiaj miał już dość
swojego gorylo-amstaffa.
– No
szału nie ma – odparł i wreszcie przekręcił klucz w zamku, by
zaraz stanąć twarzą w twarz z Pacułą (albo raczej twarzą w
klatkę piersiową). – Kręci mi się w głowie, chce mi się
rzygać, wracam – oznajmił, czekając aż Błażej odsunie się od
drzwi, bo nie miał zamiaru się między nim przeciskać.
–
Odwiozę cię – zaoferował zaraz Pacuła, a Filip już wiedział,
że nadeszła faza żałowania za grzechy, jak lubił ją sobie
nazywać. Kilka razy już to z Błażejem przerabiał, facet
oczywiście nie przepraszał, ale całą postawą dawał
Wilczyńskiemu znać, że „nie chciał” i że „poniosło go”.
Filip, rzecz jasna, nienawidził tego, czuł się wtedy jak ofiara
przemocy domowej; żona, którą mąż najpierw pobił za przesoloną
zupę, a później na kolanach przepraszał.
–
Pójdę pieszo albo wezmę taksówkę – powiedział i spojrzał
jeszcze na niego groźnie. A przynajmniej taką miał nadzieję. –
Dzisiaj to już, kurwa, przesadziłeś – prychnął i sięgnął do
klamki od drzwi wyjściowych. Nim jednak zdążył je otworzyć,
poczuł ciężką dłoń na swoim ramieniu.
– Nie
odbierałeś i do teraz nie wiem, gdzie byłeś. – Usłyszał za
plecami głos próbującego się tłumaczyć Błażeja. Przewrócił
teatralnie oczami, korzystając z chwili, że Pacuła tego nie widzi,
po czym odwrócił się do niego przodem.
– Mam
chyba prawo do swojej prywatności, nie? – odparł szeptem, chociaż
wiedział, że chłopacy go nie usłyszą. Z salonu dobiegały ich
gromkie odgłosy jakiejś zagorzałej kłótni.
Błażej
mu jednak nie odpowiedział. Mięśnie jego twarzy stężały, ale
Pacuła ani nie potwierdził, ani też nie zaprzeczył. Po prostu
stał i patrzył, bijąc się z myślami. – Nie kontroluj mnie, bo
to mnie wkurwia – rzucił jeszcze Filip, zadzierając wysoko brodę,
by po chwili otworzyć drzwi i szybko wyjść z mieszkania.
Momentalnie odetchnął pełną piersią, a fakt, że uciekł od
duszącego powietrza meliny nie miał tu wielkiego znaczenia.
Wreszcie wyrwał się spod czujnego spojrzenia Błażeja.
Kiedy
szedł już ciemnym, pustym chodnikiem, prosto w stronę przystanku
autobusowego, wyciągnął telefon. Teraz, kiedy owiewał go chłodny,
nocny wiatr, czuł ogromną ulgę. Nawet twarz na moment przestała
dawać o sobie znać, chociaż coś mu podpowiadało, że jutrzejsze
stanięcie przed lustrem nie będzie najprzyjemniejszym przeżyciem.
„Widać,
że nigdy nie miałeś styczności z labradorami” – brzmiał
początek wiadomości od Macieja. – „Całe szczęście, że to w
każdej chwili można zmienić.”
Aż
przystanął. Przeczytał drugą część jeszcze raz, a
niekontrolowany uśmiech wpłynął mu na usta.
Może
zostawienie amstaffów na rzecz labradorów nie byłoby takie złe?
– Ja
pierdolę, labradory i amstaffy – prychnął z niedowierzaniem,
mając szczerą nadzieję, że jeżeli chodziło o przenośnie, to
już niżej z Maciejem nie upadnie.
Cudne, choć osobiście znam dobrze wychowane amstafy, ale tego chyba nie da się wychować:-)
OdpowiedzUsuńOczywiście :) znam też okropne labradory, wszystko zależy od właściciela. Użyłam tego w przenośni. ;)
Usuń:D Ta przenośnia mnie rozbraja, jest świetna, ma w sobie stereotyp ale to przecież normalne. Niech już ten Wilku rzuci się w ramiona labradorka, nie można się doczekać. :)
OdpowiedzUsuńZabawne porównania :DDD zwierzaki zawsze wywołują pozytywne skojarzenia :D
OdpowiedzUsuńTrochę mnie martwi co będzie z Filipem, że może się to nie najlepiej skończyć.
Czekam na kolejny rozdział jak zawsze :DDDDD
Pozdrawiam cieplutko,
Elda
Kocham ich rozmowy ♡
OdpowiedzUsuńŚwietnie też prowadzisz akcje i można poczuć, jakby się tam było.
Masz również cudny, lekki styl pisania i z przyjemnością się czyta każdy rozdział ^^
A mam pytanko: kiedy next i co będzie następne?
Rozdział super :) Czekam na więcej. Weny życzę ! :)
OdpowiedzUsuń