Dwa
tygodnie siedzenia w domu. Czy to nie brzmi pięknie? Dla Deana było to jak
balsam na ranę, czy inny miód na uszy. Bez idealnych Connellów, bez
denerwującego Keitha, tylko on i spokój. No i też Diabeł, który ze spokojem
miał niewiele wspólnego.
I
nawet jeżeli kostka rwała go silnym bólem, nic nie mogło zepsuć jego dobrego
nastroju. Mógł rozłożyć się na kanapie, co zresztą robił, zajadać się chipsami,
dokładnie tak jak teraz, i oglądać kolejny odcinek Big Bang Theory, którego
nawet nie lubił. No, ale na innych stacjach nic nie puszczali o tej godzinie,
więc był skazany na maraton z Sheldonem, a ten wychodził mu już wszystkimi
dziurkami w jego ciele. Ale nie narzekał. Lepszy Sheldon niż Keith.
Nagle
do pokoju wbiegł przemoczony od czubka czarnego nosa, aż po wściekle merdający,
puchaty ogon, Diabeł. Dean wiedział co za chwilę się wydarzy. Już się podnosił.
Już miał krzyczeć. To było jak odliczanie. Trzy.
–
Tato!
Dwa.
–
Wytrzyj go!
Zero.
Pies otrzepał się, zachlapując wszystko dookoła śmierdzącą deszczówką prosto z
jego gęstej sierści.
–
Kurwa! – przeklął Dean, kiedy i on się nie uchował.
–
Diabeł! Chodź tu no. – Powiedział ojciec, wchodząc do salonu z ręcznikiem. Teraz to sobie możesz, pomyślał Dean i
odetchnął ciężko.
Było
fajnie. Na początku. Dean szybko jednak zdał sobie sprawę, że takie siedzenie w
domu jest nużące. Nic nie robił, tylko siedział, oglądał telewizję i jadł.
Dobrze, że miał szybki metabolizm, bo pewnie po dwóch tak aktywnie spędzonych
tygodniach zajmowałby już całe swoje mieszkanie.
Ostatnio
zabrał się też za czytanie gazet. Zwykle tylko przeglądał, szukając co
ważniejszych artykułów, po czym je wyrzucał. Teraz jednak łapał się każdego
zajęcia. Zaczął nawet grać w gry komputerowe. Co za upokorzenie, myślał, ściągając Skyrima.
Spojrzał
na pierwszą stronę New York Timesa. Polityka, polityka i jeszcze raz polityka.
Nie ją się interesował. Nigdy jej nie lubił. Nie interesowało go, kto wygra
wybory. Obama czy Romney? Nie widział różnicy, zupełnie, jakby to go nie
dotyczyło. Przerzucił więc stronę. Pogoda. I to go w tym momencie nie
obchodziło, miał przecież siedzieć jeszcze ponad tydzień w domu. Kolejna
strona.
Firma Adolfa Connella i Thomasa
Larrisona na skraju bankructwa! – krzyczał nagłówek. Zmarszczył brwi,
zginając gazetę na pół, tak, żeby był w stanie przeczytać tylko interesujący go
artykuł. Czy to koniec jednej z
największych agencji reklamowych Nowego Jorku? Ostatnie notowania firmy nie
wróżą nic dobrego. Kolejna spółka u kresu rozpadu, czego jednak wciąż nie
potwierdzają właściciele. Jak sami mówią: „C&L Company przechodziło nie
jeden większy kryzys”.
Dean,
będąc w rezydencji Connellów, nigdy by nie przypuścił, że coś złego może dziać
się z firmą Adolfa. Jego wypłata nie zmalała. Ba! Nawet przyjął nowych
pracowników! A teraz, jak powiedział mu Rob, podobno chce kupić swoim dzieciom
kolejną, trzecią już, limuzynę, żeby mogły z łatwością poruszać się po mieście.
Coś
tu nie grało. Albo New York Times doszukuje się sensacji, albo Connell ma spore
oszczędności.
Cóż.
Odłożył gazetę. Nie jego sprawa przecież. Jest dobrze póki ma swoją wypłatę.
***
Zwariuje,
jak Boga kocha (a nawet nie wierzył), zwariuje! To mieszkanie było stanowczo za
małe. Kuśtykał z usztywnioną kostką od jednej ściany do drugiej, czytał
książki, grał w gry, oglądał durne komedie, horrory klasy b, wykonywał zalecane
mu przez lekarza ćwiczenia rehabilitacyjne i z każdym kolejnym dniem miał
wrażenie, że jeszcze trochę, a wyląduje w pomieszczeniu bez klamek.
To
już tydzień. Jeszcze drugi tydzień. Jutro wyjdzie do sklepu, postanowił,
odkładając przeczytaną książkę. Ale co jeśli nie wytrzyma do jutra?
Od
zwariowania jednak wybawiło go pukanie do drzwi. Niemal od razu poderwał się na
równe nogi, zapominając o kostce. Kurwa. Sapnął coś pod nosem, na co Diabeł
uniósł głowę, przyglądając mu się uważnie.
W
końcu doszedł, a raczej dokuśtykał do drzwi i otworzył je.
–
A ty…? – zmarszczył brwi na widok Matta.
–
Mogę wejść? – wszedł mu w słowo, pokazując siatkę z puszkami Heinekena, jaką
trzymał w dłoni.
Dean
szybko rozważył wszelkie za i przeciw dotyczące wpuszczenia Matta do swojego
mieszkania. Po ostatniej wizycie chyba nic mu nie zginęło.
–
Powiedzmy, że tak – odparł, odsuwając się od drzwi. Chłopak wszedł do
przedpokoju, bez słowa zsuwając z nóg czarne reeboki. Chińskie podróbki, jak
szybko zauważył Dean po odwróconym „e”. – Do salonu – powiedział, otwierając
przed Mattem drzwi do odpowiedniego pokoju. Dwudziestokilkulatek tylko kiwnął
głową i wszedł do pomieszczenia z przygnębionym wyrazem twarzy.
Trzeba
byłoby być ślepym, żeby nie zauważyć, że coś się stało. A Dean z pewnością nie
był ślepy. Widział dokładnie, ale nie pytał. Odebrał tylko od Matta należytą mu
puszkę piwa i otwierając ją, opadł na brzoskwiniową amerykankę.
–
Uwielbiam Heinekeny – powiedział pomiędzy jednym łykiem, a drugim.
–
Mhm. – Matt pokiwał głową, zalegając obok na kanapie. – Mówiłeś coś ostatnio,
że jedyne browce jakie tolerujesz to Heineken i Budweiser – mruknął, zamyślony.
Jego spojrzenie wwiercało się w czarny ekran telewizora.
–
Miło, że mnie słuchasz – odpowiedział Dean. I tak siedzieli w ciszy, aż do
kolejnej puszki piwa.
–
Jak noga? – zagadał Matt.
–
Jakoś.
I
tyle. Tę kolejkę też wypili w milczeniu.
–
To ostatnie – zauważył odkrywczo Matt, przerywając milczenie.
–
Mam w lodówce Budweisery.
Matt
nie miał ochoty na rozmowę, więc Dean nie naciskał. Jemu też nie chciałoby się
prowadzić konwersacji, dlatego i Budweisery wypili w kompletnej ciszy. Dopiero
po nich na twarzy Deana pojawił się rumieniec będący oznaką nietrzeźwości.
–
Ty nawet uszy masz czerwone! – zauważył Matt, śmiejąc się cicho, na co on tylko
przewrócił oczami. Chciał powiedzieć: „biali już tak mają”, ale przypomniał
sobie, że niektórzy murzyni każde takie nawiązanie odbierają jako rasistowski
atak. A nie wiedział, jak zareaguje Matt. Znów zapadło więc milczenie. Całe ich
spotkanie przebiegało pod znakiem milczenia.
–
Mam zielsko – powiedział nagle Matt, bębniąc palcami o boki biało–czerwonej
puszki. Dean pokiwał głową i to wystarczyło, żeby chłopak zrozumiał. Uśmiechnął
się kątem ust, jak to miał w zwyczaju, sięgając dłonią do kieszeni swoich
szerokich, trochę za dużych jak na gust Deana, spodni. Wyciągnął malutki
woreczek z ususzoną marihuaną. – Ale nie mam bibuły, może być lufka?
–
Może. – Dean nigdy nie należał do grzecznych nastolatków. Jako osiemnastolatek
spróbował chyba wszystkiego. A dzisiaj…? A dzisiaj co mu szkodzi? Skoro Matt
stawiał. Przygotował się dzieciak.
Matt
zgrabnie zaaplikował działkę do lufki, po czym podpalił i zaciągnął się powoli.
Przetrzymał dym w płucach dla lepszego efektu. Dean pamiętał, jak go instruowali
go kiedyś koledzy. Zaciąganie się jest
najważniejsze, brzęczały mu słowa Larrego w uszach, kiedy podpalał sobie
koniec lufki. Powoli. A później wstrzymaj
oddech. I wypuść.
–
O kurwa – tylko tyle był w stanie powiedzieć, kiedy zakręciło mu się w głowie.
–
Niezłe co? – odmruknął Matt, odbierając lufkę i znów podpalił.
–
Wypadało by... Diabła – nie potrafił
powiedzieć tego, co zamierzał. Wszystko przyjemnie wirowało dookoła. Czuł się
niesamowicie odprężony.
–
Mhm. Później – odparł Matt, wbijając wzrok w sufit.
–
To dlaczego dzisiaj przyszedłeś? – zapytał, biorąc mały łyk piwa. Jeszcze
trochę kontroli nad sobą miał, więc wiedział, że szybsze wypicie mogłoby się
źle dla niego skończyć.
Matt
westchnął i również sięgnął do swojego Budweisera. Wpatrzył się w puszkę,
bawiąc się jej zawleczką.
–
Nie miałem już sił dla mamy.
–
To dlaczego się nie wyprowadzisz? – Dean nigdy nie był dyskretny, ale teraz
jego nikłe umiejętności bycia subtelnym zmalały do zera. Nie potrafił inaczej,
jak powiedzieć tego co mu ślina na język przyniosła. Nie teraz, kiedy w głowie
miał totalną pustkę. Zapytał więc, wbijając w Matta swoje spojrzenie. Jego
źrenice były teraz nienaturalnie duże. Prawie nie dało się zauważyć jego
niebieskich tęczówek.
–
Kocham ją – odpowiedział. – Ale czasem ma bardzo silne ataki. – Wzruszył
ramionami. Na niego marihuana chyba nie podziałała tak mocno, jak na Deana. –
No i kurwa nie będę przecież siedział w domu, jak talerzami rzuca. – Zwilżył
nerwowo wargi. – Przejebane – skomentował swoją sytuację.
–
No, przejebane. – Dean pokiwał głową. – Co jej jest?
–
Schizofrenia.
–
A, no tak. Mówiłeś.
Zapadła
chwila milczenia. Matt wpatrywał się w jakiś punkt na ciemnych panelach, a Dean
po prostu siedział i… I właściwie nie wiedział co robił. Nie wiedział nawet, o
czym myśli.
–
A twoja żona?
–
Umarła na szpiczaka mnogiego – odpowiedział Dean. – To były najgorsze miesiące
mojego życia. Umierała na moich oczach.
Matt
pokiwał głową, jednak nie ze zrozumieniem. Pokiwał, bo wypadało, ale Dean nawet
tego nie zarejestrował. Teraz wpatrywał się w telewizor, który falował mu przed
oczami.
–
Kochałeś ją?
–
Kocham ją nadal. A ty? Gdzie ojciec? – przeniósł na niego spojrzenie,
zostawiając diaboliczny telewizor w spokoju.
–
Nigdy nie poznałem. Mama jest dla mnie wszystkim. – Dean znów pociągnął łyka z
puszki, tym razem jednak większego. – Kurwa – zaśmiał się nagle Matt. –
Tworzymy jakieś kółko pieprzonych nieudaczników.
–
Sam jesteś nieudacznik.
–
Wystarczy spojrzeć na twoje mieszkanie. – Rzucił puszkę na panele, sięgając po
kolejną.
***
Ja pierdolę
– taka była pierwsza myśl Deana kiedy otworzył oczy następnego dnia. Nie
pamiętał co się działo. Chyba Matt wyszedł jeszcze z Diabłem na spacer, a on
zasnął na kanapie. Albo na podłodze. Albo z głową w kiblu. Nie wiedział. Nie
pamiętał.
Rozejrzał
się dookoła. Znajdował się w łóżku. Czy to możliwe, że po wypiciu tylu puszek
piwa i zapaleniu zielska zostało mu jeszcze trochę rozumu i udał się do
sypialni? Nie, odpowiedział sobie w
myślach, powoli podnosząc się do siadu. Żołądek niemal podszedł mu do gardła,
ale wiedział, że nie może wykonać żadnych gwałtowniejszych ruchów, bo wszystko
co wczoraj zjadł, a zjadł naprawdę dużo, w końcu jedzenie było jego jedyną
rozrywką ostatnimi czasy, wyląduje na podłodze.
Matt
musiał go zanieść. W przeciwieństwie do niego, chłopak jakoś trzymał się na
nogach. Co za upokorzenie.
A
teraz, powoli, a zarazem jak najszybciej do łazienki. Doczłapał do
pomieszczenia i zdążył się wychylić nad wannę w momencie, kiedy jedzenie
opuściło jego żołądek. Przynajmniej trafił.
***
–
Klucze – powiedział, tak jakby Matt był upośledzony umysłowo i nie potrafił
rozpoznać przedmiotu, który mu właśnie wręczał. – Ale uprzedzam, jak tylko coś
zniknie…
–
No super. Wyniosę ci cały dom na dragi. – Chłopak przewrócił oczami, odbierając
klucze. Dean w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami, po czym nasunął na stopy
buty.
–
Nie dawaj mu nic do żarcia, chyba że smakołyki na spacerze. Ja go karmię psim
żarciem, nie ludzkim i niech tak pozostanie. Później mi jeszcze dom zasra.
Salonu i sypialni nie ruszaj, lepiej, żebyś tam nawet nie zaglądał. Kuchnia
jest do twojej dyspozycji – poinstruował, poprawiając jeszcze krawat.
–
Mówiłeś już. – Matt pokiwał głową.
–
Nie pozwalaj mu na zbyt wiele. – Wskazał na Diabła, który grzecznie siedział
obok szafki na buty, wpatrując się w nich wielkimi, brązowymi ślepiami.
Jeszcze, holender, aureoli mu brakuje! Ale Dean był niemal pewny, że pies
pokaże Mattowi kto tu rządzi.
–
Wiem.
–
Na smyczy powinien iść przy nodze.
–
Wiem.
–
I niech ma ciągle wodę w misce.
–
Zachowujesz się jak troskliwa mamuśka, Dean. To tylko pies. – Nie tylko, przemknęło mu przez myśli,
ale postanowił, że już bardziej nie będzie się upokarzać. Westchnął, machnął
ręką i wyszedł, zostawiając Matta na pastwę Diabła.
***
Nigdy
by nie pomyślał, że to powie, ale… dobrze jest wrócić do pracy po tak długim
siedzeniu w domu i nic nie robieniu. Wysiadł z samochodu, gestem ręki witając
się z Robem, polerującym w tym momencie maskę czarnej limuzyny. Mężczyzna
uśmiechnął się do niego spod swojego orlego nosa i krzyknął entuzjastycznie:
„hej, Dean! Miło cię w końcu widzieć”. Mnie
też miło, odpowiedział sobie w myślach, ruszając i jeszcze przy tym lekko
kulejąc w stronę polerowanego Lincolna.
–
Nowy nabytek – powiedział Rob, klepiąc karoserię.
–
Mhm. – Pokiwał głową, przypominając sobie o artykule, który kilka dni temu
przeczytał w gazecie. Nawet jeśli firma Connella bankrutuje, to on z pewnością
na skraju ubóstwa nie jest. Przesunął dłonią po błyszczącej masce. – Ładnie się
prezentuje.
–
A jak prowadzi! Mówię ci, bajka! Connell zatrudnił nowego szofera, ale na szczęście
dostał stary samochód. Jestem bardziej godny zaufania – pochwalił się. Dean
potaknął. Tak, Connell z pewnością nie jest bankrutem.
–
Idę – poinformował.
–
Idź, Keith za pół godziny powinien być w szkole, a pewnie jeszcze śpi. – I już
ode chciało mu się całej tej pracy. Keith… Westchnął, wspinając się na schody
prowadzące do wejścia. Już wolał siedzieć zamknięty w tych czterech ścianach,
niż bawić się z Keithem.
Nim
zdążył sięgnąć dłonią do mosiężnej klamki dwuskrzydłowych drzwi, ktoś z
wewnątrz go ubiegł. Przed Deanem pojawiło się trzech wysokich, ubranych w
garnitury mężczyzn. Zmierzyli go chłodnym spojrzeniem, wymijając. Ostatni
potrącił go ramieniem i wyburczał pod nosem ciche, ledwo zrozumiałe „sorry”.
Dean
obejrzał się za nimi, dopiero teraz zauważając, że na dziedzińcu stoi jeszcze
jakiś samochód. Czarne audi z przyciemnionymi szybami. Mężczyźni wsiedli do
niego i tak szybko jak się pojawili, tak też odjechali.
Pokręcił
głową, wchodząc do wielkiego holu. Nie zastanawiając się wiele, ruszył w stronę
schodów, a następnie prosto do pokoju Keitha. Tak jak się domyślał, dzieciak
spał w najlepsze. A teraz go, cholera,
obudź. Dean kilka razy już to robił, wiedział więc, że nie jest to
najłatwiejsze zadanie.
–
Nie, ja dzisiaj nie idę – ogłosił Keith, kiedy siedział już, w miarę dobudzony,
na łóżku w samych bokserkach.
–
Jeżeli boisz się tamtych facetów, co ci ostatnio niezły łomot spuścili, to nie
oddalaj się ode mnie, a będzie dobrze – powiedział, za co został spiorunowany
spojrzeniem niewyspanego dzieciaka. Pewnie wrócił o piątej rano, zalany jak
świnia i teraz ciężko mu było wstać. Dean nie potrafił powstrzymać się od
złośliwego uśmiechu.
Po
minie Keitha łatwo wywnioskował, że chciał coś mu odpowiedzieć, co
niekoniecznie mogłoby być w jego stylu. Jednak dzieciak powstrzymał się przed
tym, postanawiając ratować swoją, jakże ciężko wypracowaną, reputację
krnąbrnego małego gnojka.
–
A wiesz gdzie byłoby mi z tobą najlepiej?
Dean
westchnął, odwracając się i kierując swoje kroki do drzwi.
–
Myślałem, że masz chłopaka – mruknął, łapiąc za klamkę.
–
Mam, nie mam, co za różnica. A ty jesteś przystojny, więc… – Dean posłał mu
jeszcze pełne politowania spojrzenie i wyszedł z sypialni, zostawiając go
samego.
***
Keitha
dopadł kac morderca, który ujawnił się dopiero kilkanaście minut po
przebudzeniu, nie było więc mowy, aby panicz Connell pojawił się w szkole, tak
więc Dean miał dzień wolny. Brandon uczył się, a Juliett pojechała gdzieś z
Thomasem.
Miły powrót do pracy,
stwierdził Dean, jedząc szarlotkę Ann z lodami waniliowymi. A jeszcze milej
robiło mu się na samą myśl, że Keith zdycha w swoim pokoju, popijając ohydne
roztwory na kaca przygotowane przez Biancię. Lepszego dnia w robocie nie mógłby
sobie wymarzyć.
– A co ty taki zadowolony, złoteńko? –
zagadała Ann, kręcąc się w swoim królestwie, czyli w kuchni i co chwilę
poprawiając jakieś przedmioty. To wycierała i tak już czyste blaty, poprawiała
kwiatki w wazonie, otwierała i zamykała lodówkę, przekładając jedzenie z jednej
półki na drugą.
–
Coś się dzieje, Ann? – zignorował jej pytanie, zupełnie jakby go nie słyszał i
zostawiając ciasto w spokoju, odwrócił się na krześle w jej stronę,
przewieszając rękę przez oparcie.
–
Co? – spojrzała na niego, zamykając lodówkę, której drzwi po chwili przetarła
szmatką, jaką trzymała w swojej wysuszonej dłoni. – Co? – powtórzyła, marszcząc
swoje rzadkie, siwe brwi. – Ach, nie, nic. – Pokręciła głową. – To jest brudne
– powiedziała do siebie, trąc szklane drzwi piekarnika.
–
No przecież widzę, że coś jest nie tak.
–
Pani Connell wraca z Włoch – poinformowała Biancia, która przysłuchiwała się
rozmowie, oparta o drzwi wejściowe do kuchni. Dean spojrzał na nią, dalej nic
nie rozumiejąc. – A to prawdziwa harpia, mówię ci! – zaśmiała się. – Wszystko
musi być dopięte na ostatni guzik.
–
Biancia! Nierobie jeden, lepiej być poleciała do Charliego i zobaczyła jaka
jest sytuacja w rezydencji, a nie tylko bąki zbijasz! Jestem ciekawa za co ci
płacą, co? No za co? Oj, uważaj, smarkulo, jeszcze pani Connell cię wyleje! A
ja ci wtedy nie pomogę, oj nie pomogę! Wtedy to dopiero będzie płacz i
zgrzytanie zębów, bo ci na ubrania nie starcza! Gówniara przeklęta.
Biancia
ułożyła dłoń w kaczy dziób i poruszając kciukiem parodiowała Ann, mrucząc pod
nosem: „bla, bla, bla”.
–
A idźże, nierobie! – Ann pacnęła ją szmatką, wyganiając z kuchni, ale mimo
wszystko wyglądała na naprawdę zdenerwowaną, dlatego też Dean szybko dojadł
swoją szarlotkę i włożył talerz do zmywarki po czym ulotnił się z
pomieszczenia.
Mijały
godziny, a wszyscy w rezydencji uwijali się jak mrówki w ukropie. Wszystko
musiało lśnić i błyszczeć. Ramy obrazów, rzeźby, nawet ta przeklęta balustrada!
Tu wytrzeć, tam poprawić, to umyć, tu odkurzyć… Czy pani Connell naprawdę była
aż taka straszna?
Kiedy
ją w końcu zobaczył, jego pierwsza odpowiedź brzmiała „nie”. Bo jak ktoś tak
piękny, z tak cudownym uśmiechem może być straszny? W dodatku scena, jaka
rozegrała się w holu, kiedy wysoka blondynka z bez jakichkolwiek oznak
starości, przytulała do siebie swoją córkę i syna, całowała ich policzki,
zostawiając na nich smugi szminki, utwierdzała go w przekonaniu, że pani
Connell to tak naprawdę miła kobieta.
I
nawet wtedy, kiedy odezwała się do niego, uśmiechając szeroko i ukazując swoje
równe, perliste zęby, nie widział w niej harpii, o której wspominała Biancia.
–
To ty jesteś nowym ochroniarzem? – zapytała, podając mu dłoń, której wierzch
ucałował, kłaniając się lekko, gdyż tak wypadało.
–
Owszem.
–
Juliett wiele mi o tobie opowiadała – powiedziała z uśmiechem.
–
Miło mi – odparł, również się uśmiechając.
I
wtedy powiedziała coś dziwnego, coś, czego nigdy by się nie spodziewał usłyszeć
od tak wysoko postawionej kobiety: „Chodź, zjesz ze mną i moimi dziećmi obiad”.
Przecież był jedynie pracownikiem, nikim więcej.
–
Smakuje ci? – zapytała pani Connell w trakcie jedzenia, zupełnie jakby to ona
przygotowywała posiłek. Przełknął kurczaka gotowanego w pomarańczach i
uśmiechnął się miło, czując się co najmniej dziwnie.
Znajdowali
się w dużym pomieszczeniu, którego jedna ze ścian była szklana, tak aby jedząc
można było podziwiać piękny ogród. Tuż nad podłużnym stołem wisiały dwa
kryształowe żyrandole, a podłogę pokrywały błyszczące kafelki. Wszystko tu
błyszczało, ale Dean chyba zdążył przyzwyczaić się już do tego blasku.
–
Tak, oczywiście – powiedział, w myślach dodając: wszystko co robi Ann jest pyszne.
Jeszcze
raz rozejrzał się dookoła ukradkiem. Spojrzał na Brandona i Juliett, wesoło
rozmawiających z mamą. Brakowało tylko Keitha, przemknęło mu, kiedy przypomniał
sobie o propozycji Elizabeth, bo, jak się dowiedział, tak właśnie miała na imię
pani Connell. Miał zjeść obiad z nią i z jej dziećmi… a mimo to od czasu
przekroczenia progu rezydencji ani słowem nie wspomniała o Keithcie.
–
Dean, o ile oczywiście mogę zapytać, ile masz lat?
–
Trzydzieści pięć – padło, nim nawet zdążył otworzyć usta. Spojrzenia wszystkich
przy stole przeniosły się na Keitha stojącego w progu jadalni. Chłopak
sparodiował słodki uśmiech, który Dean znał już od podszewki i ruszył w
kierunku Elizabeth.
–
Cześć, mamusiu, jak dobrze cię wreszcie widzieć! – Nachylił się nad nią i
pocałował w policzek, który ta zaraz szybko wytarła.
–
Keith… – niemal wysyczała, mrużąc swoje wymalowane na niebiesko oczy. Nawet
rzęsy miała niebieskie, ale to akurat tylko podkreślało jej błękitne tęczówki.
–
Widzę, że cieszysz się, że mnie widzisz.
–
Keith, siadaj i nie błaznuj – odezwał się Brandon, piorunując brata
spojrzeniem.
–
Ja? – wskazał na siebie palcem, otwierając przy tym szeroko oczy w pastiszu
zdumienia. – Ja tylko witam się z kochaną mamusią, która pewnie bardzo się za
mną stęskniła.
–
Keith… – mruknęła nieśmiało Juliett.
–
Siadaj, dziecko i już się uspokój – westchnęła Elizabeth, posyłając Deanowi
przepraszający uśmiech, a obiekt całej sceny parsknął kpiąco.
–
Teraz dziecko, co? Nie no, spoko, mamo.
***
Przypominam o konkursie :) Do zakończenia zostały już tylko dwa tygodnie, a jak na razie mam dwie prace. Nie myślicie, że to dosyć mała stawka? :)
I
nawet jeżeli kostka rwała go silnym bólem, nic nie mogło zepsuć jego dobrego
nastroju. Mógł rozłożyć się na kanapie, co zresztą robił, zajadać się chipsami,
dokładnie tak jak teraz, i oglądać kolejny odcinek Big Bang Theory, którego
nawet nie lubił. No, ale na innych stacjach nic nie puszczali o tej godzinie,
więc był skazany na maraton z Sheldonem, a ten wychodził mu już wszystkimi
dziurkami w jego ciele. Ale nie narzekał. Lepszy Sheldon niż Keith.
Nagle
do pokoju wbiegł przemoczony od czubka czarnego nosa, aż po wściekle merdający,
puchaty ogon, Diabeł. Dean wiedział co za chwilę się wydarzy. Już się podnosił.
Już miał krzyczeć. To było jak odliczanie. Trzy.
–
Tato!
Dwa.
–
Wytrzyj go!
Zero.
Pies otrzepał się, zachlapując wszystko dookoła śmierdzącą deszczówką prosto z
jego gęstej sierści.
–
Kurwa! – przeklął Dean, kiedy i on się nie uchował.
–
Diabeł! Chodź tu no. – Powiedział ojciec, wchodząc do salonu z ręcznikiem. Teraz to sobie możesz, pomyślał Dean i
odetchnął ciężko.
Było
fajnie. Na początku. Dean szybko jednak zdał sobie sprawę, że takie siedzenie w
domu jest nużące. Nic nie robił, tylko siedział, oglądał telewizję i jadł.
Dobrze, że miał szybki metabolizm, bo pewnie po dwóch tak aktywnie spędzonych
tygodniach zajmowałby już całe swoje mieszkanie.
Ostatnio
zabrał się też za czytanie gazet. Zwykle tylko przeglądał, szukając co
ważniejszych artykułów, po czym je wyrzucał. Teraz jednak łapał się każdego
zajęcia. Zaczął nawet grać w gry komputerowe. Co za upokorzenie, myślał, ściągając Skyrima.
Spojrzał
na pierwszą stronę New York Timesa. Polityka, polityka i jeszcze raz polityka.
Nie ją się interesował. Nigdy jej nie lubił. Nie interesowało go, kto wygra
wybory. Obama czy Romney? Nie widział różnicy, zupełnie, jakby to go nie
dotyczyło. Przerzucił więc stronę. Pogoda. I to go w tym momencie nie
obchodziło, miał przecież siedzieć jeszcze ponad tydzień w domu. Kolejna
strona.
Firma Adolfa Connella i Thomasa
Larrisona na skraju bankructwa! – krzyczał nagłówek. Zmarszczył brwi,
zginając gazetę na pół, tak, żeby był w stanie przeczytać tylko interesujący go
artykuł. Czy to koniec jednej z
największych agencji reklamowych Nowego Jorku? Ostatnie notowania firmy nie
wróżą nic dobrego. Kolejna spółka u kresu rozpadu, czego jednak wciąż nie
potwierdzają właściciele. Jak sami mówią: „C&L Company przechodziło nie
jeden większy kryzys”.
Dean,
będąc w rezydencji Connellów, nigdy by nie przypuścił, że coś złego może dziać
się z firmą Adolfa. Jego wypłata nie zmalała. Ba! Nawet przyjął nowych
pracowników! A teraz, jak powiedział mu Rob, podobno chce kupić swoim dzieciom
kolejną, trzecią już, limuzynę, żeby mogły z łatwością poruszać się po mieście.
Coś
tu nie grało. Albo New York Times doszukuje się sensacji, albo Connell ma spore
oszczędności.
Cóż.
Odłożył gazetę. Nie jego sprawa przecież. Jest dobrze póki ma swoją wypłatę.
***
Zwariuje,
jak Boga kocha (a nawet nie wierzył), zwariuje! To mieszkanie było stanowczo za
małe. Kuśtykał z usztywnioną kostką od jednej ściany do drugiej, czytał
książki, grał w gry, oglądał durne komedie, horrory klasy b, wykonywał zalecane
mu przez lekarza ćwiczenia rehabilitacyjne i z każdym kolejnym dniem miał
wrażenie, że jeszcze trochę, a wyląduje w pomieszczeniu bez klamek.
To
już tydzień. Jeszcze drugi tydzień. Jutro wyjdzie do sklepu, postanowił,
odkładając przeczytaną książkę. Ale co jeśli nie wytrzyma do jutra?
Od
zwariowania jednak wybawiło go pukanie do drzwi. Niemal od razu poderwał się na
równe nogi, zapominając o kostce. Kurwa. Sapnął coś pod nosem, na co Diabeł
uniósł głowę, przyglądając mu się uważnie.
W
końcu doszedł, a raczej dokuśtykał do drzwi i otworzył je.
–
A ty…? – zmarszczył brwi na widok Matta.
–
Mogę wejść? – wszedł mu w słowo, pokazując siatkę z puszkami Heinekena, jaką
trzymał w dłoni.
Dean
szybko rozważył wszelkie za i przeciw dotyczące wpuszczenia Matta do swojego
mieszkania. Po ostatniej wizycie chyba nic mu nie zginęło.
–
Powiedzmy, że tak – odparł, odsuwając się od drzwi. Chłopak wszedł do
przedpokoju, bez słowa zsuwając z nóg czarne reeboki. Chińskie podróbki, jak
szybko zauważył Dean po odwróconym „e”. – Do salonu – powiedział, otwierając
przed Mattem drzwi do odpowiedniego pokoju. Dwudziestokilkulatek tylko kiwnął
głową i wszedł do pomieszczenia z przygnębionym wyrazem twarzy.
Trzeba
byłoby być ślepym, żeby nie zauważyć, że coś się stało. A Dean z pewnością nie
był ślepy. Widział dokładnie, ale nie pytał. Odebrał tylko od Matta należytą mu
puszkę piwa i otwierając ją, opadł na brzoskwiniową amerykankę.
–
Uwielbiam Heinekeny – powiedział pomiędzy jednym łykiem, a drugim.
–
Mhm. – Matt pokiwał głową, zalegając obok na kanapie. – Mówiłeś coś ostatnio,
że jedyne browce jakie tolerujesz to Heineken i Budweiser – mruknął, zamyślony.
Jego spojrzenie wwiercało się w czarny ekran telewizora.
–
Miło, że mnie słuchasz – odpowiedział Dean. I tak siedzieli w ciszy, aż do
kolejnej puszki piwa.
–
Jak noga? – zagadał Matt.
–
Jakoś.
I
tyle. Tę kolejkę też wypili w milczeniu.
–
To ostatnie – zauważył odkrywczo Matt, przerywając milczenie.
–
Mam w lodówce Budweisery.
Matt
nie miał ochoty na rozmowę, więc Dean nie naciskał. Jemu też nie chciałoby się
prowadzić konwersacji, dlatego i Budweisery wypili w kompletnej ciszy. Dopiero
po nich na twarzy Deana pojawił się rumieniec będący oznaką nietrzeźwości.
–
Ty nawet uszy masz czerwone! – zauważył Matt, śmiejąc się cicho, na co on tylko
przewrócił oczami. Chciał powiedzieć: „biali już tak mają”, ale przypomniał
sobie, że niektórzy murzyni każde takie nawiązanie odbierają jako rasistowski
atak. A nie wiedział, jak zareaguje Matt. Znów zapadło więc milczenie. Całe ich
spotkanie przebiegało pod znakiem milczenia.
–
Mam zielsko – powiedział nagle Matt, bębniąc palcami o boki biało–czerwonej
puszki. Dean pokiwał głową i to wystarczyło, żeby chłopak zrozumiał. Uśmiechnął
się kątem ust, jak to miał w zwyczaju, sięgając dłonią do kieszeni swoich
szerokich, trochę za dużych jak na gust Deana, spodni. Wyciągnął malutki
woreczek z ususzoną marihuaną. – Ale nie mam bibuły, może być lufka?
–
Może. – Dean nigdy nie należał do grzecznych nastolatków. Jako osiemnastolatek
spróbował chyba wszystkiego. A dzisiaj…? A dzisiaj co mu szkodzi? Skoro Matt
stawiał. Przygotował się dzieciak.
Matt
zgrabnie zaaplikował działkę do lufki, po czym podpalił i zaciągnął się powoli.
Przetrzymał dym w płucach dla lepszego efektu. Dean pamiętał, jak go instruowali
go kiedyś koledzy. Zaciąganie się jest
najważniejsze, brzęczały mu słowa Larrego w uszach, kiedy podpalał sobie
koniec lufki. Powoli. A później wstrzymaj
oddech. I wypuść.
–
O kurwa – tylko tyle był w stanie powiedzieć, kiedy zakręciło mu się w głowie.
–
Niezłe co? – odmruknął Matt, odbierając lufkę i znów podpalił.
–
Wypadało by... Diabła – nie potrafił
powiedzieć tego, co zamierzał. Wszystko przyjemnie wirowało dookoła. Czuł się
niesamowicie odprężony.
–
Mhm. Później – odparł Matt, wbijając wzrok w sufit.
–
To dlaczego dzisiaj przyszedłeś? – zapytał, biorąc mały łyk piwa. Jeszcze
trochę kontroli nad sobą miał, więc wiedział, że szybsze wypicie mogłoby się
źle dla niego skończyć.
Matt
westchnął i również sięgnął do swojego Budweisera. Wpatrzył się w puszkę,
bawiąc się jej zawleczką.
–
Nie miałem już sił dla mamy.
–
To dlaczego się nie wyprowadzisz? – Dean nigdy nie był dyskretny, ale teraz
jego nikłe umiejętności bycia subtelnym zmalały do zera. Nie potrafił inaczej,
jak powiedzieć tego co mu ślina na język przyniosła. Nie teraz, kiedy w głowie
miał totalną pustkę. Zapytał więc, wbijając w Matta swoje spojrzenie. Jego
źrenice były teraz nienaturalnie duże. Prawie nie dało się zauważyć jego
niebieskich tęczówek.
–
Kocham ją – odpowiedział. – Ale czasem ma bardzo silne ataki. – Wzruszył
ramionami. Na niego marihuana chyba nie podziałała tak mocno, jak na Deana. –
No i kurwa nie będę przecież siedział w domu, jak talerzami rzuca. – Zwilżył
nerwowo wargi. – Przejebane – skomentował swoją sytuację.
–
No, przejebane. – Dean pokiwał głową. – Co jej jest?
–
Schizofrenia.
–
A, no tak. Mówiłeś.
Zapadła
chwila milczenia. Matt wpatrywał się w jakiś punkt na ciemnych panelach, a Dean
po prostu siedział i… I właściwie nie wiedział co robił. Nie wiedział nawet, o
czym myśli.
–
A twoja żona?
–
Umarła na szpiczaka mnogiego – odpowiedział Dean. – To były najgorsze miesiące
mojego życia. Umierała na moich oczach.
Matt
pokiwał głową, jednak nie ze zrozumieniem. Pokiwał, bo wypadało, ale Dean nawet
tego nie zarejestrował. Teraz wpatrywał się w telewizor, który falował mu przed
oczami.
–
Kochałeś ją?
–
Kocham ją nadal. A ty? Gdzie ojciec? – przeniósł na niego spojrzenie,
zostawiając diaboliczny telewizor w spokoju.
–
Nigdy nie poznałem. Mama jest dla mnie wszystkim. – Dean znów pociągnął łyka z
puszki, tym razem jednak większego. – Kurwa – zaśmiał się nagle Matt. –
Tworzymy jakieś kółko pieprzonych nieudaczników.
–
Sam jesteś nieudacznik.
–
Wystarczy spojrzeć na twoje mieszkanie. – Rzucił puszkę na panele, sięgając po
kolejną.
***
Ja pierdolę
– taka była pierwsza myśl Deana kiedy otworzył oczy następnego dnia. Nie
pamiętał co się działo. Chyba Matt wyszedł jeszcze z Diabłem na spacer, a on
zasnął na kanapie. Albo na podłodze. Albo z głową w kiblu. Nie wiedział. Nie
pamiętał.
Rozejrzał
się dookoła. Znajdował się w łóżku. Czy to możliwe, że po wypiciu tylu puszek
piwa i zapaleniu zielska zostało mu jeszcze trochę rozumu i udał się do
sypialni? Nie, odpowiedział sobie w
myślach, powoli podnosząc się do siadu. Żołądek niemal podszedł mu do gardła,
ale wiedział, że nie może wykonać żadnych gwałtowniejszych ruchów, bo wszystko
co wczoraj zjadł, a zjadł naprawdę dużo, w końcu jedzenie było jego jedyną
rozrywką ostatnimi czasy, wyląduje na podłodze.
Matt
musiał go zanieść. W przeciwieństwie do niego, chłopak jakoś trzymał się na
nogach. Co za upokorzenie.
A
teraz, powoli, a zarazem jak najszybciej do łazienki. Doczłapał do
pomieszczenia i zdążył się wychylić nad wannę w momencie, kiedy jedzenie
opuściło jego żołądek. Przynajmniej trafił.
***
–
Klucze – powiedział, tak jakby Matt był upośledzony umysłowo i nie potrafił
rozpoznać przedmiotu, który mu właśnie wręczał. – Ale uprzedzam, jak tylko coś
zniknie…
–
No super. Wyniosę ci cały dom na dragi. – Chłopak przewrócił oczami, odbierając
klucze. Dean w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami, po czym nasunął na stopy
buty.
–
Nie dawaj mu nic do żarcia, chyba że smakołyki na spacerze. Ja go karmię psim
żarciem, nie ludzkim i niech tak pozostanie. Później mi jeszcze dom zasra.
Salonu i sypialni nie ruszaj, lepiej, żebyś tam nawet nie zaglądał. Kuchnia
jest do twojej dyspozycji – poinstruował, poprawiając jeszcze krawat.
–
Mówiłeś już. – Matt pokiwał głową.
–
Nie pozwalaj mu na zbyt wiele. – Wskazał na Diabła, który grzecznie siedział
obok szafki na buty, wpatrując się w nich wielkimi, brązowymi ślepiami.
Jeszcze, holender, aureoli mu brakuje! Ale Dean był niemal pewny, że pies
pokaże Mattowi kto tu rządzi.
–
Wiem.
–
Na smyczy powinien iść przy nodze.
–
Wiem.
–
I niech ma ciągle wodę w misce.
–
Zachowujesz się jak troskliwa mamuśka, Dean. To tylko pies. – Nie tylko, przemknęło mu przez myśli,
ale postanowił, że już bardziej nie będzie się upokarzać. Westchnął, machnął
ręką i wyszedł, zostawiając Matta na pastwę Diabła.
***
Nigdy
by nie pomyślał, że to powie, ale… dobrze jest wrócić do pracy po tak długim
siedzeniu w domu i nic nie robieniu. Wysiadł z samochodu, gestem ręki witając
się z Robem, polerującym w tym momencie maskę czarnej limuzyny. Mężczyzna
uśmiechnął się do niego spod swojego orlego nosa i krzyknął entuzjastycznie:
„hej, Dean! Miło cię w końcu widzieć”. Mnie
też miło, odpowiedział sobie w myślach, ruszając i jeszcze przy tym lekko
kulejąc w stronę polerowanego Lincolna.
–
Nowy nabytek – powiedział Rob, klepiąc karoserię.
–
Mhm. – Pokiwał głową, przypominając sobie o artykule, który kilka dni temu
przeczytał w gazecie. Nawet jeśli firma Connella bankrutuje, to on z pewnością
na skraju ubóstwa nie jest. Przesunął dłonią po błyszczącej masce. – Ładnie się
prezentuje.
–
A jak prowadzi! Mówię ci, bajka! Connell zatrudnił nowego szofera, ale na szczęście
dostał stary samochód. Jestem bardziej godny zaufania – pochwalił się. Dean
potaknął. Tak, Connell z pewnością nie jest bankrutem.
–
Idę – poinformował.
–
Idź, Keith za pół godziny powinien być w szkole, a pewnie jeszcze śpi. – I już
ode chciało mu się całej tej pracy. Keith… Westchnął, wspinając się na schody
prowadzące do wejścia. Już wolał siedzieć zamknięty w tych czterech ścianach,
niż bawić się z Keithem.
Nim
zdążył sięgnąć dłonią do mosiężnej klamki dwuskrzydłowych drzwi, ktoś z
wewnątrz go ubiegł. Przed Deanem pojawiło się trzech wysokich, ubranych w
garnitury mężczyzn. Zmierzyli go chłodnym spojrzeniem, wymijając. Ostatni
potrącił go ramieniem i wyburczał pod nosem ciche, ledwo zrozumiałe „sorry”.
Dean
obejrzał się za nimi, dopiero teraz zauważając, że na dziedzińcu stoi jeszcze
jakiś samochód. Czarne audi z przyciemnionymi szybami. Mężczyźni wsiedli do
niego i tak szybko jak się pojawili, tak też odjechali.
Pokręcił
głową, wchodząc do wielkiego holu. Nie zastanawiając się wiele, ruszył w stronę
schodów, a następnie prosto do pokoju Keitha. Tak jak się domyślał, dzieciak
spał w najlepsze. A teraz go, cholera,
obudź. Dean kilka razy już to robił, wiedział więc, że nie jest to
najłatwiejsze zadanie.
–
Nie, ja dzisiaj nie idę – ogłosił Keith, kiedy siedział już, w miarę dobudzony,
na łóżku w samych bokserkach.
–
Jeżeli boisz się tamtych facetów, co ci ostatnio niezły łomot spuścili, to nie
oddalaj się ode mnie, a będzie dobrze – powiedział, za co został spiorunowany
spojrzeniem niewyspanego dzieciaka. Pewnie wrócił o piątej rano, zalany jak
świnia i teraz ciężko mu było wstać. Dean nie potrafił powstrzymać się od
złośliwego uśmiechu.
Po
minie Keitha łatwo wywnioskował, że chciał coś mu odpowiedzieć, co
niekoniecznie mogłoby być w jego stylu. Jednak dzieciak powstrzymał się przed
tym, postanawiając ratować swoją, jakże ciężko wypracowaną, reputację
krnąbrnego małego gnojka.
–
A wiesz gdzie byłoby mi z tobą najlepiej?
Dean
westchnął, odwracając się i kierując swoje kroki do drzwi.
–
Myślałem, że masz chłopaka – mruknął, łapiąc za klamkę.
–
Mam, nie mam, co za różnica. A ty jesteś przystojny, więc… – Dean posłał mu
jeszcze pełne politowania spojrzenie i wyszedł z sypialni, zostawiając go
samego.
***
Keitha
dopadł kac morderca, który ujawnił się dopiero kilkanaście minut po
przebudzeniu, nie było więc mowy, aby panicz Connell pojawił się w szkole, tak
więc Dean miał dzień wolny. Brandon uczył się, a Juliett pojechała gdzieś z
Thomasem.
Miły powrót do pracy,
stwierdził Dean, jedząc szarlotkę Ann z lodami waniliowymi. A jeszcze milej
robiło mu się na samą myśl, że Keith zdycha w swoim pokoju, popijając ohydne
roztwory na kaca przygotowane przez Biancię. Lepszego dnia w robocie nie mógłby
sobie wymarzyć.
– A co ty taki zadowolony, złoteńko? –
zagadała Ann, kręcąc się w swoim królestwie, czyli w kuchni i co chwilę
poprawiając jakieś przedmioty. To wycierała i tak już czyste blaty, poprawiała
kwiatki w wazonie, otwierała i zamykała lodówkę, przekładając jedzenie z jednej
półki na drugą.
–
Coś się dzieje, Ann? – zignorował jej pytanie, zupełnie jakby go nie słyszał i
zostawiając ciasto w spokoju, odwrócił się na krześle w jej stronę,
przewieszając rękę przez oparcie.
–
Co? – spojrzała na niego, zamykając lodówkę, której drzwi po chwili przetarła
szmatką, jaką trzymała w swojej wysuszonej dłoni. – Co? – powtórzyła, marszcząc
swoje rzadkie, siwe brwi. – Ach, nie, nic. – Pokręciła głową. – To jest brudne
– powiedziała do siebie, trąc szklane drzwi piekarnika.
–
No przecież widzę, że coś jest nie tak.
–
Pani Connell wraca z Włoch – poinformowała Biancia, która przysłuchiwała się
rozmowie, oparta o drzwi wejściowe do kuchni. Dean spojrzał na nią, dalej nic
nie rozumiejąc. – A to prawdziwa harpia, mówię ci! – zaśmiała się. – Wszystko
musi być dopięte na ostatni guzik.
–
Biancia! Nierobie jeden, lepiej być poleciała do Charliego i zobaczyła jaka
jest sytuacja w rezydencji, a nie tylko bąki zbijasz! Jestem ciekawa za co ci
płacą, co? No za co? Oj, uważaj, smarkulo, jeszcze pani Connell cię wyleje! A
ja ci wtedy nie pomogę, oj nie pomogę! Wtedy to dopiero będzie płacz i
zgrzytanie zębów, bo ci na ubrania nie starcza! Gówniara przeklęta.
Biancia
ułożyła dłoń w kaczy dziób i poruszając kciukiem parodiowała Ann, mrucząc pod
nosem: „bla, bla, bla”.
–
A idźże, nierobie! – Ann pacnęła ją szmatką, wyganiając z kuchni, ale mimo
wszystko wyglądała na naprawdę zdenerwowaną, dlatego też Dean szybko dojadł
swoją szarlotkę i włożył talerz do zmywarki po czym ulotnił się z
pomieszczenia.
Mijały
godziny, a wszyscy w rezydencji uwijali się jak mrówki w ukropie. Wszystko
musiało lśnić i błyszczeć. Ramy obrazów, rzeźby, nawet ta przeklęta balustrada!
Tu wytrzeć, tam poprawić, to umyć, tu odkurzyć… Czy pani Connell naprawdę była
aż taka straszna?
Kiedy
ją w końcu zobaczył, jego pierwsza odpowiedź brzmiała „nie”. Bo jak ktoś tak
piękny, z tak cudownym uśmiechem może być straszny? W dodatku scena, jaka
rozegrała się w holu, kiedy wysoka blondynka z bez jakichkolwiek oznak
starości, przytulała do siebie swoją córkę i syna, całowała ich policzki,
zostawiając na nich smugi szminki, utwierdzała go w przekonaniu, że pani
Connell to tak naprawdę miła kobieta.
I
nawet wtedy, kiedy odezwała się do niego, uśmiechając szeroko i ukazując swoje
równe, perliste zęby, nie widział w niej harpii, o której wspominała Biancia.
–
To ty jesteś nowym ochroniarzem? – zapytała, podając mu dłoń, której wierzch
ucałował, kłaniając się lekko, gdyż tak wypadało.
–
Owszem.
–
Juliett wiele mi o tobie opowiadała – powiedziała z uśmiechem.
–
Miło mi – odparł, również się uśmiechając.
I
wtedy powiedziała coś dziwnego, coś, czego nigdy by się nie spodziewał usłyszeć
od tak wysoko postawionej kobiety: „Chodź, zjesz ze mną i moimi dziećmi obiad”.
Przecież był jedynie pracownikiem, nikim więcej.
–
Smakuje ci? – zapytała pani Connell w trakcie jedzenia, zupełnie jakby to ona
przygotowywała posiłek. Przełknął kurczaka gotowanego w pomarańczach i
uśmiechnął się miło, czując się co najmniej dziwnie.
Znajdowali
się w dużym pomieszczeniu, którego jedna ze ścian była szklana, tak aby jedząc
można było podziwiać piękny ogród. Tuż nad podłużnym stołem wisiały dwa
kryształowe żyrandole, a podłogę pokrywały błyszczące kafelki. Wszystko tu
błyszczało, ale Dean chyba zdążył przyzwyczaić się już do tego blasku.
–
Tak, oczywiście – powiedział, w myślach dodając: wszystko co robi Ann jest pyszne.
Jeszcze
raz rozejrzał się dookoła ukradkiem. Spojrzał na Brandona i Juliett, wesoło
rozmawiających z mamą. Brakowało tylko Keitha, przemknęło mu, kiedy przypomniał
sobie o propozycji Elizabeth, bo, jak się dowiedział, tak właśnie miała na imię
pani Connell. Miał zjeść obiad z nią i z jej dziećmi… a mimo to od czasu
przekroczenia progu rezydencji ani słowem nie wspomniała o Keithcie.
–
Dean, o ile oczywiście mogę zapytać, ile masz lat?
–
Trzydzieści pięć – padło, nim nawet zdążył otworzyć usta. Spojrzenia wszystkich
przy stole przeniosły się na Keitha stojącego w progu jadalni. Chłopak
sparodiował słodki uśmiech, który Dean znał już od podszewki i ruszył w
kierunku Elizabeth.
–
Cześć, mamusiu, jak dobrze cię wreszcie widzieć! – Nachylił się nad nią i
pocałował w policzek, który ta zaraz szybko wytarła.
–
Keith… – niemal wysyczała, mrużąc swoje wymalowane na niebiesko oczy. Nawet
rzęsy miała niebieskie, ale to akurat tylko podkreślało jej błękitne tęczówki.
–
Widzę, że cieszysz się, że mnie widzisz.
–
Keith, siadaj i nie błaznuj – odezwał się Brandon, piorunując brata
spojrzeniem.
–
Ja? – wskazał na siebie palcem, otwierając przy tym szeroko oczy w pastiszu
zdumienia. – Ja tylko witam się z kochaną mamusią, która pewnie bardzo się za
mną stęskniła.
–
Keith… – mruknęła nieśmiało Juliett.
–
Siadaj, dziecko i już się uspokój – westchnęła Elizabeth, posyłając Deanowi
przepraszający uśmiech, a obiekt całej sceny parsknął kpiąco.
–
Teraz dziecko, co? Nie no, spoko, mamo.
***
Przypominam o konkursie :) Do zakończenia zostały już tylko dwa tygodnie, a jak na razie mam dwie prace. Nie myślicie, że to dosyć mała stawka? :)
***
Przypominam o konkursie :) Do zakończenia zostały już tylko dwa tygodnie, a jak na razie mam dwie prace. Nie myślicie, że to dosyć mała stawka? :)
Skyrim! Dobrze tu widzieć kogoś, kto przynajmniej słyszał o tej grze. :D
OdpowiedzUsuńRozdział miło się czytało, miałam wrażenie, że trochę przyśpieszyłaś akcję.
No, to czekamy na kolejny rodział. :3
Przyspieszyłam, przyspieszyłam :) Nie będę Was przecież aż tak zanudzać opisami zwykłych czynności ;)
Usuńrozdział super *,* ale kurde ta matka jest tka sztuczna! od początku wiedziałam! Keith jest niezwykle opanowany... ale wiem co w środku czuje... nikt z rodziny go nie rozumie, mają go za czarną owcę, a chłopak swoimi wybrykami i złym zachowaniem chce zwrócić na siebie uwagę... :/ Choć po tym jak przeczytałam moment z jego matką, mam wrażenie, że nienawidzi jej, lub obu rodziców... a co do rodzeństwa nie mam pewności. Weny! i dużo czasu życzę ^^ znam ból nauki i zadań do szkoły.
OdpowiedzUsuńHA! Nadrobiłam zaległe rozdziały :D Ciężko się oderwać gdy zaczyna się czytać :D
OdpowiedzUsuńPrzyznaje że coraz więcej wydarzeń zaczyna mieć miejsce :) Oby tak dalej, świetnie się czyta, aż brakuje już kolejnego i następnego rozdziału :D:D
Powstrzymam się jeszcze od wyciąganych wniosków z opowiadania :)) Więc czekam cierpliwie na następny rozdział :D
Pozdrawiam serdecznie!
Wybacz Dream, że nie skomentuje rozdziału, ale mam pytanie odnośnie konkursu. Jestem obecnie za granicą, więc mam tylko angielską klawiature, a takiego oneshota z błedami ą i ę Ci nie dam (teraz to pisze z telefonu) I czy mogłabym wysłać Ci poprawnie napisany twór w sobote wieczorem? Bo dopiero wtedy wróce. Wybacz za takie banalne pytanie, ale chciałabym uprzedzić o swoim udziale.
OdpowiedzUsuńJasne, nie ma sprawy :)
UsuńAch mam jeszcze jedno pytanie, bo nie mogę tego znaleźć. Ile boski Adam ma lat? :c Przeleciałam dziś tyle rozdziałów i nie moge znaleźć.
OdpowiedzUsuńZ tego co pamiętam (a już mało pamiętam) nie określiłam jego wieku. Adaś w mojej głowie ma 27.
UsuńO dziękuje Ci bardzo!
OdpowiedzUsuńA co do powyższego opowiadania.. Lubie je tak samo jak Twoje poprzednie. I uwierz mi, Zostawić Rzeczywistość nie było złe. Czytałam je dziś po dlugiej przerwie po raz drugi i.. Pierwsze rozdziały faktycznie były niczym Moda na Sukces, ten przesadny dramatyzm. Potem było coraz lepiej. To opowiadanie da sie uratować, może kiedyś uda Ci się napisać zakończenie. :)
Witam,
OdpowiedzUsuńrozdział dobry, Dean na przymusowym urlopie ;] no tak przez dwa tygodnie można się dobrze zanudzić... To przywitanie Keitha z matką, ukazuje tak jakby matka go nie akceptowała, bo nie jest „idealny” w porównaniu do swojego rodzeństwa..., a dla mnie to wygląda tak jakby takim zachowaniem chciał zwrócić na siebie uwagę...
Weny, weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBardzo fajne i czekam na rozdział 9.pa.pa.
OdpowiedzUsuńPojawią się jeszcze dalsze rozdziały?:)
OdpowiedzUsuń