Betowała Akari
Poradnik zdrowego odchudzania
Odkąd pamiętam, zaliczałem się do
grupy ludzi „puszystych”. Już jako małe dziecko miałem wielkie policzki i
brzuszek, jednak wtedy uznawano to za słodkie, a przynajmniej tak mówiła moja
mama. Miałem tylko ją, nic dziwnego, że starała się w jakiś sposób zapełnić
pustkę po ojcu. Dlatego też dostęp do przekąsek posiadałem nieograniczony, tu
batonik, tam chipsy, a na obiad zapiekanka z majonezem. Rosłem w oczach, jednak
nie wzwyż, a wszerz.
W okresie dojrzewania przez taką
dietę zmagałem się z okropną cerą. Cała moja twarz wyglądała jak erupcja
wulkanu, jak to mówiłem, patrząc w lustro. Jeden wielki gejzer, śmiałem się,
gdy żartowałem z koleżanką na ten temat. Zawsze byłem typem pociesznego,
klasowego grubaska, który miał tyle dystansu do siebie, że żartował z wszystkiego.
Ze swojej tuszy, okropnej trądzikowej twarzy i ze wzrostu. Wyobraźcie sobie
chłopaka który ledwo mierzy metr sześćdziesiąt pięć i waży ponad sto
kilogramów. Tak, to byłem ja. Gruby, pryszczaty, zakompleksiony. Nigdy jednak
po drodze nie było mi, żeby to zmienić. Lubiłem dobrze zjeść, od sportów stroniłem
jak tylko mogłem. Wychowanie fizyczne?
Szatański wymysł! Piłka? O Boże, weźcie to ode mnie.
Dlatego też kombinowałem jak
tylko mogłem, żeby nie chodzić na te lekcje. Jednak dopiero teraz, kiedy mam
już te kilkadziesiąt kilogramów za sobą, wiem, że przyczyną nie było tylko to,
że nie lubiłem ruchu, że wolałem zalec na kanapie z paczką chipsów. Wstydziłem
się. Tak, proszę Państwa, Gabrych–grubas wstydził się przebierać w szatni i
pokazywać w krótkich spodenkach. Wstydził się też swojej nieporadności, bo ze
swoim brzuchem nie raz, nie dwa, ciężko mu było się schylić.
Wiecie jak to jest, kiedy
„oponka” przeszkadza w zawiązywaniu butów? To jak kalectwo na własne życzenie.
Są różne choroby, przez które się tyje, ale ja chory nie byłem, tylko głodny i
leniwy.
Dobrze pamiętam, że dzień, w
którym pomyślałem „jestem za gruby” nadszedł w moje dwudzieste urodziny.
Skończył się wiek nastoletni, poszedłem na studia, myślałem o pracy. A na
dodatek byłem gejem z nadwagą. Moje życie w tamtej chwili, w mroźny listopadowy
poranek, wydawało się beznadziejne. Nigdy nie miałem faceta, co więcej – nigdy
się nie zakochałem. A potrzeba wam wiedzieć, że byłem wielkim romantykiem. Tak,
wierzyłem w te bajeczki o książętach i… książętach (bo przecież homo ze mnie
był). Nikomu jednak o tym nie mówiłem, nawet Dance, mojej najlepszej
przyjaciółce, która swego czasu była nawet moją dziewczyną. Natura gejowska
okazała się jednak silniejsza i od tamtego momentu pozostaliśmy w bardzo
dobrych relacjach.
Danka za to była cholernie
szczupła. Zawsze się śmiałem, że przeciwieństwa się przyciągają. Kości jej
wystawały tu i ówdzie, miała bardzo duże problemy z przytyciem. Jadła tyle co
ja (bo więcej to by się chyba nie dało), a waga stała w miejscu.
Wracając jednak do beznadziejnego
poranka, kiedy to stanąłem przed lustrem, popatrzyłem na swoją potrądzikową
twarz, na wielki brzuch i zlewające się uda. Miałem ochotę zniknąć, ale to jest
ciężkie, kiedy waży się ponad sto kilo.
Gdy tak stałem i się nad sobą
użalałem, zadzwonił telefon. Danka.
– O dwudziestej, dobra? –
usłyszałem, gdy odebrałem. – Bądź gotowy o dwudziestej – powiedziała jeszcze i
się rozłączyła, zostawiając mnie sam na sam z moim wielkim problemem.
Nie miałem ochoty na żadną
urodzinową imprezę. Chciałem zaszyć się w swoim pokoju, z paczką chipsów w
łapie i dwulitrową Coca–colą w drugiej.
Dzięki Bogu, że tego nie
zrobiłem.
Obok mnie, dokładnie piętro pod,
mieszkał mój obiekt westchnień. Kuba. O cholera, co to za facet był. Wysoki, z
metr osiemdziesiąt pięć na pewno, szatyn z wyraźnie zarysowanym podbródkiem,
ciemnymi oczami i szopie czarnych włosów. Na dodatek bardzo wysportowany,
kulturysta. Wtedy jednak, kiedy kończyłem dwadzieścia lat, nie zamieniłem z nim
nawet słowa. Podziwiałem go sobie w ciszy, gdy wychodził rano pobiegać.
Zawsze podobali mi się muskularni
mężczyźni. Co za ironia losu.
Tego pamiętnego dnia, kiedy
wszedłem do mojego i Danki ulubionego klubu, bydgoskiego Travela (natura
nakazuje lubić kluby, w których sprzedają w miarę dobre piwo za dwa złote),
zobaczyłem go w tłumie ludzi. I nawet zapach dobiegający z kibli nie miał w
tamtej chwili znaczenia. Siedział przy wysłużonych stolikach i mówił coś do sporej
grupki znajomych. Uśmiechał się, kręcił głową, gestykulował. Był już pijany,
wiedziałem.
To śmieszne, ale do dzisiaj
pamiętam jego ubiór, a przecież minęło pięć lat. Obcisły, czarny T–shirt tylko
podkreślający jego muskularną sylwetkę i ciemne dżinsy. Prezentował się jak
model. Idealnie wystylizowana fryzura, krócej ścięte włosy po bokach, a na
czubku zostawione dłuższe, niedbale zaczesane do tyłu. Nie widać w nich było
jednak ani grama żelu, który zazwyczaj nadawał fryzurze nieświeżego wyglądu,
jakby ktoś włosy polał olejem. To przecież byłby modowy faux pas, a jak już
zdążyłem zauważyć, Kuba nie tylko miał genialne ciało, ale też był za pan brat
z modowymi nowinkami.
– Chodź, do góry – powiedziała Danka,
przerywając moją chwilę podziwiania faceta, który już nawet zdążył pojawić się
w kilku moich snach erotycznych. Żeby nie było – w nich zawsze wyglądałem jak
młody Adonis. Wysoki, wysportowany, niemniej przystojny od Kuby. Poczłapałem więc
z niechęcią za Danką, przeciskając się przez ludzi tańczących na parkiecie i
wspinając się po schodach oblepionych na wpół zaschniętym, rozlanym piwem i
odłamkami szkła po rozbitym kuflu. Mówiłem, że Travel był moim ulubionym
klubem? W rzeczy samej, jednak nie wspomniałem nic o tym, że w środku wyglądało
jak w melinie, a mimo to połowa społeczności studenckiej się tu zbierała. Nie
chodziło tu już tylko o ciekawe promocje, happy hour, gdzie piwo można było
kupić za dwa złote, całkiem przyzwoitego drinka za cztery, a kieliszek wódki za
złotówkę. Travel był już tradycją. Taka wizytówka życia nocnego w Bydgoszczy.
Żaden przyzwoity student nie pytał, gdzie dzisiaj na miasto, bo z góry wiadome
było, że Travel i tańczenie na nierównym parkiecie przy utworach puszczanych z Winampa. Że znowu opuści się klub w
stanie mocno nietrzeźwym, bo to pieprzone, rozwodnione, ale wciąż dobrze
smakujące piwo przypomina o sobie nie wiadomo kiedy. Pijesz, pijesz, pijesz i
jest dobrze, aż tu w końcu punkt krytyczny osiągnięty.
Mieliśmy stolik zarezerwowany u
góry, gdy tam doszliśmy, już kilka znajomych go oblegało, a na drewnianej
ławie, poobijanej i zapewne klejącej się od piwa, jakie przez dekady zostało
rozlane na jej blat, stały już kufle z alkoholem.
Pamiętam, że tamtego wieczoru
nawet nie miałem ochoty na coś tak kalorycznego jak piwo. Uśmiechałem się tylko
pod nosem, kręciłem głową, gdy ktoś proponował, że mi kupi i szedłem do baru… Po
co? Och, tego Travel od lat chyba już nie widział, bo nawet barman otworzył
szeroko oczy i powtórzył: „co takiego?”. Speszyłem się wtedy nieco, bo wzrok ludzi
znajdujących się nieopodal spoczął na mnie. Wydawało mi się, że wszyscy
czekają, aż znowu to powiem. „Wodę z cytryną i lodem” – powtórzyłem więc.
Wieczór był zupełnie inny od
tych, które zawsze spędzałem w Travel. Nie piłem, to po pierwsze, a zazwyczaj
wychodziłem stąd nieźle pijany, po drugie uświadomiłem sobie, że czas coś
zmienić. Wziąć się za siebie.
W pewnym momencie wyszedłem na
taras, do tak zwanej palarni. Aż się skrzywiłem, gdy otoczył mnie dym
papierosowy. Kilkadziesiąt ludzi stało tu, mimo że było cholernie zimno, w
krótkich rękawkach. Każdy koniecznie z fajką w ustach, bądź e–papierosem, co
samo w sobie było śmieszne. Niby palą to draństwo ze względu na zdrowie, bo
niby faktycznie zdrowsze od normalnych petów, a jednak wdychają ten śmierdzący
dym, który znajdował się dosłownie wszędzie.
Usiadłem na jednej z ławek i
odetchnąłem ciężko, po czym wyszukałem w kieszeni paczkę papierosów. Paliłem
wtedy całe tony tego świństwa, nawet się specjalnie nie stopowałem. W ogóle,
prowadziłem bardzo niezdrowy tryb życia i wcale nie przejmowałem się tym jak
bardzo szkodzi to zdrowiu. Zawsze mówiłem: „na coś trzeba umrzeć”, będąc w
przekonaniu, że jak już umrę, to za jakiś czas. Za dziesięć, piętnaście lat,
ale nie teraz, nie dzisiaj, nie jutro. Nie zdawałem sobie sprawy, że przez
otyłość, spore ilości alkoholu, papierosy, czasem narkotyki, jak się nawinęły,
naprawdę mogłem umrzeć niedługo, a nie za kilkanaście lat.
Kiedy spaliłem jednego papierosa,
sięgnąłem po drugiego. Czułem, że jakoś musiałem sobie zrekompensować to, że
nie piję na swoich urodzinach, że wszyscy moi znajomi mieli już dobrze w
głowie, a ja zachowywałem się tak, jakbym był jakimś abstynentem. W pewnym
momencie zauważyłem, że przy wejściu na taras, przez ludzi przepycha się nieco
zataczający Kuba. Serce podeszło mi do gardła, kiedy na mnie spojrzał, a kiedy
się do mnie uśmiechnął i jeszcze pomachał, miałem wrażenie, że zaliczę zawał.
Naprawdę nie pamiętam, co w tamtym momencie myślałem, ale wiem, że gdy ruszył w
moją stronę, prawie sikałem pod siebie z radości i zdenerwowania.
Nie zamieniliśmy nigdy ze sobą
zbyt wielu słów. Czasem jakieś tam „cześć” na klatce schodowej, jednak nic
więcej. A teraz on, pijany, bo pijany, to się nie liczyło, siadał przy mnie na
ławce i patrzył na mnie nieco zmąconym spojrzeniem.
– Masz fajkę? – zapytał. Nigdy
jeszcze tak nerwowo nie przeszukiwałem swoich spodni, żeby wyciągnąć paczkę
papierosów i mu je dać. – A ogień? – zapytał i wsunął sobie peta do ust.
Dlaczego nie zszedłem na zawał to ja nie wiem, jakieś cholerne szczęście mnie
tylko uratowało. Serce waliło mi tak, jakbym co najmniej biegł do sklepu po
wielką promocyjną paczkę chipsów. Wyciągnąłem drżącą dłoń i podpaliłem mu
papierosa, którego trzymał pomiędzy wargami. – Normalnie nie palę – powiedział
i zaśmiał się pijacko. Miał ładny, niski głos. Kiwnąłem głową. – Nie piję też –
dodał jeszcze. – Ale przyjaciółka ma urodziny, wiesz jak jest. – Wzruszył
ramionami.
Kiwnąłem głową, mimo że nie
wiedziałem. Ja piłem jak zawodowy alkoholik i paliłem jak smok. Zawsze
usprawiedliwiałem się słowami: „Jestem na studiach. Studentom wolno, a nawet
trzeba!”.
– Często tu przychodzisz? –
zapytałem, a on pokręcił głową. Momentalnie miałem ochotę palnąć głową o coś,
najlepiej o mur. Skoro nie pił, to po jakie licho miałby przychodzić do
Travela? Boże drogi, Gabrych, bezmyślny człowieku ty, ta inżynieria produkcji to
już ci dawno mózg zżarła, ofiaro losu jedna. Pomyślałbyś chociaż raz logicznie
– warczałem na siebie, jednocześnie gorączkowo zastanawiając się o co zagadać
Kubę. Niestety, ten w pewnym momencie wstał, zgasił papierosa w popielnicy jaka
znajdowała się na koszu na śmieci i uśmiechnął się jeszcze do mnie w taki
sposób, że cieszyłem się, że siedzę. Bo jak nic, kolana by mi zmiękły i
upadłbym na drewnianą podłogę tarasu, zapewne robiąc w niej wielką dziurę, bo
biedula już pewnie ledwo co wytrzymuje mój ciężar.
– No, to na razie. Fajnie się z
tobą gadało… Jak masz na imię? – zapytał w pewnym momencie, a mi zrobiło się
smutno. Ja jego imię zapamiętałem od razu, gdy tylko mi się przedstawił i
powiedział: „no hej, właśnie się wprowadziłem, Kuba jestem”.
– Gabrych – powiedziałem.
– Gabryś – mruknął pod nosem z
zastanowieniem i ostatecznie kiwnął głową. Odszedł, zataczając się pijacko, ale
za to jak seksownie.
***
Postanowienie
na zimę: SCHUDNĄĆ. Jak. Naj. Szybciej. – Tak właśnie zapisałem sobie w telefonie
i na kartce, którą powiesiłem nad łóżkiem. Stwierdziłem, że to będzie najlepsza
motywacja dla mnie. Musiałem schudnąć, jednak miałem wrażenie, że wcale nie
chcę robić tego dla siebie, a dla Kuby. Nawet jeśli próbowałem sobie wmawiać,
że wcale tak nie jest. Błąd. Och, jaki wielki błąd, szkoda, że wtedy jeszcze o
tym nie wiedziałem. Odchudza się dla siebie, nie dla innych, tak brzmi pierwsza
zasada odchudzania, więc jeżeli na sali są osoby pragnące być chudsze, proszę
sobie to wpoić raz na zawsze i nie popełniać moich błędów, jeśli łaska.
Zacznijmy jednak od początku, a
zarazem od błędu najważniejszego. Jeść trzeba. Obojętnie czy jesteś spasioną świnią,
jak to wmawiają ci te wszystkie kwejki, besty i całe inne gówno Internetu,
każdy niestety jeść musi. Jednak, gdy pierwszego dnia mojej „diety” natrafiłem
na obrazek bardzo otyłej kobiety z podpisem: „głodziłbym”, odechciało mi się
jeść w ogóle. Dobra. Przesadzam, nawet bardzo, bo o lodówce marzyłem przez całe
dnie. Cholera, nawet śniły mi się biegające chipsy po pokoju, które próbowałem
złapać i zeżreć! Ale nie, stwierdziłem. Jestem tak gruby, tak spasiony, że po
co mi żarcie? Przecież zrobiłem sobie spory zapas, a mój brzuch najchętniej by
to potwierdził, bo był już takich rozmiarów, że spokojnie mógłby zacząć osobne
życie.
Nie jadłem więc. Jeden dzień.
Drugi. Prawie trzeci. Piłem za to hektolitry wody, żeby jakoś uciszyć łaknienie
i oszukać organizm. Wtedy wydawało mi się to naprawdę genialnym pomysłem. Aż
pewnego dnia, podczas nudnego wykładu z mikroekonomii zsunąłem się z krzesła na
podłogę. Dzięki Bogu, że siedziałem w pierwszym rzędzie, bo z pewnością mój
brzuch zatrzymałby mnie pomiędzy siedzeniami. Zresztą, nawet na tyły się nie
pchałem, wątpię, żebym zmieścił się w wąskim przejściu między ławkami
przytwierdzonymi do podłogi.
Przyjechała karetka, wykłady z mikroekonomii
zostały odwołane, a ja musiałem zjeść obiad. A jak już ten pochłonąłem, niemal
rzuciłem się na lodówkę, bo przecież pan lekarz mówił, że jeść trzeba. No to
wpieprzałem jak głupi, co odbiło się na mojej wadze. Witajcie kolejne
kilogramy, przecież was nigdy mało, co?
– Twoja mama mówiła mi, że nic
nie jesz – powiedziała Danka, kiedy przyszła do mnie dzień po tym całym
zamieszaniu, jakie wywołało moje omdlenie na wykładzie. Na jej słowa miałem
ochotę się roześmiać. Och, serio? Nic nie jem? Właśnie wpierdoliłem pięć schabowych,
bo po tak rygorystycznej „diecie”, jaką jest niejedzenie absolutnie niczego,
człowiek wpada w tak zwany szał jedzenia. Żarłem dużo, bo nie potrafiłem sobie
już odmówić, chociaż wiedziałem, że siedzenie i wpieprzanie cały dzień nie jest
najlepszym sposobem, gdy chce się schudnąć. Już miałem jej coś odpowiedzieć,
gdy wpuściłem ją do pokoju, jednak zobaczyłem, że patrzy na kartkę nad łóżkiem.
No to pozamiatane, Gabryś. Danka już wszystko wie. – Boże, Gabrielu Remiński,
ale ty jesteś zdrowo popierdolony! – Naprawdę, aż serce szybciej bije, gdy
słyszy się takie słowa przesiąknięte miłością od swojej najlepszej
przyjaciółki, prawie siostry. – Jak chcesz schudnąć, to wyeliminuj z diety
tłuszcze, nie wiem, węglowodany, jedz mniej, ale nie, do cholery, nic! – Jej
kościsty palec wbił się w moją pierś. Wydawało mi się, że już w niej ugrzązł,
ale sprawnie go od niej odsunęła.
– Nie wiem co mam robić –
powiedziałem z żałością. Mniej żreć, powiedział jakiś drwiący głosik w mojej
głowie. Odkąd zapragnąłem schudnąć zrobiłem się jeszcze bardziej złośliwy dla
samego siebie. Jasne, zawsze śmiałem się z tego, jaki jestem gruby i ile
jadłem, ale nigdy nie było to aż tak brutalne, jak wtedy. Gnębiłem samego
siebie, wyzywałem od najgorszych, jednak mimo wszystko wcale mi to nie pomagało
w schudnięciu.
– Może dietetyk? – zaproponowała.
– Nie mam kasy – odparłem zaraz.
– Siłownia?
– Kasa.
– Bieganie?
– Nie chce mi się?
– Oj, ty głupi jesteś Gabrych.
Głupi i leniwy.
***
Postanowiłem, że będę regularnie
biegać. Ponoć to najszybciej modeluje sylwetkę i pomaga zrzucić zbędne
kilogramy. Tak przynajmniej było napisane na jakimś blogu, a że w takie rzeczy
byłem w stanie uwierzyć niemal od razu, już kilka godzin później byłem zwarty i
gotowy na bieg.
Wyszedłem po dwudziestej drugiej,
żeby oszczędzić przypadkowym gapiom widoku biegnącej kulki sadła. A przy okazji
też nie chciałem sobie robić wstydu, wiedziałem, jak to beznadziejnie musi
wyglądać, gdy ktoś moich gabarytów próbuje ćwiczyć.
Gdy wiązałem swoje stare trampki
na w–f, które ostatni raz na nogach miałem chyba w liceum (na studiach
załatwiłem sobie zwolnienie lekarskie), z salonu wychylił się rudy łeb mojej
mamy. Spojrzała na mnie jak na kosmitę i poprawiła okulary, które chyba z wrażenia
zsunęły się jej niżej na nosie.
– A ty co, Gabryś? – zapytała
wciąż niedowierzając w to, co widzi. Momentalnie zrobiłem się czerwony ze
złości, no bo co to, nie widać? Idę biegać!
– Wychodzę – mruknąłem.
– Ale… tak? – wskazała na mój
sportowy ubiór.
– Tak, tak, dokładnie, tak! –
odparłem sfrustrowany, dobrze wiedząc, że mama po prostu była zdziwiona i wcale
nie chciała, żeby zrobiło mi się przykro. Ale zrobiło. Bardzo. Bo zdałem sobie
sprawę, jak bardzo się zapuściłem.
Kiedy biegłem ciemną i pustą uliczką
blokową, cieszyłem się, że jestem sam. Że nikt nie widzi spoconego, czerwonego
na twarzy grubasa, który dyszy gorzej niż wieloryb wyrzucony na brzeg i próbuje
przebiec jeszcze te kilka metrów. Co chwile przystaje, łapie oddech i stara się
dalej, mimo że nie nadąża już z nabieraniem oddechów i ma wrażenie, że zaraz
nogi mu w tyłek wejdą.
To był pierwszy raz, kiedy
naprawdę przyłożyłem się do ćwiczeń, bo znalazłem sobie cel. Nie chciałem już
katować się głodówkami. Takie przemęczenie się wieczorami podczas biegania
wydawało mi się o wiele lepszym pomysłem. Problem tylko w tym, że nie
wiedziałem, że jeżeli chcę coś osiągnąć, same ćwiczenia nie wystarczą. W dzień
wpierdalać, wieczorem biegać? Nie, to nie mogło się udać.
W efekcie nie chudłem. Ale
przynajmniej też nie tyłem, zawsze jakiś plus, pocieszałem się przez pierwsze
dwa tygodnie.
Pewnego wieczora, gdy jak zwykle
poszedłem biegać, a trzeba nadmienić – szło mi z tym coraz lepiej. Biegłem
szybciej i już aż tak nie sapałem pod nosem, usłyszałem za sobą szybkie,
równomiernie stawiane kroki. Aż się obejrzałem i momentalnie zapragnąłem
wskoczyć w pobliskie krzaki z nadzieją, że nie zostałem zauważony.
Za mną biegł Kuba. Jak nietrudno
się domyślić, szybko mnie dogonił, spojrzał na mnie i… zwolnił. Zwolnił do mojego
marnego truchciku, podczas gdy wcześniej biegł naprawdę szybko.
– Fajnie, że coraz więcej osób
przekonuje się do biegania – zagadał, a ja w myślach zacząłem przeklinać
wszystkie świętości. Cholera, prezentowałem się jeszcze gorzej niż zwykle!
Pewnie niezły miał ubaw, jak tak mnie z tyłu obserwował.
– Ta – wysapałem.
– Długo już biegasz? – pytał
dalej, wciąż dostosowując się do mojego tempa.
– Dwa tygodnie. – Rozmowy podczas
biegu były naprawdę męczące, stwierdziłem, próbując nabrać powietrza.
– Pamiętaj, że ćwiczenia to nie
wszystko, musisz też zdrowo się odżywiać. – Spojrzałem na niego kątem oka i
poczułem się zły i… urażony. Jakby mi powiedział prosto w oczy: „schudnij
grubasie”. Nie zdawałem sobie sprawy, że byłem na tym punkcie przewrażliwiony i
nie zauważyłem, że Kuba po prostu chciał pomóc. Nie odpowiedziałem, bo nie
wiedziałem co takiego mógłbym powiedzieć. – Jeżeli chcesz, będę mógł ci pomóc.
Jestem trenerem osobistym – pochwalił się i, albo mi się tylko wydawało, wypiął
dumnie pierś. Obojętnie jak bardzo ten facet by mi się nie podobał, miałem
ochotę mu przywalić.
– Nie mam na to kasy –
odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Spoko, zrobię za free.
Przynajmniej później byłbyś moją żywą wizytówką. – Zabolało. – Przyjdź do mnie
jutro, co? Tak koło piętnastej – powiedział i odbiegł, jeszcze się żegnając.
Wywal się, wywal, warczałem w myślach, gdy odprowadzałem go spojrzeniem.
Zapieprzał jak jakaś młoda gazela i w tamtej chwili naprawdę pozazdrościłem mu
nie tylko ciała, ale też sprawności fizycznej.
***
Iść czy nie iść, oto było
pytanie. Zastanawiałem się całą noc i ranek czy skorzystać z jego pomocy.
Chciałem być jego wizytówką?
Chciałem, żeby traktował mnie jak jakieś swoje osiągnięcie? Przedstawiał
wszystkim i mówił: „Takim to ja jestem dobrym trenerem. O, no popatrzcie. Dacie
wiarę, że to kiedyś człowieka nie przypominało? No spójrzcie, spójrzcie. Weź
się Gabryś obróć, co by reszta zobaczyła, że już nie jesteś wielorybem. Moja
zasługa, proszę państwa.”
Nie, na pewno nie chciałem. Ale
chciałem schudnąć, możliwie jak najszybciej, a zdawałem sobie sprawę, że sam
nie dam rady. Nie wiedziałem co jeść, jak powinienem bilansować posiłki, ile
ćwiczyć, nawet, cholera, jak oddychać podczas biegu! Dlatego też o umówionej
godzinie stanąłem przed jego drzwiami i zapukałem. Nic. Zero odpowiedzi. Jaja
sobie ze mnie zrobił? – taka była moja pierwsza myśl. Zapukałem drugi raz, w
końcu jednak otworzył. Stanął w progu, uśmiechnął się kątem ust, jak zwykle
wyglądając fenomenalnie, nawet w potarganych włosach, wytartym, czarnym T–shircie
i, o cholera matko boska, w gaciach.
Tak, tak! W samych slipkach i to jeszcze dosyć obcisłych, że nawet mniej więcej
mogłem ocenić jak wygląda jego mały.
Pewnie zrobiłem się tak czerwony
jak pomidor i naprawdę z trudem odciągałem spojrzenie od jego krocza, by w
razie czego Kuba nic nie zauważył. Ale on chyba był zbyt zaspany, żeby coś
zauważyć. Na policzku odcisnął mu się ślad od pościeli, a on ledwo co ślepia
otwierał i patrzył na mnie.
– Hej – powiedział i ziewnął. –
Już piętnasta? – Kiwnąłem głową, a on odsunął się od drzwi i wpuścił mnie do
małego, ciemnego przedpokoju, którego ściany wyłożone były drewnianymi,
lakierowanymi panelami. – Nie ściągaj! – powiedział, gdy już zamierzyłem się,
żeby zrzucić buty. – Nie ma sensu i tak podłoga przypomina piaskownicę. –
Wzruszył ramionami, a ja nie mogłem się z nim nie zgodzić. Kiedy szedłem za nim
do pokoju, piasek aż skrzeczał mi pod podeszwami. Weszliśmy do dużego, jasnego,
ale cholernie zabałaganionego, pomieszczenia. Kuba podszedł do zamszowej kanapy
i zrzucił z niej na podłogę kupkę ubrań. – Siadaj. – Wskazał na miejsce, które
chwilę temu zrobił. – Coś do picia? – zapytał.
– Kawa – kiwnąłem głową.
– Nie, pierwszy błąd. – Wystawił
palec i zagroził mi przed nosem. Aż się odsunąłem, kiedy nim zamachał. – Woda.
Kawa, herbata, soki… Na czas odchudzania wszystko odstawiasz, jasne? Wieczorem
możesz sobie wypić tylko szklankę zielonej herbaty, na pobudzenie metabolizmu –
powiedział i walnął się na fotel zawalony ubraniami. Zupełnie się tym szczegółem
nie przejął i umościł sobie miejsce.
– Woda? – Aż się skrzywiłem,
również siadając. – Że mam być jak pies jakiś?
– No pain, no gain, kotek –
powiedział i wzruszył ramionami, a ja spojrzałem na niego zdziwiony. „Kotek”? –
Ulubiona potrawa?
– Nie mam takiej – powiedziałem
od razu. – Wszystko lubię.
– Ogólnie, zacznijmy od tego, że
nie ma diety cud. Te tysiąca kalorii, kopenhadzka, jajeczna, jabłeczna, czy
wszystkie inne gówna, nie są dobre dla organizmu. Wyniszczają go. –
Przestawiłem się w tryb słuchania. Kuba miał taki wygląd, że aż chciało mu się
wierzyć. W końcu jakoś to swoje ciało wyrzeźbił. – Jesz pięć posiłków dziennie,
co trzy – cztery godziny – powiedział i wychylił się do szklanego stołu, który
(co za niespodzianka!) również był zawalony wszystkim co możliwe. Wygrzebał
spod sterty ubrań jakiś notes i długopis. – Przed snem nie jesz co najmniej
trzy godziny. Ważne jest, abyś spożywał to o stałych porach i w mniejszych
ilościach. Dzisiaj, kotek – jaki do cholery kotek? – przyjdę do ciebie na obiad
i pokażesz mi jaką porcję normalnie jesz, a ja ci pokażę, jaką powinieneś jeść.
Nie ma opcji, pomyślałem, patrząc
jak coś skrzętnie notuje. Kuba był gejem. Na pewno, do cholery, myślałem dalej,
rozglądając się po mieszkaniu. Te kotki, jego, momentami bardzo damskie, ruchy
i brak zdjęć z dziewczyną, mnie do tego przekonywały.
– Jasne – powiedziałem ugodowo i
kiwnąłem głową. To się przerazisz, kotek
– stwierdziłem i odebrałem od niego notatkę z wypisanymi godzinami, w których
mam jeść posiłki.
– Chcę znać twoją wagę, trzeba
będzie też cię zmierzyć – mówił, a ja tylko kiwałem głową, nie słuchając już
go. Zastanawiałem się tylko nad tym, czy Kuba może być gejem. Aż mi serducho
szybciej zabiło, jak pomyślałem, że mógłbym mieć jakieś szanse u niego.
Oczywiście jakbym już schudł. – Ustalimy też porę, w której będziesz ze mną
ćwiczył. Mam tu w mieszkaniu takie pomieszczenie, w którym znajduje się trochę
sprzętu. Ale postawimy na bieganie, moim zdaniem bieganie jest tu receptą na
sukces. – Machnął ręką w bardzo przegiętym geście. Nigdy go aż tak bacznie nie
obserwowałem, nic więc dziwnego, że tego nie zauważałem. Nie no, jeżeli Kuba
jest hetero to ja jestem, kuźwa, Święty Mikołaj!
***
Od czasu do czasu oglądałem sobie
ciekawy program na kanale TLC prowadzony przez Jessiego Pavelka. W „Pokonać
otyłość” wszystko wyglądało dużo prościej niż naprawdę było. Ot, poćwiczyli,
pojedli odpowiednie rzeczy i już po dwunastu miesiącach ich waga znacznie
spadła. To nie może być takie trudne, myślałem, gdy szedłem na pierwszy trening
z Kubą.
Zawiodłem się. Było. Było
cholernie trudne. Tydzień z ćwiczeniami i ułożonym harmonogramem posiłków?
Super, dałem radę. Drugi tydzień? Motywacja nie spada, tak jak moja waga.
Trzeci? Już trudniej. Czwarty? Tylko jedna kostka czekolady, tylko dwa chipsy,
jedna szklanka coli. Nigdy, naprawdę nigdy nie widziałem Kuby wkurzonego, nawet
wtedy, kiedy jęczałem jak zarzynana świnia, że chcę skończyć trening, bo
wszystko mnie już boli. Jednak gdy stanąłem na wadze, a ta wskazała pięć kilo
więcej, naprawdę się wkurzył. Zaczął mnie wypytywać, co jadłem i piłem, czy
trzymam się wyznaczonych godzin, czy gotuję tak jak mi kazał, a nie na oleju i
z masą soli. Spróbowałem kłamać, a że kłamca ze mnie żaden, wszystko się
wydało.
– Zastanów się, czy naprawdę
chcesz schudnąć – powiedział, jakby zawiedziony. – Na dzisiaj koniec.
***
Znów zacząłem ćwiczyć i dbać o
to, co jem. Przestrzegałem wszystkich zasad Kuby, plus na treningach dawałem z
siebie wszystko. Nawet nie wiem, kiedy te wszystkie nawyki wdrążyły się do
mojego życia i stały się jego częścią, najdziwniejszy był jednak fakt, że
polubiłem ćwiczenia. Tak jak kiedyś unikałem jakiegokolwiek ruchu, tak z
tygodnia na tydzień coraz bardziej zaczęło podobać mi się bieganie, rowerek,
brzuszki… Czasem nawet nie mogłem doczekać się treningu. I co najgorsze,
zacząłem zakochiwać się w Kubie. Nie tylko w jego wyglądzie, a też w
charakterze. Był osobą, która zawsze dążyła do wyznaczonego celu i zawsze gdy
następowało cotygodniowe ważenie, a mi ubywało kilogramów, uwielbiałem patrzeć,
jak się cieszył ze swojego i mojego sukcesu. Widywałem się z nim niemal
codziennie, przywykłem już do tego, że był nieco roztrzepany, bałaganiarski i
bardzo wygadany. Lubiłem, jak mnie dopingował. Podtrzymywał na duchu. Jeszcze kilometr, dasz radę. No dalej,
szybciej. Teraz przyspieszamy. Uda ci się, wcale nie jesteś zmęczony.
Pewnego dnia przyszedłem do niego
na trening, zapukałem w drzwi. Czekałem długą chwilę aż mi otworzy. Zapukałem
jeszcze raz. Otworzył mi w samych slipkach, z potarganymi włosami i dużą
malinką na szyi.
–Gabrych? – zapytał i otworzył
szerzej oczy. – Ach, dzisiaj nie mamy dnia przerwy? – Pokręciłem głową.
Poczułem jak coś nieprzyjemnie ściska mi gardło, gdy z wnętrza mieszkania usłyszałem
kobiecy głos poganiający Kubę. – To może zrobimy, co? – zapytał i obejrzał się.
– Bo wiesz… Moja dziewczyna do mnie przyszła i… – Nie bardzo już słuchałem, co
mówił. Kuba miał dziewczynę. Boże drogi, jaka beznadziejna sytuacja! A ja byłem
przekonany, że był gejem! I jeszcze się w nim zakochałem! Poczułem, że zbiera
mi się na płacz, więc wymusiłem uśmiech, pokręciłem głową i powiedziałem, że
nic się nie stało. Jeszcze, żeby tego było mało, życzyłem mu udanej zabawy,
mrugnąłem do niego i zawinąłem swoją jeszcze ciężką dupę do mieszkania.
Doskonale pamiętam, że tamtego
wieczora sam dałem sobie ostry wycisk. Potrzebowałem tego. Zaczynałem powoli
się uzależniać od ćwiczeń i wbrew pozorom, to całkiem dobre uzależnienie, o ile
przy okazji człowiek nie truje się jakimiś wspomagaczami rozrostu masy
mięśniowej.
***
Ćwiczyłem i chudłem dalej,
próbując przy okazji pogodzić się z tym, że facet, w którym się zakochałem, po
pierwsze – nie jest gejem, po drugie – ma dziewczynę. Jak się później
dowiedziałem, jest w niej szaleńczo zakochany.
– Gabrych, Gabrych – westchnęła
Danka, której po raz setny żaliłem się z mojego jakże okropnego zawodu
miłosnego. – No takie życie, co poradzisz? Kuba to fajny facet, racja, ale na
nim życie się nie kończy. – Wzruszyła ramionami. Miała rację, to musiałem jej
przyznać. Musiałem też wykreślić Kubę, od teraz był tylko moim dobrym kumplem
albo może nawet przyjacielem.
Minął rok. Rok ciężkiej pracy,
która się opłaciła. Może i nie wyglądałem jak mężczyźni z magazynów modowych, bo
wszystko przysłaniały płaty rozciągniętej skóry, ale mimo to, czułem się tak
dobrze jak jeszcze nigdy. Wszyscy mówili mi, że wyglądam lepiej, że się
zmieniłem. Miałem więcej energii, którą wyładowywałem na siłowni (no patrzcie,
a jednak, kiedy już odstawiłem uprzedzenie do ćwiczeń, kasa na nią się znalazła)
i nie spędzałem już dnia przed telewizorem ze szklanką coli w łapie. Zacząłem
intensywnie pracować nad ujędrnieniem skóry, chociaż podświadomie dobrze
wiedziałem, że bez operacji się nie obejdzie.
Moje życie zmieniło się
całkowicie, obrót o sto osiemdziesiąt stopni. A gdy w pewnym momencie
postanowiłem być trenerem osobistym, moja mama nie mogła wyjść z szoku. Szybko
znalazłem zatrudnienie, w końcu byłem żywym dowodem na to, że da się, ale tylko
ciężką pracą.
I wtedy poznałem Aleksa. Wydawał
się kalką starego mnie, zmęczonego życiem grubaska, który za maską błazna
chował swoje kompleksy. Był tylko może nieco mniejszy, o niecałe dziesięć kilo.
A teraz jesteśmy razem.
***
– Co robisz? – Aleks pochylił się
do laptopa, który w szybkim tempie został zamknięty mu przed nosem.
– Nic! – odburknął Gabriel,
patrząc na partnera ze złością. – Nie masz nic do roboty?
– Mieliśmy iść pobiegać. Daj
spokój, przecież czytałem już początek tego… pamiętnika? Powieści? Książki? –
Nie wiedział jak określić to, co jego partner skrobał wieczorami. – Chcesz to
wydać? – zapytał, patrząc na niego uważnie i uśmiechając się. Miał ładne,
symetryczne rysy twarzy i nieco przydługi nos, który dodawał mu uroku. Patrząc
na niego, ciężko sobie wyobrazić, że dwa lata temu był otyłym chłopakiem z masą
kompleksów, zresztą tak samo jak i Gabriel.
– Nie wiem – mruknął, wstając od
komputera. – Dobra, chodźmy biegać.
Auć. Jak boli. Sama muszę coś ze sobą zrobić, ale u mnie w domu się nie da. Rodzice wypominają mi mój wygląd, ale ja nie potrafię się za siebie wziąć, bo wtedy przyznałabym ich rację. Wystarczyło, ze ich trzy dni w domu nie było i od razu inaczej podchodziłam do pewnych rzeczy, bo mnie nie widzieli. Ale póki tu mieszkam nie ma szans.
OdpowiedzUsuńU mnie w domu jest podobnie, jednak nie z odchudzaniem, a po prostu z utrzymaniem formy. Jak ćwiczę czy idę biegać, od razu są pytania, po co mi to, dlaczego, przecież to nic nie daje. Wtedy trzeba się uśmiechnąć i robić swoje, bo robimy to przecież dla siebie, nie dla innych osób.
UsuńMuszę Cię op... obtańcować! To słaba wymówka "bo przyznała bym im rację". I tylko wymówka, wiem bo sama ją stosowałam. To, że podczas nieobecności członków rodziny coś ze sobą robiłaś tylko Cię upewnia w tym, że "gdyby nie oni"... ale to Ty masz problem. Wiesz jak ja sobie poradziłam z moim leniem (tak, tak, to leń!)? Powiedziałam sobie: mam ich w nosie, niech myślą sobie co chcą, po prostu nie będę ich słuchać. Najlepsze jest to, że teraz mam w rodzinie oparcie i pociechę, bo pomimo całej ich złośliwości naprawdę mnie kochają. A i ja chyba wraz ze zmianą nastawienia zaczęłam na nich inaczej reagować.
UsuńPOSTAW SIĘ i działaj, bo to sobie a nie komuś robisz krzywdę. Trzymam kciuki.
L.
Początek mnie zachwycił. W sumie to 90% opowiadania czytałam z zapartym tchem chcąc wiedzieć co będzie dalej. Ale im bliżej końca (a raczej sam koniec) tym coraz bardziej kręciłam nosem.
OdpowiedzUsuńNa pewno nie liczyłam na to, że Gabryś będzie z Kubą i oto cudny happy end. To byłoby zbyt różowe i do przewidzenia. Ale to, że pojawił się Aleks to jakoś mnie wytrąciło. Nie wiem, może to temu, że pojawił się tak nagle i w sumie mało co o nim wiem.
Jednak z drugiej strony, gdy tak myślę, to ten koniec jaki jest jest chyba najlepszą opcją. Twoje opowiadanie pokazuje, że warto w siebie inwestować, dbać. Że to przyniesie rezultat. Że nie należy się poddawać, gdy nie widać rezultatów oraz rezygnować, gdy owe rezultaty się pojawią i myśleć, że reszta sama przyjdzie. A co do Aleksa, Gabrysia i Kuby, to pokazałaś, że nie nie warto płakać za kimś/czymś, co jest nieuchwytne, a iść dalej, bo może czekać coś lepszego. Poradnik zdrowego odchudzania ma w sobie tyle przesłania, że aż motywuje :). To naprawdę przemyślany i dopracowany oneshot.
Nieźle napisane... ja sama próbuję schudnąć xD no cóż, mega gruba nie jestem, ale widać... Babrych biorę z ciebie przykład!!! <3
OdpowiedzUsuńNieźle Dream :) Weny życzę i miłej nocy ;)
Kurczę, w sumie mi też przydałoby się trochę o siebie zadbać, jakieś 5-6 kilo.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że ten one-shot podziała motywująco. A narazie leżę sobie w łóżeczku i delektuję się przyjemnością jaką zawsze sprawia mi czytanie Twoich tekstów i nawet nie myślę, że właściwie mogłabym się ubrać i trochę pobiegać ;-)
Pozdrawiam i życzę weny
zapomniałaś dodać, że dla otyłych bieganie to bardzo zły pomysł (koszmarnie niszczy kolana, dlatego lepiej zacząć, gdy już się schudnie).
OdpowiedzUsuńmoże następnym razem coś o pływakach? ;) oglądanie kolegów z sekcji zawsze mnie motywowało do pójścia na trening...
Ogromnie mi się spodobało. Gabrych ma coś w sobie, że człowiek po chwili ma ochotę wstać, założyć buty, kurtkę i wybiec na ten wieczorny chłód~~ Trochę śmieszy mnie fakt, że dostałam motywacyjnego kopa, a nie mogę go nawet solidnie spożytkować, gdyż moja noga jest po kolano w gipsie xD No cóż... nikt mi ze schodów spadac nie kazał >_<" Domyślam się jak czuł się Gabrych, może jakiejś wielkiej nadwagi nie miałam, ale wzięłam się w garść i od prawie trzech lat chodzę na treningi pływackie. X33 Swietny oneshot *^* dobra rabota~! ^^
OdpowiedzUsuńWitam,
OdpowiedzUsuńtekst jest wspaniały..... biedny Gabriel, zakochał się nieszczęśliwie, ale i jemu w końcu udało się spotkać osobę którą pokochał, i która odwzajemniła to uczucie.... no i udało mu się odchudzić, co zaowocowało tym, że stał się sam osobistym trenerem...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie i gorąco Basia
Wesołych Świąt !
OdpowiedzUsuń:-)
Wesołych Świąt i żeby nadchodzący rok był lepszy od obecnego :).
OdpowiedzUsuń