wtorek, 10 grudnia 2013

Poradnik zdrowego odchudzania

Betowała Akari

Poradnik zdrowego odchudzania

Odkąd pamiętam, zaliczałem się do grupy ludzi „puszystych”. Już jako małe dziecko miałem wielkie policzki i brzuszek, jednak wtedy uznawano to za słodkie, a przynajmniej tak mówiła moja mama. Miałem tylko ją, nic dziwnego, że starała się w jakiś sposób zapełnić pustkę po ojcu. Dlatego też dostęp do przekąsek posiadałem nieograniczony, tu batonik, tam chipsy, a na obiad zapiekanka z majonezem. Rosłem w oczach, jednak nie wzwyż, a wszerz.
W okresie dojrzewania przez taką dietę zmagałem się z okropną cerą. Cała moja twarz wyglądała jak erupcja wulkanu, jak to mówiłem, patrząc w lustro. Jeden wielki gejzer, śmiałem się, gdy żartowałem z koleżanką na ten temat. Zawsze byłem typem pociesznego, klasowego grubaska, który miał tyle dystansu do siebie, że żartował z wszystkiego. Ze swojej tuszy, okropnej trądzikowej twarzy i ze wzrostu. Wyobraźcie sobie chłopaka który ledwo mierzy metr sześćdziesiąt pięć i waży ponad sto kilogramów. Tak, to byłem ja. Gruby, pryszczaty, zakompleksiony. Nigdy jednak po drodze nie było mi, żeby to zmienić. Lubiłem dobrze zjeść, od sportów stroniłem jak tylko mogłem. Wychowanie fizyczne? Szatański wymysł! Piłka? O Boże, weźcie to ode mnie.
Dlatego też kombinowałem jak tylko mogłem, żeby nie chodzić na te lekcje. Jednak dopiero teraz, kiedy mam już te kilkadziesiąt kilogramów za sobą, wiem, że przyczyną nie było tylko to, że nie lubiłem ruchu, że wolałem zalec na kanapie z paczką chipsów. Wstydziłem się. Tak, proszę Państwa, Gabrych–grubas wstydził się przebierać w szatni i pokazywać w krótkich spodenkach. Wstydził się też swojej nieporadności, bo ze swoim brzuchem nie raz, nie dwa, ciężko mu było się schylić.
Wiecie jak to jest, kiedy „oponka” przeszkadza w zawiązywaniu butów? To jak kalectwo na własne życzenie. Są różne choroby, przez które się tyje, ale ja chory nie byłem, tylko głodny i leniwy.
Dobrze pamiętam, że dzień, w którym pomyślałem „jestem za gruby” nadszedł w moje dwudzieste urodziny. Skończył się wiek nastoletni, poszedłem na studia, myślałem o pracy. A na dodatek byłem gejem z nadwagą. Moje życie w tamtej chwili, w mroźny listopadowy poranek, wydawało się beznadziejne. Nigdy nie miałem faceta, co więcej – nigdy się nie zakochałem. A potrzeba wam wiedzieć, że byłem wielkim romantykiem. Tak, wierzyłem w te bajeczki o książętach i… książętach (bo przecież homo ze mnie był). Nikomu jednak o tym nie mówiłem, nawet Dance, mojej najlepszej przyjaciółce, która swego czasu była nawet moją dziewczyną. Natura gejowska okazała się jednak silniejsza i od tamtego momentu pozostaliśmy w bardzo dobrych relacjach.
Danka za to była cholernie szczupła. Zawsze się śmiałem, że przeciwieństwa się przyciągają. Kości jej wystawały tu i ówdzie, miała bardzo duże problemy z przytyciem. Jadła tyle co ja (bo więcej to by się chyba nie dało), a waga stała w miejscu.
Wracając jednak do beznadziejnego poranka, kiedy to stanąłem przed lustrem, popatrzyłem na swoją potrądzikową twarz, na wielki brzuch i zlewające się uda. Miałem ochotę zniknąć, ale to jest ciężkie, kiedy waży się ponad sto kilo.
Gdy tak stałem i się nad sobą użalałem, zadzwonił telefon. Danka.
– O dwudziestej, dobra? – usłyszałem, gdy odebrałem. – Bądź gotowy o dwudziestej – powiedziała jeszcze i się rozłączyła, zostawiając mnie sam na sam z moim wielkim problemem.
Nie miałem ochoty na żadną urodzinową imprezę. Chciałem zaszyć się w swoim pokoju, z paczką chipsów w łapie i dwulitrową Coca–colą w drugiej.
Dzięki Bogu, że tego nie zrobiłem.

Obok mnie, dokładnie piętro pod, mieszkał mój obiekt westchnień. Kuba. O cholera, co to za facet był. Wysoki, z metr osiemdziesiąt pięć na pewno, szatyn z wyraźnie zarysowanym podbródkiem, ciemnymi oczami i szopie czarnych włosów. Na dodatek bardzo wysportowany, kulturysta. Wtedy jednak, kiedy kończyłem dwadzieścia lat, nie zamieniłem z nim nawet słowa. Podziwiałem go sobie w ciszy, gdy wychodził rano pobiegać.
Zawsze podobali mi się muskularni mężczyźni. Co za ironia losu.

Tego pamiętnego dnia, kiedy wszedłem do mojego i Danki ulubionego klubu, bydgoskiego Travela (natura nakazuje lubić kluby, w których sprzedają w miarę dobre piwo za dwa złote), zobaczyłem go w tłumie ludzi. I nawet zapach dobiegający z kibli nie miał w tamtej chwili znaczenia. Siedział przy wysłużonych stolikach i mówił coś do sporej grupki znajomych. Uśmiechał się, kręcił głową, gestykulował. Był już pijany, wiedziałem.
To śmieszne, ale do dzisiaj pamiętam jego ubiór, a przecież minęło pięć lat. Obcisły, czarny T–shirt tylko podkreślający jego muskularną sylwetkę i ciemne dżinsy. Prezentował się jak model. Idealnie wystylizowana fryzura, krócej ścięte włosy po bokach, a na czubku zostawione dłuższe, niedbale zaczesane do tyłu. Nie widać w nich było jednak ani grama żelu, który zazwyczaj nadawał fryzurze nieświeżego wyglądu, jakby ktoś włosy polał olejem. To przecież byłby modowy faux pas, a jak już zdążyłem zauważyć, Kuba nie tylko miał genialne ciało, ale też był za pan brat z modowymi nowinkami.
– Chodź, do góry – powiedziała Danka, przerywając moją chwilę podziwiania faceta, który już nawet zdążył pojawić się w kilku moich snach erotycznych. Żeby nie było – w nich zawsze wyglądałem jak młody Adonis. Wysoki, wysportowany, niemniej przystojny od Kuby. Poczłapałem więc z niechęcią za Danką, przeciskając się przez ludzi tańczących na parkiecie i wspinając się po schodach oblepionych na wpół zaschniętym, rozlanym piwem i odłamkami szkła po rozbitym kuflu. Mówiłem, że Travel był moim ulubionym klubem? W rzeczy samej, jednak nie wspomniałem nic o tym, że w środku wyglądało jak w melinie, a mimo to połowa społeczności studenckiej się tu zbierała. Nie chodziło tu już tylko o ciekawe promocje, happy hour, gdzie piwo można było kupić za dwa złote, całkiem przyzwoitego drinka za cztery, a kieliszek wódki za złotówkę. Travel był już tradycją. Taka wizytówka życia nocnego w Bydgoszczy. Żaden przyzwoity student nie pytał, gdzie dzisiaj na miasto, bo z góry wiadome było, że Travel i tańczenie na nierównym parkiecie przy utworach puszczanych z Winampa. Że znowu opuści się klub w stanie mocno nietrzeźwym, bo to pieprzone, rozwodnione, ale wciąż dobrze smakujące piwo przypomina o sobie nie wiadomo kiedy. Pijesz, pijesz, pijesz i jest dobrze, aż tu w końcu punkt krytyczny osiągnięty.
Mieliśmy stolik zarezerwowany u góry, gdy tam doszliśmy, już kilka znajomych go oblegało, a na drewnianej ławie, poobijanej i zapewne klejącej się od piwa, jakie przez dekady zostało rozlane na jej blat, stały już kufle z alkoholem.
Pamiętam, że tamtego wieczoru nawet nie miałem ochoty na coś tak kalorycznego jak piwo. Uśmiechałem się tylko pod nosem, kręciłem głową, gdy ktoś proponował, że mi kupi i szedłem do baru… Po co? Och, tego Travel od lat chyba już nie widział, bo nawet barman otworzył szeroko oczy i powtórzył: „co takiego?”. Speszyłem się wtedy nieco, bo wzrok ludzi znajdujących się nieopodal spoczął na mnie. Wydawało mi się, że wszyscy czekają, aż znowu to powiem. „Wodę z cytryną i lodem” – powtórzyłem więc.
Wieczór był zupełnie inny od tych, które zawsze spędzałem w Travel. Nie piłem, to po pierwsze, a zazwyczaj wychodziłem stąd nieźle pijany, po drugie uświadomiłem sobie, że czas coś zmienić. Wziąć się za siebie.
W pewnym momencie wyszedłem na taras, do tak zwanej palarni. Aż się skrzywiłem, gdy otoczył mnie dym papierosowy. Kilkadziesiąt ludzi stało tu, mimo że było cholernie zimno, w krótkich rękawkach. Każdy koniecznie z fajką w ustach, bądź e–papierosem, co samo w sobie było śmieszne. Niby palą to draństwo ze względu na zdrowie, bo niby faktycznie zdrowsze od normalnych petów, a jednak wdychają ten śmierdzący dym, który znajdował się dosłownie wszędzie.
Usiadłem na jednej z ławek i odetchnąłem ciężko, po czym wyszukałem w kieszeni paczkę papierosów. Paliłem wtedy całe tony tego świństwa, nawet się specjalnie nie stopowałem. W ogóle, prowadziłem bardzo niezdrowy tryb życia i wcale nie przejmowałem się tym jak bardzo szkodzi to zdrowiu. Zawsze mówiłem: „na coś trzeba umrzeć”, będąc w przekonaniu, że jak już umrę, to za jakiś czas. Za dziesięć, piętnaście lat, ale nie teraz, nie dzisiaj, nie jutro. Nie zdawałem sobie sprawy, że przez otyłość, spore ilości alkoholu, papierosy, czasem narkotyki, jak się nawinęły, naprawdę mogłem umrzeć niedługo, a nie za kilkanaście lat.
Kiedy spaliłem jednego papierosa, sięgnąłem po drugiego. Czułem, że jakoś musiałem sobie zrekompensować to, że nie piję na swoich urodzinach, że wszyscy moi znajomi mieli już dobrze w głowie, a ja zachowywałem się tak, jakbym był jakimś abstynentem. W pewnym momencie zauważyłem, że przy wejściu na taras, przez ludzi przepycha się nieco zataczający Kuba. Serce podeszło mi do gardła, kiedy na mnie spojrzał, a kiedy się do mnie uśmiechnął i jeszcze pomachał, miałem wrażenie, że zaliczę zawał. Naprawdę nie pamiętam, co w tamtym momencie myślałem, ale wiem, że gdy ruszył w moją stronę, prawie sikałem pod siebie z radości i zdenerwowania.
Nie zamieniliśmy nigdy ze sobą zbyt wielu słów. Czasem jakieś tam „cześć” na klatce schodowej, jednak nic więcej. A teraz on, pijany, bo pijany, to się nie liczyło, siadał przy mnie na ławce i patrzył na mnie nieco zmąconym spojrzeniem.
– Masz fajkę? – zapytał. Nigdy jeszcze tak nerwowo nie przeszukiwałem swoich spodni, żeby wyciągnąć paczkę papierosów i mu je dać. – A ogień? – zapytał i wsunął sobie peta do ust. Dlaczego nie zszedłem na zawał to ja nie wiem, jakieś cholerne szczęście mnie tylko uratowało. Serce waliło mi tak, jakbym co najmniej biegł do sklepu po wielką promocyjną paczkę chipsów. Wyciągnąłem drżącą dłoń i podpaliłem mu papierosa, którego trzymał pomiędzy wargami. – Normalnie nie palę – powiedział i zaśmiał się pijacko. Miał ładny, niski głos. Kiwnąłem głową. – Nie piję też – dodał jeszcze. – Ale przyjaciółka ma urodziny, wiesz jak jest. – Wzruszył ramionami.
Kiwnąłem głową, mimo że nie wiedziałem. Ja piłem jak zawodowy alkoholik i paliłem jak smok. Zawsze usprawiedliwiałem się słowami: „Jestem na studiach. Studentom wolno, a nawet trzeba!”.
– Często tu przychodzisz? – zapytałem, a on pokręcił głową. Momentalnie miałem ochotę palnąć głową o coś, najlepiej o mur. Skoro nie pił, to po jakie licho miałby przychodzić do Travela? Boże drogi, Gabrych, bezmyślny człowieku ty, ta inżynieria produkcji to już ci dawno mózg zżarła, ofiaro losu jedna. Pomyślałbyś chociaż raz logicznie – warczałem na siebie, jednocześnie gorączkowo zastanawiając się o co zagadać Kubę. Niestety, ten w pewnym momencie wstał, zgasił papierosa w popielnicy jaka znajdowała się na koszu na śmieci i uśmiechnął się jeszcze do mnie w taki sposób, że cieszyłem się, że siedzę. Bo jak nic, kolana by mi zmiękły i upadłbym na drewnianą podłogę tarasu, zapewne robiąc w niej wielką dziurę, bo biedula już pewnie ledwo co wytrzymuje mój ciężar.
– No, to na razie. Fajnie się z tobą gadało… Jak masz na imię? – zapytał w pewnym momencie, a mi zrobiło się smutno. Ja jego imię zapamiętałem od razu, gdy tylko mi się przedstawił i powiedział: „no hej, właśnie się wprowadziłem, Kuba jestem”.
– Gabrych – powiedziałem.
– Gabryś – mruknął pod nosem z zastanowieniem i ostatecznie kiwnął głową. Odszedł, zataczając się pijacko, ale za to jak seksownie.

***

Postanowienie na zimę: SCHUDNĄĆ. Jak. Naj. Szybciej. – Tak właśnie zapisałem sobie w telefonie i na kartce, którą powiesiłem nad łóżkiem. Stwierdziłem, że to będzie najlepsza motywacja dla mnie. Musiałem schudnąć, jednak miałem wrażenie, że wcale nie chcę robić tego dla siebie, a dla Kuby. Nawet jeśli próbowałem sobie wmawiać, że wcale tak nie jest. Błąd. Och, jaki wielki błąd, szkoda, że wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Odchudza się dla siebie, nie dla innych, tak brzmi pierwsza zasada odchudzania, więc jeżeli na sali są osoby pragnące być chudsze, proszę sobie to wpoić raz na zawsze i nie popełniać moich błędów, jeśli łaska.
Zacznijmy jednak od początku, a zarazem od błędu najważniejszego. Jeść trzeba. Obojętnie czy jesteś spasioną świnią, jak to wmawiają ci te wszystkie kwejki, besty i całe inne gówno Internetu, każdy niestety jeść musi. Jednak, gdy pierwszego dnia mojej „diety” natrafiłem na obrazek bardzo otyłej kobiety z podpisem: „głodziłbym”, odechciało mi się jeść w ogóle. Dobra. Przesadzam, nawet bardzo, bo o lodówce marzyłem przez całe dnie. Cholera, nawet śniły mi się biegające chipsy po pokoju, które próbowałem złapać i zeżreć! Ale nie, stwierdziłem. Jestem tak gruby, tak spasiony, że po co mi żarcie? Przecież zrobiłem sobie spory zapas, a mój brzuch najchętniej by to potwierdził, bo był już takich rozmiarów, że spokojnie mógłby zacząć osobne życie.
Nie jadłem więc. Jeden dzień. Drugi. Prawie trzeci. Piłem za to hektolitry wody, żeby jakoś uciszyć łaknienie i oszukać organizm. Wtedy wydawało mi się to naprawdę genialnym pomysłem. Aż pewnego dnia, podczas nudnego wykładu z mikroekonomii zsunąłem się z krzesła na podłogę. Dzięki Bogu, że siedziałem w pierwszym rzędzie, bo z pewnością mój brzuch zatrzymałby mnie pomiędzy siedzeniami. Zresztą, nawet na tyły się nie pchałem, wątpię, żebym zmieścił się w wąskim przejściu między ławkami przytwierdzonymi do podłogi.
Przyjechała karetka, wykłady z mikroekonomii zostały odwołane, a ja musiałem zjeść obiad. A jak już ten pochłonąłem, niemal rzuciłem się na lodówkę, bo przecież pan lekarz mówił, że jeść trzeba. No to wpieprzałem jak głupi, co odbiło się na mojej wadze. Witajcie kolejne kilogramy, przecież was nigdy mało, co?

– Twoja mama mówiła mi, że nic nie jesz – powiedziała Danka, kiedy przyszła do mnie dzień po tym całym zamieszaniu, jakie wywołało moje omdlenie na wykładzie. Na jej słowa miałem ochotę się roześmiać. Och, serio? Nic nie jem? Właśnie wpierdoliłem pięć schabowych, bo po tak rygorystycznej „diecie”, jaką jest niejedzenie absolutnie niczego, człowiek wpada w tak zwany szał jedzenia. Żarłem dużo, bo nie potrafiłem sobie już odmówić, chociaż wiedziałem, że siedzenie i wpieprzanie cały dzień nie jest najlepszym sposobem, gdy chce się schudnąć. Już miałem jej coś odpowiedzieć, gdy wpuściłem ją do pokoju, jednak zobaczyłem, że patrzy na kartkę nad łóżkiem. No to pozamiatane, Gabryś. Danka już wszystko wie. – Boże, Gabrielu Remiński, ale ty jesteś zdrowo popierdolony! – Naprawdę, aż serce szybciej bije, gdy słyszy się takie słowa przesiąknięte miłością od swojej najlepszej przyjaciółki, prawie siostry. – Jak chcesz schudnąć, to wyeliminuj z diety tłuszcze, nie wiem, węglowodany, jedz mniej, ale nie, do cholery, nic! – Jej kościsty palec wbił się w moją pierś. Wydawało mi się, że już w niej ugrzązł, ale sprawnie go od niej odsunęła.
– Nie wiem co mam robić – powiedziałem z żałością. Mniej żreć, powiedział jakiś drwiący głosik w mojej głowie. Odkąd zapragnąłem schudnąć zrobiłem się jeszcze bardziej złośliwy dla samego siebie. Jasne, zawsze śmiałem się z tego, jaki jestem gruby i ile jadłem, ale nigdy nie było to aż tak brutalne, jak wtedy. Gnębiłem samego siebie, wyzywałem od najgorszych, jednak mimo wszystko wcale mi to nie pomagało w schudnięciu.
– Może dietetyk? – zaproponowała.
– Nie mam kasy – odparłem zaraz.
– Siłownia?
– Kasa.
– Bieganie?
– Nie chce mi się?
– Oj, ty głupi jesteś Gabrych. Głupi i leniwy.

***

Postanowiłem, że będę regularnie biegać. Ponoć to najszybciej modeluje sylwetkę i pomaga zrzucić zbędne kilogramy. Tak przynajmniej było napisane na jakimś blogu, a że w takie rzeczy byłem w stanie uwierzyć niemal od razu, już kilka godzin później byłem zwarty i gotowy na bieg.
Wyszedłem po dwudziestej drugiej, żeby oszczędzić przypadkowym gapiom widoku biegnącej kulki sadła. A przy okazji też nie chciałem sobie robić wstydu, wiedziałem, jak to beznadziejnie musi wyglądać, gdy ktoś moich gabarytów próbuje ćwiczyć.
Gdy wiązałem swoje stare trampki na w–f, które ostatni raz na nogach miałem chyba w liceum (na studiach załatwiłem sobie zwolnienie lekarskie), z salonu wychylił się rudy łeb mojej mamy. Spojrzała na mnie jak na kosmitę i poprawiła okulary, które chyba z wrażenia zsunęły się jej niżej na nosie.
– A ty co, Gabryś? – zapytała wciąż niedowierzając w to, co widzi. Momentalnie zrobiłem się czerwony ze złości, no bo co to, nie widać? Idę biegać!
– Wychodzę – mruknąłem.
– Ale… tak? – wskazała na mój sportowy ubiór.
– Tak, tak, dokładnie, tak! – odparłem sfrustrowany, dobrze wiedząc, że mama po prostu była zdziwiona i wcale nie chciała, żeby zrobiło mi się przykro. Ale zrobiło. Bardzo. Bo zdałem sobie sprawę, jak bardzo się zapuściłem.
Kiedy biegłem ciemną i pustą uliczką blokową, cieszyłem się, że jestem sam. Że nikt nie widzi spoconego, czerwonego na twarzy grubasa, który dyszy gorzej niż wieloryb wyrzucony na brzeg i próbuje przebiec jeszcze te kilka metrów. Co chwile przystaje, łapie oddech i stara się dalej, mimo że nie nadąża już z nabieraniem oddechów i ma wrażenie, że zaraz nogi mu w tyłek wejdą.
To był pierwszy raz, kiedy naprawdę przyłożyłem się do ćwiczeń, bo znalazłem sobie cel. Nie chciałem już katować się głodówkami. Takie przemęczenie się wieczorami podczas biegania wydawało mi się o wiele lepszym pomysłem. Problem tylko w tym, że nie wiedziałem, że jeżeli chcę coś osiągnąć, same ćwiczenia nie wystarczą. W dzień wpierdalać, wieczorem biegać? Nie, to nie mogło się udać.
W efekcie nie chudłem. Ale przynajmniej też nie tyłem, zawsze jakiś plus, pocieszałem się przez pierwsze dwa tygodnie.
Pewnego wieczora, gdy jak zwykle poszedłem biegać, a trzeba nadmienić – szło mi z tym coraz lepiej. Biegłem szybciej i już aż tak nie sapałem pod nosem, usłyszałem za sobą szybkie, równomiernie stawiane kroki. Aż się obejrzałem i momentalnie zapragnąłem wskoczyć w pobliskie krzaki z nadzieją, że nie zostałem zauważony.
Za mną biegł Kuba. Jak nietrudno się domyślić, szybko mnie dogonił, spojrzał na mnie i… zwolnił. Zwolnił do mojego marnego truchciku, podczas gdy wcześniej biegł naprawdę szybko.
– Fajnie, że coraz więcej osób przekonuje się do biegania – zagadał, a ja w myślach zacząłem przeklinać wszystkie świętości. Cholera, prezentowałem się jeszcze gorzej niż zwykle! Pewnie niezły miał ubaw, jak tak mnie z tyłu obserwował.
– Ta – wysapałem.
– Długo już biegasz? – pytał dalej, wciąż dostosowując się do mojego tempa.
– Dwa tygodnie. – Rozmowy podczas biegu były naprawdę męczące, stwierdziłem, próbując nabrać powietrza.
– Pamiętaj, że ćwiczenia to nie wszystko, musisz też zdrowo się odżywiać. – Spojrzałem na niego kątem oka i poczułem się zły i… urażony. Jakby mi powiedział prosto w oczy: „schudnij grubasie”. Nie zdawałem sobie sprawy, że byłem na tym punkcie przewrażliwiony i nie zauważyłem, że Kuba po prostu chciał pomóc. Nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem co takiego mógłbym powiedzieć. – Jeżeli chcesz, będę mógł ci pomóc. Jestem trenerem osobistym – pochwalił się i, albo mi się tylko wydawało, wypiął dumnie pierś. Obojętnie jak bardzo ten facet by mi się nie podobał, miałem ochotę mu przywalić.
– Nie mam na to kasy – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Spoko, zrobię za free. Przynajmniej później byłbyś moją żywą wizytówką. – Zabolało. – Przyjdź do mnie jutro, co? Tak koło piętnastej – powiedział i odbiegł, jeszcze się żegnając. Wywal się, wywal, warczałem w myślach, gdy odprowadzałem go spojrzeniem. Zapieprzał jak jakaś młoda gazela i w tamtej chwili naprawdę pozazdrościłem mu nie tylko ciała, ale też sprawności fizycznej.

***

Iść czy nie iść, oto było pytanie. Zastanawiałem się całą noc i ranek czy skorzystać z jego pomocy. Chciałem być jego wizytówką? Chciałem, żeby traktował mnie jak jakieś swoje osiągnięcie? Przedstawiał wszystkim i mówił: „Takim to ja jestem dobrym trenerem. O, no popatrzcie. Dacie wiarę, że to kiedyś człowieka nie przypominało? No spójrzcie, spójrzcie. Weź się Gabryś obróć, co by reszta zobaczyła, że już nie jesteś wielorybem. Moja zasługa, proszę państwa.”
Nie, na pewno nie chciałem. Ale chciałem schudnąć, możliwie jak najszybciej, a zdawałem sobie sprawę, że sam nie dam rady. Nie wiedziałem co jeść, jak powinienem bilansować posiłki, ile ćwiczyć, nawet, cholera, jak oddychać podczas biegu! Dlatego też o umówionej godzinie stanąłem przed jego drzwiami i zapukałem. Nic. Zero odpowiedzi. Jaja sobie ze mnie zrobił? – taka była moja pierwsza myśl. Zapukałem drugi raz, w końcu jednak otworzył. Stanął w progu, uśmiechnął się kątem ust, jak zwykle wyglądając fenomenalnie, nawet w potarganych włosach, wytartym, czarnym T–shircie i, o cholera matko boska, w gaciach. Tak, tak! W samych slipkach i to jeszcze dosyć obcisłych, że nawet mniej więcej mogłem ocenić jak wygląda jego mały.
Pewnie zrobiłem się tak czerwony jak pomidor i naprawdę z trudem odciągałem spojrzenie od jego krocza, by w razie czego Kuba nic nie zauważył. Ale on chyba był zbyt zaspany, żeby coś zauważyć. Na policzku odcisnął mu się ślad od pościeli, a on ledwo co ślepia otwierał i patrzył na mnie.
– Hej – powiedział i ziewnął. – Już piętnasta? – Kiwnąłem głową, a on odsunął się od drzwi i wpuścił mnie do małego, ciemnego przedpokoju, którego ściany wyłożone były drewnianymi, lakierowanymi panelami. – Nie ściągaj! – powiedział, gdy już zamierzyłem się, żeby zrzucić buty. – Nie ma sensu i tak podłoga przypomina piaskownicę. – Wzruszył ramionami, a ja nie mogłem się z nim nie zgodzić. Kiedy szedłem za nim do pokoju, piasek aż skrzeczał mi pod podeszwami. Weszliśmy do dużego, jasnego, ale cholernie zabałaganionego, pomieszczenia. Kuba podszedł do zamszowej kanapy i zrzucił z niej na podłogę kupkę ubrań. – Siadaj. – Wskazał na miejsce, które chwilę temu zrobił. – Coś do picia? – zapytał.
– Kawa – kiwnąłem głową.
– Nie, pierwszy błąd. – Wystawił palec i zagroził mi przed nosem. Aż się odsunąłem, kiedy nim zamachał. – Woda. Kawa, herbata, soki… Na czas odchudzania wszystko odstawiasz, jasne? Wieczorem możesz sobie wypić tylko szklankę zielonej herbaty, na pobudzenie metabolizmu – powiedział i walnął się na fotel zawalony ubraniami. Zupełnie się tym szczegółem nie przejął i umościł sobie miejsce.
– Woda? – Aż się skrzywiłem, również siadając. – Że mam być jak pies jakiś?
– No pain, no gain, kotek – powiedział i wzruszył ramionami, a ja spojrzałem na niego zdziwiony. „Kotek”? – Ulubiona potrawa?
– Nie mam takiej – powiedziałem od razu. – Wszystko lubię.
– Ogólnie, zacznijmy od tego, że nie ma diety cud. Te tysiąca kalorii, kopenhadzka, jajeczna, jabłeczna, czy wszystkie inne gówna, nie są dobre dla organizmu. Wyniszczają go. – Przestawiłem się w tryb słuchania. Kuba miał taki wygląd, że aż chciało mu się wierzyć. W końcu jakoś to swoje ciało wyrzeźbił. – Jesz pięć posiłków dziennie, co trzy – cztery godziny – powiedział i wychylił się do szklanego stołu, który (co za niespodzianka!) również był zawalony wszystkim co możliwe. Wygrzebał spod sterty ubrań jakiś notes i długopis. – Przed snem nie jesz co najmniej trzy godziny. Ważne jest, abyś spożywał to o stałych porach i w mniejszych ilościach. Dzisiaj, kotek – jaki do cholery kotek? – przyjdę do ciebie na obiad i pokażesz mi jaką porcję normalnie jesz, a ja ci pokażę, jaką powinieneś jeść.
Nie ma opcji, pomyślałem, patrząc jak coś skrzętnie notuje. Kuba był gejem. Na pewno, do cholery, myślałem dalej, rozglądając się po mieszkaniu. Te kotki, jego, momentami bardzo damskie, ruchy i brak zdjęć z dziewczyną, mnie do tego przekonywały.
– Jasne – powiedziałem ugodowo i kiwnąłem głową. To się przerazisz, kotek – stwierdziłem i odebrałem od niego notatkę z wypisanymi godzinami, w których mam jeść posiłki.
– Chcę znać twoją wagę, trzeba będzie też cię zmierzyć – mówił, a ja tylko kiwałem głową, nie słuchając już go. Zastanawiałem się tylko nad tym, czy Kuba może być gejem. Aż mi serducho szybciej zabiło, jak pomyślałem, że mógłbym mieć jakieś szanse u niego. Oczywiście jakbym już schudł. – Ustalimy też porę, w której będziesz ze mną ćwiczył. Mam tu w mieszkaniu takie pomieszczenie, w którym znajduje się trochę sprzętu. Ale postawimy na bieganie, moim zdaniem bieganie jest tu receptą na sukces. – Machnął ręką w bardzo przegiętym geście. Nigdy go aż tak bacznie nie obserwowałem, nic więc dziwnego, że tego nie zauważałem. Nie no, jeżeli Kuba jest hetero to ja jestem, kuźwa, Święty Mikołaj!

***

Od czasu do czasu oglądałem sobie ciekawy program na kanale TLC prowadzony przez Jessiego Pavelka. W „Pokonać otyłość” wszystko wyglądało dużo prościej niż naprawdę było. Ot, poćwiczyli, pojedli odpowiednie rzeczy i już po dwunastu miesiącach ich waga znacznie spadła. To nie może być takie trudne, myślałem, gdy szedłem na pierwszy trening z Kubą.
Zawiodłem się. Było. Było cholernie trudne. Tydzień z ćwiczeniami i ułożonym harmonogramem posiłków? Super, dałem radę. Drugi tydzień? Motywacja nie spada, tak jak moja waga. Trzeci? Już trudniej. Czwarty? Tylko jedna kostka czekolady, tylko dwa chipsy, jedna szklanka coli. Nigdy, naprawdę nigdy nie widziałem Kuby wkurzonego, nawet wtedy, kiedy jęczałem jak zarzynana świnia, że chcę skończyć trening, bo wszystko mnie już boli. Jednak gdy stanąłem na wadze, a ta wskazała pięć kilo więcej, naprawdę się wkurzył. Zaczął mnie wypytywać, co jadłem i piłem, czy trzymam się wyznaczonych godzin, czy gotuję tak jak mi kazał, a nie na oleju i z masą soli. Spróbowałem kłamać, a że kłamca ze mnie żaden, wszystko się wydało.
– Zastanów się, czy naprawdę chcesz schudnąć – powiedział, jakby zawiedziony. – Na dzisiaj koniec.

***

Znów zacząłem ćwiczyć i dbać o to, co jem. Przestrzegałem wszystkich zasad Kuby, plus na treningach dawałem z siebie wszystko. Nawet nie wiem, kiedy te wszystkie nawyki wdrążyły się do mojego życia i stały się jego częścią, najdziwniejszy był jednak fakt, że polubiłem ćwiczenia. Tak jak kiedyś unikałem jakiegokolwiek ruchu, tak z tygodnia na tydzień coraz bardziej zaczęło podobać mi się bieganie, rowerek, brzuszki… Czasem nawet nie mogłem doczekać się treningu. I co najgorsze, zacząłem zakochiwać się w Kubie. Nie tylko w jego wyglądzie, a też w charakterze. Był osobą, która zawsze dążyła do wyznaczonego celu i zawsze gdy następowało cotygodniowe ważenie, a mi ubywało kilogramów, uwielbiałem patrzeć, jak się cieszył ze swojego i mojego sukcesu. Widywałem się z nim niemal codziennie, przywykłem już do tego, że był nieco roztrzepany, bałaganiarski i bardzo wygadany. Lubiłem, jak mnie dopingował. Podtrzymywał na duchu. Jeszcze kilometr, dasz radę. No dalej, szybciej. Teraz przyspieszamy. Uda ci się, wcale nie jesteś zmęczony.
Pewnego dnia przyszedłem do niego na trening, zapukałem w drzwi. Czekałem długą chwilę aż mi otworzy. Zapukałem jeszcze raz. Otworzył mi w samych slipkach, z potarganymi włosami i dużą malinką na szyi.
–Gabrych? – zapytał i otworzył szerzej oczy. – Ach, dzisiaj nie mamy dnia przerwy? – Pokręciłem głową. Poczułem jak coś nieprzyjemnie ściska mi gardło, gdy z wnętrza mieszkania usłyszałem kobiecy głos poganiający Kubę. – To może zrobimy, co? – zapytał i obejrzał się. – Bo wiesz… Moja dziewczyna do mnie przyszła i… – Nie bardzo już słuchałem, co mówił. Kuba miał dziewczynę. Boże drogi, jaka beznadziejna sytuacja! A ja byłem przekonany, że był gejem! I jeszcze się w nim zakochałem! Poczułem, że zbiera mi się na płacz, więc wymusiłem uśmiech, pokręciłem głową i powiedziałem, że nic się nie stało. Jeszcze, żeby tego było mało, życzyłem mu udanej zabawy, mrugnąłem do niego i zawinąłem swoją jeszcze ciężką dupę do mieszkania.
Doskonale pamiętam, że tamtego wieczora sam dałem sobie ostry wycisk. Potrzebowałem tego. Zaczynałem powoli się uzależniać od ćwiczeń i wbrew pozorom, to całkiem dobre uzależnienie, o ile przy okazji człowiek nie truje się jakimiś wspomagaczami rozrostu masy mięśniowej.

***

Ćwiczyłem i chudłem dalej, próbując przy okazji pogodzić się z tym, że facet, w którym się zakochałem, po pierwsze – nie jest gejem, po drugie – ma dziewczynę. Jak się później dowiedziałem, jest w niej szaleńczo zakochany.
– Gabrych, Gabrych – westchnęła Danka, której po raz setny żaliłem się z mojego jakże okropnego zawodu miłosnego. – No takie życie, co poradzisz? Kuba to fajny facet, racja, ale na nim życie się nie kończy. – Wzruszyła ramionami. Miała rację, to musiałem jej przyznać. Musiałem też wykreślić Kubę, od teraz był tylko moim dobrym kumplem albo może nawet przyjacielem.
Minął rok. Rok ciężkiej pracy, która się opłaciła. Może i nie wyglądałem jak mężczyźni z magazynów modowych, bo wszystko przysłaniały płaty rozciągniętej skóry, ale mimo to, czułem się tak dobrze jak jeszcze nigdy. Wszyscy mówili mi, że wyglądam lepiej, że się zmieniłem. Miałem więcej energii, którą wyładowywałem na siłowni (no patrzcie, a jednak, kiedy już odstawiłem uprzedzenie do ćwiczeń, kasa na nią się znalazła) i nie spędzałem już dnia przed telewizorem ze szklanką coli w łapie. Zacząłem intensywnie pracować nad ujędrnieniem skóry, chociaż podświadomie dobrze wiedziałem, że bez operacji się nie obejdzie.
Moje życie zmieniło się całkowicie, obrót o sto osiemdziesiąt stopni. A gdy w pewnym momencie postanowiłem być trenerem osobistym, moja mama nie mogła wyjść z szoku. Szybko znalazłem zatrudnienie, w końcu byłem żywym dowodem na to, że da się, ale tylko ciężką pracą.
I wtedy poznałem Aleksa. Wydawał się kalką starego mnie, zmęczonego życiem grubaska, który za maską błazna chował swoje kompleksy. Był tylko może nieco mniejszy, o niecałe dziesięć kilo. A teraz jesteśmy razem.

***

– Co robisz? – Aleks pochylił się do laptopa, który w szybkim tempie został zamknięty mu przed nosem.
– Nic! – odburknął Gabriel, patrząc na partnera ze złością. – Nie masz nic do roboty?
– Mieliśmy iść pobiegać. Daj spokój, przecież czytałem już początek tego… pamiętnika? Powieści? Książki? – Nie wiedział jak określić to, co jego partner skrobał wieczorami. – Chcesz to wydać? – zapytał, patrząc na niego uważnie i uśmiechając się. Miał ładne, symetryczne rysy twarzy i nieco przydługi nos, który dodawał mu uroku. Patrząc na niego, ciężko sobie wyobrazić, że dwa lata temu był otyłym chłopakiem z masą kompleksów, zresztą tak samo jak i Gabriel.
– Nie wiem – mruknął, wstając od komputera. – Dobra, chodźmy biegać.



11 komentarzy:

  1. Auć. Jak boli. Sama muszę coś ze sobą zrobić, ale u mnie w domu się nie da. Rodzice wypominają mi mój wygląd, ale ja nie potrafię się za siebie wziąć, bo wtedy przyznałabym ich rację. Wystarczyło, ze ich trzy dni w domu nie było i od razu inaczej podchodziłam do pewnych rzeczy, bo mnie nie widzieli. Ale póki tu mieszkam nie ma szans.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie w domu jest podobnie, jednak nie z odchudzaniem, a po prostu z utrzymaniem formy. Jak ćwiczę czy idę biegać, od razu są pytania, po co mi to, dlaczego, przecież to nic nie daje. Wtedy trzeba się uśmiechnąć i robić swoje, bo robimy to przecież dla siebie, nie dla innych osób.

      Usuń
    2. Muszę Cię op... obtańcować! To słaba wymówka "bo przyznała bym im rację". I tylko wymówka, wiem bo sama ją stosowałam. To, że podczas nieobecności członków rodziny coś ze sobą robiłaś tylko Cię upewnia w tym, że "gdyby nie oni"... ale to Ty masz problem. Wiesz jak ja sobie poradziłam z moim leniem (tak, tak, to leń!)? Powiedziałam sobie: mam ich w nosie, niech myślą sobie co chcą, po prostu nie będę ich słuchać. Najlepsze jest to, że teraz mam w rodzinie oparcie i pociechę, bo pomimo całej ich złośliwości naprawdę mnie kochają. A i ja chyba wraz ze zmianą nastawienia zaczęłam na nich inaczej reagować.
      POSTAW SIĘ i działaj, bo to sobie a nie komuś robisz krzywdę. Trzymam kciuki.
      L.

      Usuń
  2. Początek mnie zachwycił. W sumie to 90% opowiadania czytałam z zapartym tchem chcąc wiedzieć co będzie dalej. Ale im bliżej końca (a raczej sam koniec) tym coraz bardziej kręciłam nosem.
    Na pewno nie liczyłam na to, że Gabryś będzie z Kubą i oto cudny happy end. To byłoby zbyt różowe i do przewidzenia. Ale to, że pojawił się Aleks to jakoś mnie wytrąciło. Nie wiem, może to temu, że pojawił się tak nagle i w sumie mało co o nim wiem.
    Jednak z drugiej strony, gdy tak myślę, to ten koniec jaki jest jest chyba najlepszą opcją. Twoje opowiadanie pokazuje, że warto w siebie inwestować, dbać. Że to przyniesie rezultat. Że nie należy się poddawać, gdy nie widać rezultatów oraz rezygnować, gdy owe rezultaty się pojawią i myśleć, że reszta sama przyjdzie. A co do Aleksa, Gabrysia i Kuby, to pokazałaś, że nie nie warto płakać za kimś/czymś, co jest nieuchwytne, a iść dalej, bo może czekać coś lepszego. Poradnik zdrowego odchudzania ma w sobie tyle przesłania, że aż motywuje :). To naprawdę przemyślany i dopracowany oneshot.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieźle napisane... ja sama próbuję schudnąć xD no cóż, mega gruba nie jestem, ale widać... Babrych biorę z ciebie przykład!!! <3

    Nieźle Dream :) Weny życzę i miłej nocy ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kurczę, w sumie mi też przydałoby się trochę o siebie zadbać, jakieś 5-6 kilo.
    Mam nadzieję, że ten one-shot podziała motywująco. A narazie leżę sobie w łóżeczku i delektuję się przyjemnością jaką zawsze sprawia mi czytanie Twoich tekstów i nawet nie myślę, że właściwie mogłabym się ubrać i trochę pobiegać ;-)
    Pozdrawiam i życzę weny

    OdpowiedzUsuń
  5. zapomniałaś dodać, że dla otyłych bieganie to bardzo zły pomysł (koszmarnie niszczy kolana, dlatego lepiej zacząć, gdy już się schudnie).
    może następnym razem coś o pływakach? ;) oglądanie kolegów z sekcji zawsze mnie motywowało do pójścia na trening...

    OdpowiedzUsuń
  6. Ogromnie mi się spodobało. Gabrych ma coś w sobie, że człowiek po chwili ma ochotę wstać, założyć buty, kurtkę i wybiec na ten wieczorny chłód~~ Trochę śmieszy mnie fakt, że dostałam motywacyjnego kopa, a nie mogę go nawet solidnie spożytkować, gdyż moja noga jest po kolano w gipsie xD No cóż... nikt mi ze schodów spadac nie kazał >_<" Domyślam się jak czuł się Gabrych, może jakiejś wielkiej nadwagi nie miałam, ale wzięłam się w garść i od prawie trzech lat chodzę na treningi pływackie. X33 Swietny oneshot *^* dobra rabota~! ^^

    OdpowiedzUsuń
  7. Witam,
    tekst jest wspaniały..... biedny Gabriel, zakochał się nieszczęśliwie, ale i jemu w końcu udało się spotkać osobę którą pokochał, i która odwzajemniła to uczucie.... no i udało mu się odchudzić, co zaowocowało tym, że stał się sam osobistym trenerem...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie i gorąco Basia

    OdpowiedzUsuń
  8. Wesołych Świąt i żeby nadchodzący rok był lepszy od obecnego :).

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.