Betowała Akari
Bogaty,
przystojny, wysportowany
Zawsze byłem jednostką
bardzo dumną. Czasem aż nazbyt, przez co ciężko przychodziło mi wysłuchiwanie krytyki.
Kiedy Arek, czy tam Paweł, mówili mi „robisz to źle”, było okej. Nie czułem
tego ukłucia złości, tej zadry na honorze. To dotyczyło jedynie osób uważających
się za lepszych ode mnie. Tylko one wywoływały tę wściekłość i niepohamowaną
chęć obronienia swego, tak więc, gdy nauczyciel polskiego powiedział, że nie
mówi się „kupywać”, a „kupować” i jeszcze na jego pucołowatej facjacie widniał
uśmiech, czułem się poniżony jak nigdy. Gdy ktoś z klasy śmiał się, że skoro
mogę „wziąść” to mogę też „braść” i wbijał we mnie swoje kpiące spojrzenie, a
później uśmiechał się, jakby Amerykę odkrył i jakby chciał powiedzieć: „fakt, u
ciebie wszystko się włoncza, a matka idzie kupywać chleb, skąd
możesz wiedzieć, że włączasz telewizor?"
I to była prawda, której
ja nie potrafiłem zaakceptować, dlatego też wszystko zapamiętywałem, tak, aby
drugi raz nie musiano mnie poprawiać. Nie zależało mi na nie wiadomo jak mądrym
słownictwie, ale chciałem mówić prawidłowo, aby już nikt nigdy nie zwracał mi
uwagi.
Elokwencja, usłyszałem kiedyś od nauczyciela, elokwencja nie jest
twoją najmocniejszą stroną, panie Adamczyk. Rzecz się rozumie, musiałem
pobiec do biblioteki, żeby sprawdzić, co to takiego ta elokwencja.
Wyjaśnienie znam do teraz, słowo w słowo, gdyż na słabą pamięć nie mogę
narzekać.
Paweł mnie nie rozumiał.
On dalej „kupywał” i „wyłonczał”, dalej robił okropne błędy językowe, bo obrona
honoru miała znaczenie tylko w obrębie koszykówki i Agnieszki, która bystrością
nie grzeszyła, tak nawiasem mówiąc. Kolejna sprawa, w której ja i brat różniliśmy
się. On nie mógł pozostawać w tyle jedynie w kwestii sportu, a ja w życiu.
Jeśli chodzi o Arka… Arek
miał raczej zlewkę na wszystko, co go otaczało. Reprezentował typ osoby
posiadającej jedynie przejawy inteligencji. Działał pod wpływem emocji i
kierował się instynktem, tak więc, jak ktoś mu powiedział „nie chcem,
tylko chcę!” wzruszał ramionami i odpowiadał, zazwyczaj, przekleństwem.
Arek kochał brzydkie słówka, jak to sam określał.
Brzydkie słówka, kochany
Kacperku, zazwyczaj płyną prosto z serduszka, powiedział, a później zjechał mnie od góry do dołu za bycie
łajzą na boisku.
***
Przyjrzałem się szaremu,
malutkiemu zdjęciu i nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Angelika Wróblewska.
– Pasztet –
skomentowałem. – Ale mi się pasztet napatoczył. – Zaśmiałem się cicho, a Paweł
odwrócił się od monitora i pokręcił rozbawiony głową, po czym powrócił do
przeglądania i zarazem usuwania plików z telefonu.
A jednak komputer przydał
się do czegoś, nawet taki niepodłączony do Internetu. Wcześniej pamięć z telefonów,
empeczwórek i z całego tego gażetowego gówna oczyszczał Arek, jednak dzisiaj
jego sprzęt postanowił zastrajkować i odmówił współpracy.
– Pizda. Same karty ma i
tylko stówę w portfelu – burknął Arek, przeglądając zawartość portmonetki.
Dzisiejsza kradzież
wyszła całkowicie spontanicznie. Tak, jak zazwyczaj uważnie dobieramy ludzi,
czy też domy, tak dzisiaj natrafiła nam się kobieta wymachująca we wszystkie
strony torebką… No i jak tu nie skorzystać? Sama się prosiła, na dodatek,
sądząc po jej ubiorze i samochodzie, z jakiego akurat w tamtym momencie
wysiadała, wiele nie straciła.
– Jędza – skomentowałem
rozbawiony. – Po co trzymać pieniądze w banku, jak można nosić ze sobą?
– Nie jest źle, za
smartfona dostaniemy z sześć baniek, bo nówka, nawet folię ochronną ma jeszcze
– poinformował Paweł. – Spróbuję jeszcze dzisiaj się go pozbyć i później
idziesz do fryzjera – spojrzał na mnie znad ramienia, a ja mimowolnie wsunąłem
dłoń w swoje włosy, rozprostowując jeden z loczków na czubku głowy i
przyglądając się mu, jakby z zastanowieniem.
– Nie ma mowy –
powiedziałem ostatecznie, puszczając brązowy kosmyk. – Ja je lubię i w
przeciwieństwie do ciebie wyglądam cywilizowanie.
Arek odłożył portfel,
spoglądając to na mnie, to na mojego brata, jakby w oczekiwaniu na sensację.
Debil. No naprawdę, mógłby chociaż przyznać, że mam zajebiste włosy.
– To chyba dawno się w
lustrze nie widziałeś – odparował Paweł, schylając się i odłączając telefon od
kabla. Przyjrzał mu się i, niemal w pieszczotliwym geście, przetarł ekran
rękawem bluzy.
– To ty wyglądasz jak
pies z Duluxa, nie ja – prychnąłem, przeczesując swoje, sięgające trochę za
ucho, kręcone włosy. Paweł odwrócił się w moją stronę i już miał coś
powiedzieć, zapewne przyrównać moją fryzurę do gniazda, w końcu to jego ulubiony
tekst ostatnio, gdy Arek zaśmiał się głośno.
– Zobaczcie to! –
parsknął, pokazując nam zdjęcie z portfela przedstawiające uśmiechniętego,
przystojnego chłopaka z ciemnymi, krótkimi włosami, pięknie zarysowaną szczęką
i piegami na policzkach. Wypadałoby jeszcze dodać, że fotografia przedstawiała
gościa sprzed kilku dni, któremu wspaniałomyślnie podłożyłem nogę, kiedy to już
zamierzał się na nasz kosz w celu zdobycia jeszcze kilku punktów dla swojej
drużyny.
Wygląda na to, że nie
tylko rozwaliłem mu wargę, ale też okradłem mamę. Czy można już mnie nazwać
jego prywatnym prześladowcą?
***
Rozejrzałem się po
ogromnej hali, zajmując miejsce w pierwszym rzędzie, tuż przy barierce, tak aby
móc wszystko dokładnie widzieć. Naszła mnie myśl, że chciałbym tu kiedyś
zagrać. Aby setki oczu wpatrzonych było we mnie, kiedy biegnę, podskakuję i zza
linii za trzy punkty rzucam. Trafiam. A moja drużyna wygrywa.
Nie muszą to być rozgrywki
międzynarodowe, nawet krajowe. Wystarczyłyby mi takie wojewódzkie. Byleby tylko
ktoś mnie podziwiał, wskazywał palcem i chwalił: „tak, on jest dobry”.
Nagle poczułem uderzenie
w potylicę, co momentalnie sprowadziło moje myśli do rzeczywistości. Rozejrzałem
się, zaskoczony gwałtownym atakiem i gdy zobaczyłem przed sobą roześmianą twarz
Arka, miałem ochotę mu oddać.
– Pobudka, księżniczko –
zarechotał.
– Spierdalaj,
opracowywałem plan zapanowania nad światem – prychnąłem, rozcierając sobie
bolącą głowę.
– W sumie mało ludzi,
nie? – zapytał Paweł, rozglądając się po trybunach. – Myślałem, że będzie
więcej – dodał, opadając na niewygodne oparcie plastikowego krzesełka. Nie
trzeba było długo czekać, aż wyciągnął nogi i zahaczył je o metalową barierkę,
jaka znajdowała się przed nami. To było w zwyczaju Pawła, nawet na lekcjach
opierał stopy o krzesło przed sobą.
– To wydarzenie nie ma
wysokiej rangi – powiedział Arek, wpadając w swój nienaturalny, mądry ton.
Nieraz się z niego śmialiśmy, że gdyby się trochę pouczył, mógłby zostać
wykładowcą, co oczywiście nie jest możliwe. W końcu on miewał jedynie
przebłyski inteligencji. Po prostu jego przemądrzały ton brzmiał jak żywcem
wyrwany jakiemuś doktorowi podczas wykładu.
Minęło dziesięć minut,
kilka osób jeszcze przyszło i zajęło miejsca na trybunach, jednak tłokiem tego
z pewnością nie można było nazwać. Mieliśmy idealny wgląd na całe boisko, tak
więc nie umknął nam moment, kiedy zebrały się obie drużyny.
– To ci w niebieskich
strojach – poinformował Paweł, wychylając się nieco, aby móc wszystko dokładnie
widzieć. – O, jest nasz fircyk. O tam, jeszcze ma szramę na wardze! – Zaśmiał
się, wskazując palcem. Równocześnie z Arkiem pochyliliśmy się do przodu,
kierując spojrzenie na wysokiego chłopaka, który teraz coś omawiał z jakimś
grubszym, łysiejącym mężczyzną. Jak nietrudno się domyśleć, był to ich trener.
– No to zobaczymy, na co go stać – powiedział Paweł prześmiewczym tonem.
Uśmiechnął się złośliwie, jednak grymas ten zniknął już kilka minut po
wprowadzeniu piłki w grę.
Nie wiem czy Arek i Paweł
byli pod takim wrażeniem jak ja, ale mecz oglądałem z wciąż rosnącym napięciem.
Skrycie kibicowałem drużynie naszego miasta, choć z wszelkich sił starałem się
być obojętny.
Jeden kosz. Drugi.
Trzeci. Raz za razem, coraz bardziej zgniatali drużynę przeciwną. Sebastian był
szybki i na dodatek świetnie skakał, jednak nie tylko on zabłysnął na boisku.
Był też ten blondyn, na którego wcześniej nie zwróciłem zbytniej uwagi. Dopiero
podczas przyglądania się jego fenomenalnym blokom, przypomniałem sobie, że
faktycznie, tamtego dnia, w którym rozwaliłem Sebastianowi wargę, blondyn też
był. Nie wiem jak się nazywał, bo nie zdążył się przedstawić.
– Ten przeciwnik to nie
przeciwnik. – Kątem oka spojrzałem na Arka, który znów wbił się w przemądrzały
ton. – Ale poza tym, nic dziwnego, że przegraliśmy. Spójrzcie na Sebastiana. –
Cały czas na niego patrzę, do cholery. Patrzę i zazdroszczę! Tej precyzji,
każdego przemyślanego kroku, wyuczonych ruchów. – Ma świetne oko. – I nie
tylko. Dziecko, kurwa, szczęścia. Bogate, przystojne, wysportowane. – A ten
blondyn, ten z piątką. Ostatnio tak mnie zablokował, że nie mogłem nigdzie
wyrzucić i miałem przetrzymanie.
– Dwójka też jest dobra –
zamruczał Paweł. – Ale szczerze, chcecie tak? – Spojrzał na nas tym swoim
przeszywającym na wskroś wzrokiem. Mój brat czasem bywał przerażający. –
Przecież tu nie ma żadnej radości. Zero spontaniczności. Wyuczone schematy, o
na przykład podania. Ciągle się powtarzają. Dwójka do piątki, piątka do
siódemki, siódemka w kosz. Tak już było kilka razy.
I nawet nie chciałem
zaprzeczyć. Pokiwałem więc głową.
– Dobra, spadamy. To jest
nudne – powiedział mój brat, sięgając po swój plecak. Był zły i zazdrosny.
Pewnie chciał to ukryć, bo jak to tak, on miałby czegoś zazdrościć takim
snobom?
Uśmiechnąłem się więc i
wstałem, w momencie, w którym akurat ogłoszono przerwę. Jeszcze tylko raz
zerknąłem na boisko i napotkałem zdziwione spojrzenie Sebastiana. Nie
potrafiłem powstrzymać cisnącego mi się na usta wyszczerzu, po czym szybko
opuściłem trybuny.
Rana na wardze świetnie
mu pasuje, stwierdziłem, zbiegając po schodach. Chyba naprawdę mam
predyspozycje do stania się jego prześladowcą, bo doszedłem do wniosku, że
ładnie wyglądałby w gipsie.
A później zauważyłem, że
w tamtym momencie wcale nie różniłem się od brata. I od Arka pewnie też.
Byliśmy zazdrośni, cholernie zazdrośni.
***
Kłótnie przytrafiają się
każdemu zżytemu rodzeństwu, bo nie sposób jest jej uniknąć, kiedy spędzasz z tą
samą osobą całe dnie. Ja i Paweł nie byliśmy inni. Różnicę zdań mieliśmy bardzo
często, w końcu obaj jesteśmy uparci i za nic nie chcemy ustąpić.
Kiedyś zdarzało się nam
nawet pobić, ale po godzinnym milczeniu zawsze któryś z nas przepraszał, a
nawet jeżeli nie padło to słowo, tylko zwykły uśmiech, za którym się ono kryło
i druga strona wiedziała. I wszystko wracało do normy. No, może tylko jakaś
część ciała szczypała albo na przedramieniu formował się siniak.
Teraz już się nie bijemy,
to oczywiste. Idziemy bardziej w rany psychiczne, czyli podczas kłótni
wyrzucamy wszystkie te sprawy, które bolą drugą osobę. Im więcej – tym lepiej.
Bo „Agnieszka pewnie teraz daje dupy komuś innemu”, czy też „choćbyś nie wiem
jak się starał i tak niczego nie osiągniesz” boli bardziej niż kilka siniaków.
Nic więc dziwnego, że na „przepraszam” trzeba poczekać trochę dłużej. Usiąść,
odetchnąć. Czasem nawet wyjść z domu, trzasnąć drzwiami, ogłaszając swoją
wściekłość i wybrać się na długi spacer, byle jak najdalej od drugiej strony.
Dzisiaj dowiedziałem się,
że prawdopodobnie nie zdam do następnej klasy. Niby nic ważnego. Ot, pierwszy
(aż dziwne, przecież miałem tyle do tego okazji!) raz w życiu obleję. Ale
boleśnie zdałem sobie przez to sprawę, że teraz to już oficjalnie jestem niczym.
Jedna klasa w tą czy tamtą nic nie robi, ale skoro teraz już mam takie
problemy, to co z maturą? Jeśli już wybrałem technikum, a nie zawodówkę, to
chciałem ją zdać, chociażby nawet wszystko na marne trzydzieści procent. Ale po
co ja się oszukuję? Nie wyciągnę nawet tego minimum, bo z matematyki wiem tyle,
co nic, a nawet nie mam szans, żeby dowiedzieć się czegoś.
Paweł za to przyłapał
Agnieszkę w dosyć jednoznacznej sytuacji i dowiedział się, że to nie był
pierwszy raz. Dodajmy do tego jeszcze frustrację, która ciągnie się za nami już
od tygodnia i jest związana z koszykówką. Chyba nic tak nie boli, jak
uświadomienie sobie, że jest się beznadziejnym w czymś, co się kocha robić.
Kłótnia wisiała więc nad
nami i wystarczyła moja skarpetka na łóżku Pawła, aby ją rozpętać. Padło kilka
słów, przez które w pośpiechu założyłem buty, złapałem za piłkę i trzasnąłem
drzwiami.
Wiedziałem dokąd idę. I
wiedziałem też, że jak obaj odreagujemy, to wieczorem topór wojenny będzie już
zakopany. Ale nim to się stanie, trzeba wyładować na czymś złość.
Debil. Idiota. Szmata.
Skurwiel. Wyzywałem brata od najgorszych podczas przemierzania długiej drogi na
Orlik. Słońce świeciło przeraźliwie jasno, nawet jeżeli było już popołudnie.
Oświetlało brzydkie, rozpadające się kamienice poprzetykane szarymi,
klocowatymi budynkami komunistycznymi. Obok mnie przebiegły jakieś dzieci z
umorusanymi twarzami, ściskając w objęciach przerażonego kota, który próbował
się wyrwać.
– Hej! – krzyknąłem do
nich, jednak te zdążyły już odbiec. Głupie smarkacze.
Na dworze było ciepło.
Gorąco wręcz, a to dopiero maj. Intensywna gra w taką pogodę może być bardzo
męcząca, właściwie to nawet niebezpieczna, ale ja się tym nie przejąłem.
Musiałem coś zrobić z nadmiarem energii, dlatego przyspieszyłem kroku, aż w
końcu zacząłem biec, a szare, brzydkie zabudowania zostawiłem za sobą. Nowe
bloki z piękną elewacją uświadomiły mnie, że tamten świat mam już za sobą.
Teraz będzie tylko lepiej.
Każdy, absolutnie każdy,
ale nie on. Zatrzymałem się w bramie prowadzącej na Orlik, przyglądając się
wysokiemu, smukłemu chłopakowi, który raz za razem ćwiczył wsady z dwutaktu.
Stałem z minutę – bo mam szczerą nadzieję, że nie dłużej – w bramie,
przyglądając się jego napiętym mięśniom ramion i nóg. Jego wyskokom i idealnym,
do zarzygania, wsadom. Kilka razy nawet uwiesił się na koszu, jak taka
gwiazdeczka koszykówki. Jak rodem z NBA, co oczywiście było komiczne z jednej
strony, bo do takiego poziomu trochę jeszcze mu brakowało. Ale przecież pozory
zachować można. A on zachowywał i udawał, nawet ja przez chwilę uwierzyłem.
Może to i nie NBA, ale –
holender! – dobry był, myślałem z rosnącą frustracją i już miałem się odwrócić,
udawać, że nigdy mnie tu nie było, gdy po kolejnym udanym szturmie na kosz, to
on się odwrócił. Spojrzał na mnie najpierw zdziwiony, a później uśmiechnął się
lekko, kątem ust, przez co w jego policzkach powstały dołeczki. Nie mógł
pozwolić sobie na szerszy uśmiech przez ranę na wardze, którą ja mu
zafundowałem. Gdy spoglądałem na nią, czułem coś pokroju zadowolenia.
– Cześć – powiedział. I
tyle. Zwykłe cześć? A co my, kumple jacyś? Ziomki z bloku? Koledzy z klasy?
– Cześć – odparłem,
stojąc jak ten debil i wpatrując się w niego.
– Jeden na jeden z dwoma
koszami? – przeszedł od razu do sedna. I dobrze, nie lubię rozczulania się nad
nie wiadomo czym.
Wzruszyłem ramionami, że
niby to mi obojętne. Że w sumie nie mam co robić, to już zagram z łaski swojej,
niech czuje się zaszczycony. Ale tak naprawdę poczułem nagły napływ adrenaliny
i chęć rozegrania dobrego meczu. A ten na pewno taki będzie, bo przecież to
Sebastian. Dziecko szczęścia. Świetny zawodnik; szybki, zwinny i wysoki. No i
przystojny, ale to już ma się nijak do gry.
Wezbrała się we mnie
dzika ekscytacja na myśl, że zaraz się z nim zmierzę. Że mu pokażę, ale już bez
podkładania nogi i rozbijania mu wargi.
Podał mi swoją piłkę.
Swoisty znak, że to ja mam zacząć. Ale było w tym coś jeszcze, jakby ogromna
pewność siebie i kpina. Myślał, że pójdzie mu ze mną łatwo, jednak tym razem
postaram się. Pokażę mu, że koszykówka uliczna nie jest wcale gorsza od tej
uczonej przez trenerów. Że instynkt jest najważniejszy i polegając na nim, a
nie na zakutych schematach, zajdzie się dalej. A przynajmniej tak w tamtej
chwili myślałem.
Wymieniliśmy uśmiechy i
zaczęliśmy. Najpierw swobodnie kozłowałem, obserwowaliśmy siebie nawzajem i w
najmniej oczekiwanym momencie – a przynajmniej miałem taką nadzieję, że
Sebastian nie spodziewał się tego – ruszyłem. Wykonywałem szybkie, długie
kozły, by już po chwili znaleźć się pod koszem, podskoczyć i… napotkać jego
blokujące ręce, wydzierające mi piłkę.
Zdążyłem się tylko
obejrzeć, a on odbiegł trochę i, nawet nie przekraczając linii wydzielającej
połowę boiska, zamachnął się i rzucił. Piłka odbiła się od tablicy, chwilę
pokulała po obręczy ostatecznie wpadając do środka.
Szlag. Cholerny fircyk.
Uśmiechnął się z
wyższością, jakbym był kimś gorszym od niego. I chyba to mnie zmotywowało, bo
pięć następnych punktów to ja zdobyłem. Przez ten moment wyznaczałem tempo gry,
a Sebastian musiał się dopasowywać. Jednak nie na długo.
Gra z nim była cholernie
irytująca, bo co rusz mnie blokował czy też przejmował piłkę, ale z drugiej
strony odnajdywałem w tym coś ekscytującego. Sprawiającego, że wcale nie
chciałem kończyć tej rozgrywki, chociaż właściwie to bardziej pasowałoby tu
słowo: „sparing”. Zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy walczyli. Jakby to wcale nie
była przyjacielska (dobre sobie, przecież nawet go nie lubiłem) gra, a wojna, w
której, niestety, nie miałem szans. Sebastian wbił ostatniego kosza z niezwykle
szybkiego dwutaktu zakończonego efektownym wsadem i równie spektakularnym
opadnięciem na podłoże. Albo tak to wyglądało tylko dla mnie, bo skupiłem się
na pracy jego nóg, które były po prostu ładne. Mówiłem już, że lubię piękno.
– Wygrałem – oznajmił,
ale o dziwo w jego głosie nie wyczułem żadnego kpiącego tonu. Powiedział to tak
po prostu, ze zwyczajnym uśmiechem na ustach. Zadowolony.
Zgiąłem się w pół,
opierając ręce na kolanach. Najchętniej to padłbym tu teraz na beton i nie
wstawał do jutra, ale przecież twarz trzeba trzymać, a już w szczególności
przed nim.
– Dobry jesteś –
powiedział jeszcze, kiedy ja wreszcie opadłem na trawę i tylko cudem pokonałem
chęć położenia się na niej. Podszedł do mnie z butelką wody, jakbyśmy byli
świetnymi znajomymi, usiadł obok i uśmiechał się kątem ust. Chyba inaczej nie
potrafił tego robić, ale, cholera, to było seksowne. Odchrząknąłem, za wszelką
cenę próbując sprowadzić swoje myśli na prawidłowy tor myślenia, jakikolwiek by
on nie był.
– Średni – odpowiedziałem
zgodnie z tym, co akurat czułem. Chociaż nie, bo wtedy odpowiedziałbym:
„beznadziejny”. – Długo już grasz? – zapytałem, odkręcając swoją butelkę wody,
która w rzeczywistości była zwykłą kranówą.
– Niezbyt. Trzy lata, ale
wcześniej uprawiałem całą masę sportów, dzięki którym gram tak jak teraz. –
Skromny to on nie jest, pomyślałem, spoglądając na niego kątem oka. – Jestem
Sebastian. – Udawałem, że nie zapamiętałem, więc pokiwałem głową.
– Kacper – odpowiedziałem
zdawkowo. – Często tu grasz?
– Nie. – Pokręcił głową.
– Nie mam czasu zazwyczaj. – Patrzyłem na niego przez chwilę jak na idiotę, bo
nie potrafiłem wyobrazić sobie, żeby bogaty dzieciak nie mógł znaleźć czasu na
rozwijanie swojej pasji. Przecież rodzice odwalali za niego wszystko. Kasę
miał, więc pracować nie musiał. Domem pewnie zajmowała się jakaś gosposia. Co
innego miał robić?
I wtedy pomyślałem, że
jestem głupi. Nie ocenia się po pozorach.
– A co takiego robisz? –
zaryzykowałem. Uśmiechnął się i odpowiedział:
– Masę innych rzeczy.
– Bez jaj, Sherlocku –
prychnąłem.
– Dobra. – Spojrzał na
wyświetlacz swojego I–phone’a. – Muszę spadać, fajnie się grało i mam nadzieję,
że to kiedyś powtórzymy.
– Jasne, ale najpierw
zrób tę masę innych rzeczy. – W odpowiedzi zaśmiał się, a że nawet głos miał
ładny, to i ja się uśmiechnąłem.
***
Drżącymi rękoma
wyciągnąłem z paczki papierosa i nieporadnie go podpaliłem, niemal od razu się
nim zaciągając. Miałem wrażenie, że zaraz wewnętrznie eksploduję i w najlepszym
wypadku kogoś zabiję. Najlepiej Pawła.
– Hej – usłyszałem i
nawet nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć do kogo należy ten głos. –
Jesteś niepełnoletni – prychnął, siadając obok mnie.
– Super – odwarknąłem,
strzepując popiół. Nie liczył się w tamtym momencie fakt, że ja przecież nie
paliłem papierosów, ale jakoś musiałem odreagować. Niestety, nasza kłótnia nie
skończyła się na niemym „przepraszam” zapisanym w uśmiechu, tak jak powinna się
zakończyć.
– Co się stało? – zapytał
Arek, zabierając mi paczkę papierosów i bez pytania częstując się jednym.
Podebrał mi również zapalniczkę, ale jakoś w tamtym momencie mało się tym
przejąłem.
– Ten chuj wyżywał się
też na matce. Na mamie, czaisz, kurwa? Paweł! Ja rozumiem ojca, ale on… –
Zacisnąłem nagle wargi, nie chcąc powiedzieć nic więcej. Albo raczej nie chcąc,
żeby Arek usłyszał mój galaretowaty ton głosu nasiąknięty płaczem. Ponieważ
właśnie na to miałem w tamtej chwili ochotę, ale szlochanie w niczym nie pomoże,
tylko pokaże jaka ze mnie cipa.
– Spróbuj postawić się w
jego sytuacji, jest wkurwiony, to normalne. Agnieszka ruchała się z jego
kumplami, a on ją przecież cholernie kochał. – Objął mnie ramieniem, po czym
zaciągnął się papierosem.
– Ta, ale przecież nie
jesteśmy tacy jak ten skurwiel.
– Nie jesteście. –
Pokiwał głową Arek.
– A on jej zrobił
awanturę o nic! I gdyby nie ja, to by ją, kurwa, pobił! Jak nic by jej
przyjebał. Matce, czaisz, matce!
W tamtym momencie
dręczyła mnie myśl, że jednak nie byłem podobny do Pawła. Może i czasem miałem
dosyć mamy, bywała irytująca, ale to wciąż mama. Nie pozwalałem ojcu na nią
krzyczeć, w końcu jak już z Pawłem podrośliśmy i nabraliśmy masy to mieliśmy
wpływ na to, co dzieje się w domu, więc nie wyobrażałem sobie siebie w takiej
sytuacji. I myślałem, że mój brat też tak myśli.
– Porozmawiaj z nim –
powiedział Arek, dopalając papierosa, podczas gdy ja byłem już w połowie
drugiego. – Niech ją przeprosi. Wasz ojciec nigdy by nie przeprosił.
Arek jak zwykle
podchodził do wszystkiego z dystansem. I to w nim lubiłem, ten spokój w
momencie, w którym ja stawałem się rozhisteryzowaną ciapą.
***
Przyszedł. Wkurwiony do
granic możliwości, a na dodatek pijany. Zajebiście, pomyślałem, kiedy trzasnął
drzwiami, przeklął sobie pod nosem i ruszył do łóżka, by po chwili rzucić się
na nie twarzą do poduszki.
Sięgnąłem do słuchawek,
wyciągając je z uszu i przerywając tym samym utwór Red Hotów – Tell me baby
– w połowie. Spojrzałem na Pawła i westchnąłem ciężko. Złość przeszła mi jakąś
godzinę temu, teraz po prostu byłem rozczarowany.
– Tell me baby, what’s
your story? – zanuciłem, na co on odwrócił głowę w moją stronę, patrząc na
mnie jak na idiotę.
– Co pierdolisz? –
Wzruszyłem ramionami, odrzucając empetrójkę. Usiadłem na łóżku, nie spuszczając
z niego uważnego wzroku. – Co? – mruknął głupio, na co ja pokręciłem głową. –
Weź się tak nie patrz, co?
– Jak nie patrz? – Aż
musiałem sobie pogratulować obranej strategii, która najwidoczniej działała
nawet na pijanego Pawła. Brat znowu przeklął, westchnął, sapnął, aż w końcu
podniósł się do siadu i milczał dłuższą chwilę.
– Tak, no, kurwa! –
warknął w końcu, wskazując na mnie palcem. – Jakbym ci nie wiadomo co zrobił…!
– Nie odpowiedziałem, tylko siedziałem, dalej wbijając w niego nieco
oskarżycielskie spojrzenie. Lepiej się w niego wgapiać, niż obić mu pysk,
pomyślałem.
– Nic mi nie zrobiłeś
– powiedziałem zgodnie z prawdą,
wzruszając ramionami.
– Jej też nie! –
Uśmiechnąłem się zadowolony, bo musiało mu wydarzenie z popołudnia ciążyć,
skoro sam do tego nawiązał.
– Ale byś zrobił –
ciągnąłem.
– A gówno prawda! –
warknął.
– Ja tam się gównom nie
przyglądam, ale przeproś ją – powiedziałem, na co on znów prychnął, westchnął,
sapnął, pokręcił się trochę, rozejrzał, machnął ręką, przeklął coś jeszcze pod
nosem, wstał, pochodził, aż w końcu usłyszałem:
– Wkurwiasz mnie. Idę
przeprosić.
Poczułem się jak jakaś
Teresa z Kalkuty, czy inny święty broniący słabych i bezradnych, którym każdy
normalny ma ochotę przyłożyć. Ale tu w końcu mowa o naszej matce. I o ojcu, do
którego tak bardzo nie chcę być podobny.
pięknie zaczynasz nowe opowiadanie ;) jestem pod wrażeniem i kurde no weny!! ;)
OdpowiedzUsuńwesołych świąt :)
proszę weź dokończ wcześniejsze opowiadania ;P
Yaoistko, na razie chcę cokolwiek pisać, bo miałam zbyt dużą przerwę :) To opowiadanie nie będzie długie, więc najpierw dokończę je, tak na rozgrzewkę, żeby powrócić do regularnego publikowania, a później zabiorę się za kolejne :)
UsuńNo i git! ^^ WENY I czekam na rozdzialik, proszę ;)
UsuńAch, tak mi się podoba to opowiadanie. Tym bardziej jak mówisz, że nie będzie długie to git, bo nie będzie zbędnego przeciągania itd. Życzę weny i wesołych świąt. :)
OdpowiedzUsuńProsze dodasz opowiadanie niedługo? bo normalnie nie moge przestac o nim mysleć...tak bardzo chce przeczytac kolejna czesc...to najlepsze z Twoich opowiadan, przynajmniej najlepiej sie zapowiada. Czekam z niecierpliwoscia, na nastepna czesc...;c
OdpowiedzUsuńNiestety, ale najpierw trzeba kolejną część napisać, przeczytać kilka razy i dać do sprawdzenia :) Jednak raczej nie będziecie musieli długo na nią czekać ;)
UsuńTo opowiadanie zaczyna się bardzo ciekawie. Podoba mi się. Co prawda nie lubię koszykówki i miałam malutkie opory, ale to Ty piszesz więc na wstępie wiedziałam iż się nie zawiodę i nadal się tego trzymam xD
OdpowiedzUsuńCzuję, że między Kacprem, a Sebastianem będzie się dziać ^^ Polubiłam głównych bohaterów i podoba mi się stosunek ich do bogatych dzieci (tak wiem dziwna jestem) ale wiem, iż zmienią swoje nastawienie..
Współczuję Kacprowi i Pawłowi rodziny.. ogólnie całej trójce współczuję, szkoda, że nie ma kto ich wychować. Bo puki co kierują się prawami ulicy.. A one dobra nie są..
Coś czuję, że to opowiadanie nie będzie zwykłe i koniec nas zakończy (w sumie zakończenia Twoich opowiadań bardzo często mnie zaskakują.. np. Słońce za Chmurami, Książę..)
Tak więc z niecierpliwością oczekuję kolejnej notki ^^ No i czekam na Niebo nad Nami ;3
Pozdrawiam i życzę dużo weny <3
Na Niebo nad nami chyba będziecie musieli trochę poczekać. Muszę się najpierw "rozpisać" i wpaść w tryb regularnego pisania.
UsuńDziękuję za komentarz :)
Witaj,
OdpowiedzUsuńrozdział jest wspaniały.. coś czuję, że między Kacprem, a Sebastianem będzie się działo i to sporo.. Bardzo współczuję tej trójce, czyli Arkowi, Kacprowi i Pawłowi, tego, ze nie ma tak naprawdę kto ich wychować i kierują się „prawami ulicy” a jak wiadomo do dobrych nie należą...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie i gorąco Basia