wtorek, 20 listopada 2012

Rozdział 5. (Niebo nad Nowym Jorkiem)

Niebetowane

Rozdział piąty

Wpatrywał się w drzwi wykonane z ciemnego drewna o nieco biurowym wyglądzie ze złotą klamką. Westchnął. Idealne, bez żadnych nalepek głoszących: „wstęp wzbroniony” czy „proszę pukać”. Perfekcyjne, czyli takie, za jakiego uchodził ich właściciel. Tylko czy na pewno?
Czuł, że nie chce wchodzić do tego pokoju, bo zaatakuje go ład i porządek. Nie tak jak w przypadku Keitha, którego sypialnia wyglądała jak pobojowisko. Z dwojga złego, już chyba wolał ten burdel, niż kolejne, nieskazitelne pomieszczenie.
Wyciągnął dłoń, przytrzymując tacę z jedzeniem jedną ręką. Zapukał. Minęła chwila i usłyszał „proszę”. Nacisnął na klamkę, uchylił drzwi i… zdziwił się. Brandon po raz kolejny pokazał, że wcale nie jest tak idealny, jakiego udaje.
Kiedy spoglądał na spodnie niedbale przewieszone przez oparcie czarnego, skórzanego fotela, na wpółotwartą szafę komandora, porozrzucane książki na biurku, łóżku, nawet na białym, mięciutkim dywaniku, poczuł coś w rodzaju sympatii do tego chłopaka. Był zwykłym nastolatkiem, nie perfekcyjną maszyną. Przeklinał. Wściekał się na swojego brata. Krzyczał. I jego pokój wyglądał normalnie. Może i nie przypominł stanu sypialni Keitha, bo to już podchodziło pod abnegację, ale nie był też utrzymany w nierzeczywistym porządku, tak jak reszta domu.
Brandon stał przy dużym oknie, które skutecznie rozświetlało to pomieszczenie. Uśmiechnął się, a rysy jego twarzy nagle zelżały. Wciąż był zły na brata, nie trzeba mieć umysłu geniusza, żeby się tego domyśleć, w szczególności, gdy widziało się przebieg ich kłótni.
– Ann mówiła, że nic nie jadłeś i kazała mi to przynieść – powiedział, wskazując na tacę, jaką trzymał.
I znów ten idealny Brandon. Piękny uśmiech na twarzy, spojrzenie niczym u modela. I ten głos. Głęboki. I akcent. Typowo nowojorski, jak na nowojorczyka przystało. Nie był imigrantem. Nie przyjechał tu z jakiejś amerykańskiej wiochy w poszukiwaniu pracy, czy też na studia. Nowojorski dzieciak, przystojniak z kasą i kulturą osobistą. Perfekcyjny facet, czyż nie?
Gdyby Dean nie zobaczył sceny, która rozegrała się kilkanaście minut temu na korytarzu, nigdy nie powiedziałby, że ten młody milioner zna jakiekolwiek przekleństwo, nie wspominając o używaniu ich.
– Dziękuję. Właściwie to zgłodniałem. – Podszedł do niego i odebrał srebrną tacę. – Ann to świetna kucharka, uwielbiam jej dania. Pewnie już dała ci coś swojego posmakować, co? – Teraz się uśmiechasz, a chwilę temu wydzierałeś się na cały korytarz.
– Tak. Genialnie gotuje.
– Gdybym nie chodził na siłownię, pewnie nieźle bym się przez nią roztył. – Niezły z ciebie aktor.
– Jasne. To ja już pójdę, widzę, że masz sporo nauki. – Ruchem głowy wskazał na porozrzucane książki.
– O rany! Zaprosiłem cię w taki bajzel, sorry. – Nie chcesz pokazywać swojej drugiej, nieidealnej strony, co? Daj spokój, Brandon. Już ją widziałem.
– Nic się nie stało. Widziałem pokój Keitha i twój przy nim prezentuje się jak muzeum – zaśmiał się, odwracając do drzwi.
– No to mnie pocieszyłeś.

***

Wszedł do kuchni, serca rezydencji Connellów, a słodki zapach naleśników i syropu klonowego uderzył w jego nozdrza. Jak na zawołanie poczuł się głodny. Jego wzrok najpierw zatrzymał się na Ann, która jak zwykle marudziła pod nosem, wycierając przy tym kuchenny blat. Chciał coś do niej powiedzieć, ale jego wzrok zatrzymał się na wysokim, barczystym mężczyźnie w garniturze. Siedział przy stole, powoli popijając ciemną kawę. Jego chłodne spojrzenie zatrzymało się na Deanie, grube, ciemne brwi zmarszczyły się, a usta wygięły.
– Nowy? – rzucił, wciąż przeszywając go spojrzeniem. Dean pokiwał głową i usiadł naprzeciwko. – Jestem John – przedstawił się, nie kwapiąc się podaniem dłoni na powitanie.
– Dean, miło mi ciebie poznać. – Również nie wyciągnął ręki, a jedynie rozsiadł się na krześle, odpowiadając na jego nieprzyjazne spojrzenie swoim obojętnym. Niestraszni mu byli tacy ludzie. Podczas pracy u federalnych, często takich spotykał, najwidoczniej już się uodpornił.
Przyjrzał się mężczyźnie uważnie. Nie należał do najprzyjemniejszych osób z wyglądu. Podłużna blizna przecinała jedną z brwi i biegła wzdłuż policzka, blada cera, prosty, długi nos i ciemny zarost… Wyglądał jak mafiozo żywcem wyciągnięty z hollywoodzkiej produkcji. Albo seryjny morderca. Albo cichy zabójca. Albo… Chyba zbyt dużo filmów naoglądał się w życiu.
– Dean, słoneczko najdroższe, kawci? Naleśniczka? A może kanapeczki? – zagadała Ann, stawiając przed jego nosem parującą kawę. Spojrzał na nią rozbawiony, kiedy chwilę później tuż przed nim wylądował talerz z naleśnikami. Zdawał sobie powoli sprawę, że Ann nie można zrozumieć. Zadaje pytanie, a i tak robi swoje. – A ty, John? – ton jej głosu zmienił się diametralnie. Nie był już tak przyjazny, jak kiedy zwracała się do Deana.
– Ja nic. Zbieram się, bo Brandon o… – Spojrzał na zegarek w kształcie jabłka wiszący na ścianie. – O dwunastej chciał jechać do dziewczyny.
Idealny panicz Brandon ma dziewczynę? Mógł się tego domyślić. Pewnie jest równie nieskazitelna co on. Modelka? Wzorowa studentka? A może artystka?
– Ach, tak. Alice. – Pokiwała głową, ścierając blat kuchenny żółtą szmatą. – Nie zatrzymuję cię, John. – Czy tylko dla Deana zabrzmiało to tak, jakby chciała go wygonić? Jak komenda „wyjdź” ubrana w słowa o przyjemniejszym brzmieniu.
– Jasne – odparł jedynie i jeszcze raz wbił w Deana ciężkie do odgadnięcia spojrzenie. Dopił kawę i wstał. – Do zobaczenia – pożegnał się, wychodząc.
– Nie przepadasz za nim, co, Ann? – zagadał, kiedy zostali sami w kuchni. Starsza kobieta machnęła szmatą, wzdychając ciężko. Pokręciła głową, podchodząc do wąskiego stołu pod ścianą i zabrała pustą filiżankę po kawie Johna.
– Buc taki – powiedziała w końcu. – Myśli, że toto najważniejsze. A gdzie tam. Lubić go – prychnęła. – Nie da się go lubić. Wszędzie nos wciska, trzy grosze dodaje. – Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. – A taki cichy się wydaje. Taki cichy! Siedzi i ani „me” ani „be”! To tylko pozory. Niby taki ułożony, a jak zacznie drążyć jakiś temat, narzekać, bo to kawa niedobra, za gorzka, za mocna, za słodka! – Ann, czy mi się wydaje, czy John podobny jest do ciebie? – Bo wszystko na nie! Gbur taki. Buc, mówię ci, złoteńko. Buc jak żaden inny!
Oczywiście nie powiedział jej, że to zabrzmiało jak autocharakterystyka. Uśmiechał się jedynie i potakiwał. No tak, buc. Gbur, oczywiście. Przecież widział, że to prawda, to przytaknął. I cichy. No, tu akurat Ann i John różnili się. Ale tylko tu.
– I siedzi i żłopie kawę, komendy wydaje i burczy pod nosem i jak się rozgada…! – Pewnie. Jasne. Kiwał głową, dusząc w sobie parsknięcie śmiechem. Udawał powagę, ale było ciężko.
Czyżby Ann nie lubiła samej siebie?
Nagle zapragnął jeszcze bardziej poznać Johna. Sprawdzić, czy to wszystko, o czym mówi kucharka jest prawdą. Czy nie dopisuje swojego scenariusza do opowieści.
– Ann, babeczko! – W drzwiach pojawiła się Biancia. – Frytki i stek. Tego zażyczył sobie Connell. – Zdziwił się. W tym domu jedzą na obiad tak przeciętne jedzenie? Liczył na jakieś włoskie risotto, francuskie foie gras, hiszpańskie gazpacho, a nie zwykłe, najprostsze frytki i stek.
– Ach, a ja już co innego chciałam robić! Ale dobrze, będzie, będzie. – Pokiwała głową, otwierając lodówkę, z której wyciągnęła surowe mięso na półmisku. – Chcą, to będzie! A później, że cholesterol, że wątroba, że choroby! Bo tłuste się jadło! No ale chcą – będzie. Ja łapy umywam od chorób! Zrobiłabym zupę jakąś, mięso na parze, rybę może, ale nie! Frytki i stek, tłuszcz i masa przypraw. Okej, dobrze, będzie – mruczała pod nosem, to kiwając głową, to nią kręcąc. Cała Ann. Już się do niej przyzwyczaił, chociaż spędził w tym domu zaledwie kilka godzin.
Drugi dzień pracy, a już stara kucharka wydawała mu się osobą nierozłączną z willą Connellów. Ta rezydencja nie byłaby taka sama bez niej. Byłaby nudna.
Bianca usiadła naprzeciwko Deana, na miejscu zwolnionym przez Johna. Wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów. Trzy, dwa, jeden…
– A ty mi jeszcze palić tu będziesz, może, co?! – Spodziewał się tego. – A won mi, won!
Wnuczka kucharki spojrzała na nią z politowaniem, po czym podpaliła używkę i zaciągnęła się nią, ignorując słowa i gderanie babci. – Pali… Pali przy garach, no! Wyrzucą cię na zbity pysk, a ja ci dupy ratować nie będę, co to, to nie!
– Ann, Biancia, mogę o coś zapytać? – przerwał monolog starszej kobiety, na co ta wlepiła w niego swoje mętne oczy i pokiwała głową, uspokajając się nagle.
– Dawaj – odparła dziewczyna, wciągając dym papierosowy i wypuszczając go nozdrzami.
– Co jest pomiędzy Brandonem, a Keithem? – Nie, żeby chciał poprawić ich stosunki braterskie, po prostu intrygowało go to. Zawsze był ciekawski, dlatego nigdy nie narzekał na pracę w FBI.
Ann odwróciła się w jego stronę, zostawiając brudne naczynia w spokoju, a Biancia odsunęła tlącego się papierosa od ust. Zmarszczyła brwi i widocznie już miała coś powiedzieć, jednak babcia uprzedziła ją:
– Ach, z nimi to różnie! – Machnęła ręką. – Keith jest ukochanym synem pana Connella i dobrze o tym wie, dlatego takie wybryki robi.
– Brandon jest zły na niego – powiedziała Biancia, gromiąc kucharkę spojrzeniem. – Ty zawsze musisz, kiedy ja gębę otwieram? No weź, to wnerwiające jest! Widzisz, że chcę powiedzieć, to nie. Sama pierwsza musi. Gaduła wstrętna.
– Małolata niewyparzona – odwarknęła jej.
No tak… Biancia i Ann. Ann i Biancia. Podejrzewał, że wiele już się od nich nie dowie, bo zaczynała się ich codzienna kłótnia. Uśmiechnął się jedynie, dopił kawę i wyszedł z cichym „cześć”, ale one nawet go nie usłyszały. Sprzeczały się dalej, nie zauważając, że Deana nie ma już w kuchni.

***

Szedł korytarzem, dłonie trzymając w kieszeniach i wsłuchując się w odgłosy kosiarki, jakie wpadały tutaj przez uchylone okna. Wyjrzał za nie, dostrzegając starszego ogrodnika w – a jakżeby inaczej – zielonych ogrodniczkach i słomianym kapeluszu. Przez Ann i Biancię zapomniał, że przecież znajduje się w hollywoodzkiej produkcji i że tu wszystko musi być stereotypowe. Pokojówki w czarnych sukienkach i białych fartuszkach? Jest. Ochroniarze w garniturach? Oczywiście. Lokaj to starszy mężczyzna z szarymi, prawie białymi włosami i imieniem Charlie? Odfajkowane. Kucharka z francuskim akcentem i białą czapką…? Tutaj Adolfowi podwinęła się noga.
Westchnął, ruszając dalej. Dzisiejszy dzień w willi Connellów płynął powoli. Wręcz leniwie. Keith nic od niego nie chciał. Zaszył się w jakimś pomieszczeniu, a Dean nie chciał nawet sprawdzać w jakim, i nie wychodził z niego, tak więc miał teraz czas na spokojne zwiedzenie rezydencji.
Skręcił korytarzem w prawo, dostrzegając jakiegoś chłopaka z włosami ufarbowanymi na biało. Zmarszczył brwi, przystając. Nastolatek właśnie wychodził z jakiegoś pokoju, chowając coś szybko do kieszeni.
– Zgubił się pan? – zapytał Dean, zwracając na siebie jego uwagę. Drgnął przestraszony, spoglądając na niego mocno pomalowanymi oczami. Uwagę przyciągał też okrągły kolczyk w dolnej wardze, średniego rozmiaru, czarny tunel  w uchu i tatuaż na zewnętrznej części dłoni. Przedstawiał bardzo realistyczne płuca człowieka. Jedno z nich było czarne, takie jakie widuje się na plakatach próbujących zniechęcić ludzi do palenia papierosów.
Dzieciak odchrząknął, po czym pokręcił głową, na co jego kilkunastocentymetrowy biały irokez zafalował.
– Nie, jest spoko – zapewnił, przesuwając dłonią po niewygolonym bokobrodzie, co wyglądało dosyć osobliwie w zestawieniu z łysymi bokami głowy.
Dean zmrużył oczy. To z pewnością był ten chłopak, o którym wspominał Brandon w kłótni z bratem. W tym momencie musi przyznać najstarszemu synowi Connella rację, faktycznie dosyć ciekawa postać. No i wcale nie pomylił się z tym, że miłostka Keitha ich okradała.
– A gdzie panicz Keith? – zagadał, podchodząc do dzieciaka, który speszył się jeszcze bardziej.
– W pokoju. Szukałem łazienki.
– Jest tam. – Ruchem głowy wskazał na drugi koniec korytarza.
– Dzięki – wyburczał i czym prędzej udał się w odpowiednią stronę, wsuwając dłonie do szerokich, dżinsowych, poprzedzieranych spodni. Dean przyglądał się jego szybko oddalającej, niskiej, ale za to dobrze zbudowanej sylwetce. Śmiesznie wyglądał szeroki kark i barczyste ramiona w zestawieniu z metrem siedemdziesiąt, a może i nawet mniej.
Powinien komuś powiedzieć o incydencie sprzed chwili, prawda? Albo jakoś zareagować, kiedy przyłapał dzieciaka na kradzieży… Ale on jedynie odetchnął ciężko i ruszył przed siebie, oglądając obrazy. Dziwne bohomazy, jakie już nie raz widział w tym domu. Karykatury ludzi, zwierząt i natury. Chyba już się do nich przyzwyczaił, bo nawet nie zastanawiał się, jak można wydać pieniądze na coś takiego. Po prostu oglądał kolorowe bazgroły, zapominając o wszystkim. I o spotkaniu chłopaka Keitha, o Johnie, o nieidealnym Brandonie… Niemyślenie bywa czasem bardzo przydatne.
Nagle jednak, wśród tych bohomazów dostrzegł inny obraz. Normalny. Piękna kobieta siedziała wyprostowana, świdrując go swoim niebieskim spojrzeniem. Czarne włosy upięte w kok, dłonie zakryte czarnymi koronkowymi rękawiczkami, przyzwoicie ułożone na kolanach i czerwone usta układające się w czarujący uśmiech. A pieprzyk nad górną wargą przywodził na myśl Marylin Monroe.
Piękna, chodź to tylko obraz.
– Och! Tutaj jesteś! – usłyszał damski głos dobiegający z boku. Oderwał wzrok od kobiety, która wciąż spoglądała na niego z portretu.
Dean jęknął w myślach na widok uśmiechniętej Juliette. Dziewczyna zerknęła na obiekt obserwacji mężczyzny, a jemu przez chwilę wydawało się, że jej oczy zrobiły się jeszcze większe niż były w rzeczywistości.
– To nasza prababka. Piękna, prawda?
– Prawda.
Kobieta z obrazu przypomniała mu Carmen.
Kurwa, przeklął w myślach. Przecież nawet nie były podobne. Inna karnacja, kolor oczu, sylwetka, uśmiech, kości policzkowe, nos… Wszystko inne. Pracuje tu po to, aby choć na chwilę nie pamiętać. Na jedną chwilę, więc, Dean, zapomnij. Później wrócisz do domu, spojrzysz na zdjęcia, na ubrania, na poduszkę i sobie przypomnisz. Teraz możesz o Niej nie myśleć.
– No, to gadałam z Keithem. – Uniósł brew, całą swoją uwagę koncentrując teraz na dziewczynie, a dokładniej na jej tonie głosu i sposobie wypowiedzi, zostawiając poprzednie myśli daleko za sobą.
Przeciągała samogłoski, by po chwili przyspieszyć tempo wypowiadanych słów, zupełnie jak nastolatki z durnych seriali na MTV. „Nooo i zroobiłaam too i tamto... Noo… ipowiedziałammu… wiesz…” Uśmiechnął się mimowolnie. – No więc nie jedzie nigdzie. Nie teraz. A ja muszę na miasto, z kumpelami się umówiłam. – Czy mu się wydaje, czy przy ich pierwszym spotkaniu wydawała się bardziej elokwentna?
No dobra. To z kumpelami. Umówiła się. Na miasto. No więc okej.
– Oczywiście. – Ale szczerze mówiąc nie przeszkadzał mu jej sposób wypowiadania się, tylko zdziwił, gdyż kontrastował z jej nieskazitelnym wyglądem i poziomem społecznym, jaki sobą prezentowała. Nigdy nie nazwałby jej przeciętną dziewczyną, nadużywającą słowa „no”. Pozory mylą. – Kiedy chcesz wyjechać?
– No, za jakieś półgodziny chyba. – Wydęła usta w zastanowieniu, wyciągając telefon i spoglądając na godzinę. – O cholercia. – Uśmiechnął się kątem ust. Dean, chyba się starzejesz. – Za piętnaście minut. To no weź samochód. Zawiadom tam szofera, no, a ja lecę, bo się, kurka, nie wyrobię! 

***

– To gdzie tym razem? – zagadał Rob do dziewczyny, uśmiechając się z papierosem w ustach. Juliette przerzuciła swoją skórzaną, kremową torbę na ramię i poprawiła włosy.
– Caffe Bene, Rob – Już bez „no”?
Dean otworzył drzwi do limuzyny, zapraszając ją gestem dłoni. Twarz dziewczyny nagle pojaśniała uśmiechem. Spojrzała na niego zalotnie, umalowanymi na niebiesko oczami. Kiedy wsiadała, wymruczała ciche: „dziękuję”.
– To tam, na Broadway? – zapytał kierowca, obchodząc pojazd.
– Róg Broadway i Czterdziestej dziewiątej – odpowiedziała, wychylając się z samochodu. Mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym wyrzucił papierosa. Pan Adolf pewnie nie byłby zadowolony, gdyby to widział.
Dean wsiadł do limuzyny, zajmując miejsce naprzeciwko Juliette, która poprawiała teraz swój, i tak perfekcyjny, makijaż. Wydymała usta w stronę małego, złotego lustereczka, przesuwając po nich czerwoną szminką.
I jeszcze trochę pudru, świecę się. I włosy. Och, boże, moje włosy! Przeczesać, tutaj odstają. Nie widziałam. Muszę iść do fryzjerki. Mam taką jedną dobrą, wiesz?
Brandon, Keith i Juliette. Różni we wszystkim. Rodzeństwo, którego w ogóle nie przypominają.

***

Spodziewał się wiele. Naprawdę wiele. Drogiej kawiarni, do której zaglądają jedynie ludzie sukcesu. Pięknego wystroju. Horrendalnej ceny za malutkie espresso i kawałeczek ciasteczka, ale jak już to z młodymi Connellami było – lubili zaskakiwać. Tym razem i Juliette to zrobiła, kiedy wysiedli przed zwykłą kawiarenką na rogu Czterdziestej dziewiątej i Broadway. Brązowe, plastikowe drzwi i przyciemniona w nich szyba nie zachęcały do odwiedzenia Caffe Bene… więc… nie zawitają w  ekskluzywnej kawiarni?
Tuż obok znajdował się sklep I love NY Gifts, wyżej, nad kafeterią jakiś banner nowojorskiego klubu sportowego, a gdzieś jeszcze wyżej wielka reklama zachęcająca do nauki śpiewu.
I do tego ten ciągły ruch na Broadway. Te świecące bilbordy, żółte taksówki, ludzie, śmiechy, dźwięki klaksonu, mieniące się, wysokie, strzeliste budynki wydające się być szklane. To wszystko… Nie dla niego. Źle się tu czuł. Nie lubił gwaru. Nie widział w tym nic pięknego. Za dużo. Stanowczo za dużo.
I cisza po przekroczeniu progu Caffe Bene. Powitał go ciepły, kawowy wystrój, uśmiech sprzedawcy za kasą i milczenie. Błogi spokój.
Rozejrzał się po wnętrzu kawiarni, natrafiając spojrzeniem na trzy dziewczyny siedzące przy stoliku niedaleko okna. Uśmiechnęły się szeroko w stronę Juliette, zapraszając ją gestem ręki.
Dean podszedł do lady i przyjrzał się cennikowi, jaki wisiał na ścianie pomiędzy obrazami ciast i kaw. Nie było drogo, stwierdził. Ceny normalne, takie jak w kafeteriach w supermarketach.
– Coś podać? – zapytała kelnerka z przymilnym uśmieszkiem. Była wysoką murzynką o ostrych rysach twarzy i szerokiej nasadzie nosa. Niezbyt ładna, niemożliwie chuda z zapadniętymi policzkami. Jak można mieć taką figurę pracując w kawiarni w towarzystwie ciast, lodów i innych słodyczy?
– Podwójne espresso – powiedział, sięgając do kieszeni po swój czarny, skórzany portfel. Kiedy odebrał swoje zamówienie, odwrócił się w poszukiwaniu miejsca. Oprócz Juliette i jej przyjaciółek w kawiarni siedziały jeszcze dwie babcie prowadzące naprawdę zaciekłą rozmowę i młody chłopak z laptopem. Wielkie, czarne Ray–bany wdzięczyły się na jego nosie, a czerwona muszka zaciskała się na jego szyi. Siedział wyprostowany, wymuskanymi paluszkami stukając w klawiaturę swojego laptopa Apple. Inteligencik. Człowiek interesu. Wiadomo, my biznesmeni tak mamy, krzyczała jego postawa.
Dean uśmiechnął się pod nosem pobłażliwie, zajmując stolik niedaleko chłopaka. Postawił swoje espresso na okrągłym blacie, spoglądając przelotnie na zegarek, jaki wisiał tuż nad głową dziewczyny za ladą.
Drzwi do kawiarni otworzyły się. Wszedł chłopak i dziewczyna. Podeszli do kasy, kupując jakieś ciasto.
Wziął łyk kawy. Wskazówka na zegarze przesuwała się leniwie, a stolik Juliette i jej przyjaciółek wrzał od rozmów. Białe paznokcie są już niemodne, no ej! – wypowiedziane nosowo przez jakąś blondynkę. No co ty, wracają w łaski, hallo! – powiedziane piskliwie. Jeny, ale wy zacofane! Ja nie mogę! Czerń i złoto, dziewczyny! Czerń i złoto!
Babcie ubierają swoje wiosenne kurteczki. Już się nagadały. Poplotkowały. Wiedzą co u swoich wnuczków, można iść. Jasmine, odniesiesz szklaneczki?
Do Caffe Bene wszedł wysoki mężczyzna, na oko w wieku Deana. Pod pachą trzymał najnowszego New York Timesa. Kolejny rekin biznesu zawitał do kawiarni.
Espresso mu się zaraz skończy, a dziewczyny jeszcze się nie nagadały. Juliette właśnie wstała po Caffe Latte… light, jak dobitnie zaznaczyła. Z odtłuszczonym mlekiem, koniecznie! A murzynka w odpowiedzi posłała jej tylko pobłażliwie spojrzenie, pokiwała głową. Tak, oczywiście. Odtłuszczone będzie, po czym wlała jej trzy procentowe, czego zadowolona córka Connella nie dostrzegła.
Dean popił kawę, spoglądając to na Juliette, to na faceta od gazety, który stał za nią, chcąc coś zamówić. Nie umknęło jednak jego uwadze, że mężczyzna przyglądał się nastolatce. Dziewczyna odeszła ze swoją light, a on złożył zamówienie. Wodę. Tylko kto normalny idzie do kawiarni po wodę?
Sprzedawczyni najwidoczniej też się zdziwiła.
– Wodę? – zapytała, a on potaknął, wciąż nie zauważając swojego błędu.
Dean zmarszczył brwi, dopijając espresso. Mężczyzna usiadł niedaleko stolika dziewczyn, stawiając szklankę wody na blacie i rozkładając gazetę. Coś było bardzo nie tak.
Dean wstał, łapiąc za swoją filiżankę. Przy ladzie mógł lepiej przyjrzeć się facetowi z New York Timesem. Odstawił szklankę, zamawiając coś, co przyszło mu pierwsze na myśl: szarlotkę z gałką lodów waniliowych.
Mężczyzna nasunął na nos okulary i spuścił wzrok na gazetę. Nie czytał. Sprawiał wrażenie, że czyta, ale tego nie robił. Czekał, cholera.
– Dziękuję. – Dean zachowywał się normalnie. Jak kolejna osoba, który przychodzi do Caffe Bene zjeść coś dobrego, napić się kawy i po prostu odpocząć od tempa Nowego Jorku. Wszystkie jego ruchy były naturalne, nic dziwnego, że mężczyzna z gazetą nawet nie zwracał na niego uwagi.
Raz tylko spojrzał, przelotnie, kiedy rozglądał się po kawiarni. Tak, Dean był cieniem zabieganego nowojorczyka, który wyszedł w przerwie z biura na kawę. A później wróci do niego i będzie lizał szefowi tyłek.
Równie dobrze Dean mógł się mylić, ale mógł mieć też rację. Do cholery, w końcu pilnował najbogatsze dzieciaki w Nowym Jorku! Westchnął, biorąc kawałek ciasta. Niedobre. Zbyt słodkie. Jakby stare? Gumowe. Ale jadł dalej, udając, że ta ciągnąca się szarlotka mu smakuje. Wyciągnął z kieszeni telefon, skupiając na nim swoją uwagę, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
Koleś od gazety dalej czytał, teraz jednak siedział tyłem do niego, więc nie mógł stwierdzić, czy obserwuje dziewczynę, czy może jednak Deanowi zdawało się i tak naprawdę to tylko kolejny, zabiegany nowojorczyk.
Juliette wstała. Cmok, cmok. Do zobaczenia dziewczyny wieczorem w klubie. Mężczyzna jak na zawołanie oderwał się od gazety. Popatrzył na nią, po czym powrócił do lektury. Dean również podniósł się, wychodząc z kawiarni pierwszy. Chwilę później dołączyła do niego nastolatka.
Chyba będzie musiał powiedzieć o tym Connellowi. Miał złe przeczucia, choć wiedział, że tak naprawdę mógł wyciągnąć błędne wnioski.
– Chcesz jeszcze gdzieś jechać?
– Nie, muszę się przygotować na wieczór. Ale spoko, ty masz wolne, Thomas ze mną pojedzie. – Machnęła ręką, widząc niechęć na twarzy swojego ochroniarza.
Skoro Juliette ma zamiar wyjść na jakąś imprezę jeszcze dzisiaj, musi jak najszybciej poinformować Connella o tym dziwnym incydencie. Nie, żeby obchodził go los córki Adolfa, po prostu wykonywał swoje obowiązki, a to z pewnością do nich należało.

5 komentarzy:

  1. [Mam jedną uwagę. Radziłabym zamienienie laptopa marki apple na macbooka. No bo właściwie jest to jedyny model. Tak samo przecież np. chłopak wyciągnął z kieszeni iphone'a a nie telefon marki apple, no i prawdziwy hipster chodzi po biedronce z listą zakupów na ipadzie, a nie tablecie marki apple ;)]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jak się nie ma czego czepiać, to się czepną wszystkiego. Eh. Dream, good job :)

      Usuń
  2. Hej,
    rozdział jest wspaniały, czyżby ktoś miał zamiar zapolować na Juliett? Postawa tego całego Johna też mi wydaje sie taka gburowata, ale moze trzeba go bliżej poznać, ciekawe co Keith wymyśli, bo z nim to Dean będzie miał urwanie głowy, i ciekawe co z tym młodym chłopakiem co okradał, trzeba coś z nim zrobić.... Czekam na kolejny rozdział....
    Weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam twoje opowiadania :). Ostatni rozdział jest bardzo interesujący, dlatego mam nadzieję, że wkrótce dodasz nowe rozdziały.

    OdpowiedzUsuń
  4. Super opowiadanie. Najbardziej polubiłam Keitha. Jestem ciekawa co jeszcze wymyśli ;D.
    Mam nadzieję, że następny rozdział wkrótce się pojawi.
    Yuuka-chan97

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy nadesłany komentarz!

Mój banner:

Mój banner:
Zdjęcia opublikowane na blogu nie są moją własnością. Nie mam żadnych korzyści finansowych z powodu umieszczenia ich na stronie.